2023: Maraton Północ-Południe

Wstęp

Maraton Północ-Południe, organizowany corocznie przez stowarzyszenie Koło Ultra, wywodzące się ze środowiska forum podrozerowerowe.info, jest jedną z najbardziej renomowanych imprez szosowego ultrakolarstwa w Polsce. Trasa, biegnąca z Helu do tatrzańskiej Głodówki liczy ponad 1000 km, a przy przewyższeniach rzędu 9000m oraz konwencji self-supported, tzn. bez punktów wsparcia, przy korzystaniu jedynie z ogólnej infrastruktury, jest dość wymagająca. Każdego roku ślad ulega mniej lub bardziej drobnym modyfikacjom. W tym roku biegnie przez moje okolice, niecałe 4 km od mojego domu, więc nie mogło mnie zabraknąć! W 2021 brałem udział poraz pierwszy w tej imprezie, poszło mi tak sobie, miałem czas nieco ponad 64 godziny. Jak będzie tym razem?

Umówiłem się z Jędrkiem, moim bratem, który również startuje, na wspólny nocleg na Helu w przeddzień (a w zasadzie przednoc) startu. Zamówiłem popularny wśród uczestników hotel Cassubia. Przygotowałem również rozpiskę punktów zaopatrzeniowych:

DystansPodjazdDystans sumaGdzieCoCzas
164 km1200 m164 kmEgiertowoOrlen15:00-15:20
98 km720 m262 kmKwidzynOrlen, Pizzeria19:00-19:40
99 km630 m361 kmGolub-DobrzyńOrlen23:15-23:35
70 km420 m431 kmWłocławekOrlen03:00-03:30
130 km560 m561 kmLutomierskOrlen08:20-08:45
100 km590 m661 kmGomunicePizza, Biedra, Żabka12:30-13:20
96 km860 m757 kmKromołówŻabka (do 20:00)17:50-18:10
107 km1115 m864 kmWadowiceOrlen, BP22:30-23:00
76 km1340 m940 kmRaba WyżnaOrlen (500m E)03:45-04:10
63 km1440 m1003 kmGłodówkaMeta09:00

Jak widać, plan postawiłem sobie ambitny, 2 doby. Oczywiście, miałem świadomość, że te czasy są dość życzeniowe, zwłaszcza druga noc mogła wprowadzić istotne korekty (i tak też się stało). W szczególności, osiągnięcie Kromołowa w zadanym czasie mogło być mocno problematyczne, ale tu miałem w razie czego całodobową stację Circle-K w Olkuszu na 800 km lub ewentualnie położony nieopodal MacDonald, nieczynny jednak pomiędzy północą a szóstą rano. W takim przypadku w Gomunicach trzeba będzie zrobić odpowiednie zaopatrzenie na dłuższy odcinek. Nie byłem też pewien tego pierwszego odcinka, ale tu, biorąc pod uwagę, że jest sobota i jedziemy przez kaszubskie wioski, nie spodziewałem się problemu, gdyby trzeba zrobić pitstop przed Egiertowem. Realny czas, jaki myślałem, że uda mi się zrobić, to 54-55 godzin.

Zawczasu kupiłem bilet na Hel: z początku późniejszym połączeniem, z dojazdem o 20:45, ale potem coś się zmieniło i udało się przebukować na wcześniejsze, o 18:30. To odpowiadało mi zdecydowanie bardziej, bo chciałem na spokojnie się zameldować, odebrać pakiet startowy i zjeść kolację.

Większość rzeczy łąduję do torby podsiodłowej: zapasowe opony i dętki (chociaż lecę na tubeless’ach, ale w przypadku poważniejszej awarii dętka to dętka), klucze, skuwacz, po jednej zapasowej lince do hamulca i przerzutki, taśma, parę trytytek, trochę oliwki do łańcucha (padać nie ma, ale kto wie, czy jakaś nieprzewidziana konwekcja się nie zdarzy), zapas żeli, pudełko izotoników w pastylkach. Jeśli chodzi o ciuchy, to po analizie prognozy biorę nogawki, rękawki, bluzę i kurtkę, a także cieplejsze (i przy okazji wodoodporne) skarpety i długie rękawiczki. Jestem zmarźlakiem i chociaż noce mają mieć powyżej 10 stopni, to wolę być lepiej przygotowanym, niż słabiej. 🙂 Chociaż spodziewam się, że, niestety, Kotlinę Nowotarską przyjdzie mi robić za dnia, w ciepełku (a wolałbym w poniedziałek o świcie…). Torba waży całe 3.5kg, do tego jeszcze jakieś drobiazgi w małej torebce przy mostku („top-tube”) – powerbank, ładowarka, kabelki, tu wejdą też żele i batony, chociaż większość pojedzie w specjalnie kupionym w Decathlonie mug-bag’u, który gdzieś tam pod lemondką udało się zamontować.

Jeszcze powrót: oczywiście zakładając, że ukończę, planuję wrócić „na kołach” do Krakowa, chyba, że będę zbyt wyczerpany, albo zbyt zmasakruję tyłek. Wtedy spróbuję złapać autobus z Zakopanego, jak przed dwoma laty. Trasa do Krakowa ma nieco ponad 100 km, ale też i, w zależności od opcji, minimum 700 metrów podjazdów. Chyba dam radę.

Dojazd

Na toruński dworzec dowozi mnie Ania. Startuję o 13:25 pociągiem Regio do Bydgoszczy. Tam przesiadam się na Intercity do Gdyni, skąd standardowo Regio na Hel. W pierwszym pociągu jestem sam, w kolejnym jest przynajmniej dwójka uczestników maratonu. Do Gdyni dojeżdżamy prawie punktualnie (drobne opóźnienie w Gdańsku wynikło z tego, że pociąg musiał korygować ustawienie, by niepełnosprawna osoba na wózku mogła zjechać po platormie na peron nie wjeżdżając centralnie w podporę zadaszenia. 😉

Na toruńskim dworcu – gotowy do drogi!

W Gdyni całkiem sporo ultramaratonowej wiary, ale na szczęście wszyscy się mieścimy. W międzyczasie czytam wiadomość od brata, który raportuje, że w pociągu TLK z Warszawy był taki upał, że nabita na maksa opona bezdętkowa wyskoczyła z rantu zachlapując mlekiem najbliższe (i nie tylko) okolice! Na szczęście udaje mu się to naprawić, choć ciekawe, czy nie będzie miał potem problemów na trasie.

W pociągu na Hel

Jakaś ekipa z Słupska ładuje się jeszcze w Rumii i tak już jedziemy do Helu. Tam najpierw jadę pod Latarnię odebrać pakiet startowy (i tylko w tym celu! :)). Biuro ogarnia ekipa KU – Rafał Górnik z córką, Michał Więcki i Tomek Niepokój. Chwilę rozmawiamy, oglądam pakiet startowy i co? Ha! w pakiecie startowym dostaję mug-bag z emblematami MPP. I po co ja kupiłem wcześniej w Deca?

Wracam zameldować się do hotelu. Mijam też po drodze Polo-Market, jest czynny od 6:30 – śniadaniowe zakupy zrobię sobię zatem rano. W hotelu okazuje się, że rowerów do pokoju brać nie wolno, zostawiam więc swój w korytarzyku, wracając tylko po niezbędne rzeczy i by przymocować numer startowy (135). Tym razem uznałem, że przymocuję go w tylnym trójkącie, koło osi, co okazało się błędem (ale o tym później).

Potem przyjeżdża Jędrek, w okolicach recepcji spotykamy jeszcze innych znajomych – Michała Wolffa i Tomka Wyciszczaka, zwycięzcę tegorocznego Maratonu Podróżnika. Jeszcze trochę gadamy, ale w końcu trzeba iść spać

Start

Budzę się nieco za wcześnie, bez nadmiernego sukcesu próbuję dospać. Trochę szkoda, bo to oznacza, że będzie mi ciężko przejechać te dwie doby bez spania. Z tym już nic nie zrobię, quel che sarà sarà, jak mawiają Włosi. Idziemy z Jędrkiem do sklepu. Korzystając z faktu, że mamy dostępną kuchnię myślimy, żeby sobie zrobić jajka: najlepiej byłoby dostać zatem takie opakowanie z 6 sztukami, po 3 na łebka, najmniejsze jest jednak z 8 – po 4. Damy radę. 😉 Jeszcze batony, woda i bułki na śniadanie. Koło sklepu spotykamy też Tomka Wyciszczaka.

Jędrek przed „Cassubią”

Śniadanie nam się trochę przedłuża, toaleta, ostatnie pakowanie i chwilę przed 8:30 wyjeżdżamy z hotelu. Za chwilę jesteśmy w tłumie innych uczestników. Odbieramy trackery i witamy się ze znajomymi: poza spotkanymi wcześniej Wilkiem i Tomkiem jest też Marek Miłoszewski, Marcin Wiktorowicz, Adam Pryjomski, który robi nam pamiątkowe zdjęcie na tle latarni i wielu innych. Wpada też Krzysztof Woś, zwany Skautem (a w dawniejszych, harcerskich czasach Łosiem) i znienacka woła do nas cześć!

Na starcie…
…jeszcze parę chwil razem z bratem

Jeszcze ostatnie siku i ustawiamy się do startu – odliczamy wszyscy z organizatorami 10, 9, …, 1, Start! O 9:00 cały peleton rusza pod eskortą policji. To jest mocno klimatyczny moment tego wyścigu i jego cecha charakterystyczna – wspólny start ponad setki uczestników i przejazd w kolumnie całej Mierzei Helskiej, chociaż ja, samotny z reguły jeździec, w takim tłumie nie czuję się pewnie. Korzystam z rzadkiej okazji i jadę wspólnie z bratem przez dłuższy czas. Potem jeszcze kawałek z Markiem Miłoszewskim, a potem znów z bratem, a przy okazji w Tomkiem Wyciszczakiem i Wilkiem. Ale gdzieś tam w połowie jadąca dotąd spokojnie czołówka nagle mocno przyspiesza, żeby dognać czoło musimy gnać ponad 40 km/h! Nie takie miałem założenia na początek tego wyścigu, ale poddaję się temu owczemu pędowi, starając się ignorować wskazania pulsometru. Za rondkiem we Władysławowie jadę już swoje, zwalniając do ok. 30 km/h, zresztą i tak wkrótce zaczną się drobne górki, to pewnie nawet wolniej będzie szło.

Na chwilę staję, bo ktoś mi zwraca uwagę, że taśma od torby podsiodłowej mi mocno powiewa i wkręca się w koło. Zatrzymuję się i poprawiam ją/ Potem jadę kawałek z kolegą w stroju MPP, który okazuje się być gościem, odprowadzającym uczestników imprezy. Niedługo dołączam do jakiejś 3 osobowej grupki w żółtych koszulkach „Szoszowe szaleństwo”, jadącej dość konkretnie, z dowódcą pilnującym zmian co 5 minut. Przez jakiś czas jadę z nimi, jest całkiem fajnie, ale jednak tempo chyba dla mnie zbyt ostre. Jadę więc sam, jak zwykle.

Jez. Żarnowieckie

Mijam zachęcające do kąpieli jezioro Żarnowieckie, potem postindustrialne tereny przy nim położone, gdzie miała powstać w latach 80-tych ubiegłego wieku elektrownia jądrowa. Uwagę zwracają potężne rury elektrowni szczytowo-pompowej.

Żarnowiecka elektrownia szczytowo-pompowa

Wreszcie Czymanowo i 100 metrowy podjazd, który nawet nie idzie mi najgorzej. Potem już pofałdowane tereny Pojezierza Kaszubskiego. Robi się coraz cieplej, wody ubywa, ale chyba starczy mi do Egiertowa. Przez dłuższy czas nie widzę nikogo z uczestników, zastanawiam się, czy dobrze jadę, ale chyba tak, wszystko gra, zwłaszcza, że w pewnym momencie wyprzedzjący mnie samochód zwalnia, i słyszę doping – to organizatorzy śpieszą na metę, podobnie, jak my, uczestnicy. Z tego spotkania mam pamiątkowe zdjęcie.

Złapany gdzieś na Kaszubach (zdjęcie dzięki uprzejmości Koło Ultra)
Kaszubskie dożynkowe figurki

Koło Będargowa mijam się z Maćkiem Kordasem, trochę mi tu coś nie gra, bo to mocniejszy ode mnie zawodnik. Zbliżamy się do Kaszubskiego Parku Krajobrazowego. Jadę chwilę z zawodnikiem z Bielska Białej, który tu, na Kaszubach, czuje się jak ryba w wodzie. Gdzieś tam widać Wieżycę z wieżą widokową na szczycie. Zaczynam odczuwać trochę przeciwny wiatr.

Kaszubski Park Krajobrazowy – jez. Brodno Małe

Przy Jeziorze Ostrzyckim zapędzam się trochę, muszę cofnąć, i skręcić w prawo, na wschód. Dogania mnie grupka uczestników z Maćkiem, któremu na podjeździe coś zgrzyta. Okazuje się, że choć zgrzyt był z napędu, problem jest nie tyle z tym, co z kolanem – no pięknie: na tym etapie to nie brzmi za dobrze. Zjazd do Somonina, potem zwrot o 180 stopni niemal i podjazd. Przed Egiertowem – wypadek! Samochód na poboczu po dachowaniu, ale kilka innych stoi już obok, więc się nie zatrzymuję. Dojeżdżając do wsi słyszę zresztą syrenę straży.

Na stacji jestem punkt 15:00 – nawet zgodnie z moją rozpiską, nieźle! Spotykam tu Marcina, który dojechał jakieś 5 minut przede mną i nic o wypadku nie wie! Chwilę po mnie dojeżdża Maciek – okazuje się, że prócz kolana, ma także problem ze świeżo przebytą infekcją. Ja kupuję zapiekankę, soczek pomidorowy na teraz, wodę oraz batony na zapas, korzystam też z toalety. Dojeżdżają kolejni rozemocjowani uczestnicy relacjonując wypadek, podobno pojawił się helikopter LPR.

Z postoju ruszam 15:25, więc nieco dłużej, niż zamierzałem. Zarówno Marcin jak i Maciej ruszyli już wcześniej. Jadę znów sam, chociaż za jakiś czas słyszę, że ktoś jedzie mi na kole. Trochę dziwne, bez żadnego uzgodnienia, czy ostrzeżenia, ale dobra, co mi tam. W Skarszewach trochę się zastanawiam, gdzie jechać, zrównujemy się, okazuję się, że to Grzegorz Paradowski, z którym jechałem 2 lata temu odcinek przez Góry Świętokrzyskie. Trochę dziwna to jazda, bo ja cały czas prowadzę, ale skoro i tak jadę, no to przecież nie będę kombinował. Niestety, przed Starogardem widzę znak B-9 i trochę zwalniam, nie wiedząc za bardzo, jak jechać. Okazuje się, że z lewej jest zjazd na DDR, ale Grzegorz się zagapia i uderza w moje tyle koło, za chwilę upada na asfalt! Zatrzymuję się też i pomagam mu się pozbierać. Poza podrapaniami i uszkodzoną rękawiczką jest chyba cały, troszkę hamulec z tyłu trzeba tylko ustawić, rower też wydaje się cały. Grzegorz mówi, żebym jechał. Upewniam się, że wszystko jest okay i ruszam, Grzegorz za chwilę też, ale widzę, że znowu leży – cofam się, ale już się podnosi. No dobra…

W Starogardzie dogania mnie znów uczestnik w koszulce MPP – to Wojtek Paprocki. Jedziemy kawałek razem, chociaż on chyba nieco mocniej ciągnie. Mijamy przejazd nad autostradą A1, potem Pelplin i dojeżdżamy do starej jedynki, czyli DK91, którą ciągniemy do Gniewa, mijając okazały zamek krzyżacki. Jeszcze kawałek krajówce i zjeżdżamy w lewo, kierując się na most Kwidzynie. Tu zostaję nieco z tyłu, fotografując rzekę o zachodzie słońca.

Wisła pod Kwidzynem

Wyjeżdżając, mijam się z Markiem Miłoszewskim, który właśnie na Orlen wjeżdża. Jest teraz zupełnie ciemno, górki w zasadzie się skończyły, ale idzie mi trochę drewniano. Gdzieś tam w dali miga lampka jakiegoś uczestnika najpewniej, z tyłu, póki co, nikogo nie widzę. Takim sobie tempem dojeżdżam do tzw. Gór Łosiowych – charakterystycznych wzgórz u ujścia Osy do Wisły. Góry Łosiowe są bardzo charakterystycznym punktem oglądając panoramę z grudziądzkiego „klimka”, czyli odbudowanej wieży dawnego zamku krzyżackiego tamże – dominują na północy. Szkoda, że jadę tutaj po ciemku. Podjazd nie jest długi, choć, jak na nizinne warunki, całkiem niezły. W trakcie zrzucania przedniej przerzutki spada mi łańcuch, pomstując cicho zatrzymuję się i zakładam, próbując nie ubrudzić rąk. W międzyczasie ktoś tam mnie wyprzedza, ale nie przejmuję się tym zanadto. Skaczę jeszcze w krzaki za potrzebą i jadę dalej, przecinając krajową 55 w Dusocinie – miejscu urodzenia jednego z najwybitniejszych polskich chirurgów Ludwika Rydygiera. Trasa objeżdża Grudziądz od wschodu, za Rogóźnem zjeżdżam w dolinę Osy, gdzieś tam są ruiny zamku niewidoczne po nocy. Tutaj do Osy wpada od północy mała rzeczka Gardęga, mekka kajakarzy zwałkowych.

Powoli wjeżdżam na dobrze znane mi okolice. Wiem, że przynajmniej do Książek będzie taka sobie nawierzchnia, potem powinno być okay. Mijam Sanktuarium Matki Boskiej Rywałdzkiej z klasztorem kapucynów, szczególnie nawiedzane przez społeczność romską. Było to też miejsce internowania prymasa Wyszyńskiego – przebywał tu przymusowo jesienią 1953 roku. Potem Dębowa Łąka, która bywa celem moich dłuższych przejażdżek „wokół komina”. Przekraczam krajową 15 i przez Tokary (tej drogi nie znałem, a jest to całkiem fajny, leśny odcinek) dojeżdżam do dobrze mi znanej drogi Wrocki – Golub Dobrzyń. Jest mi całkiem chłodno, bo jadę tylko w koszulce z rękawkami u góry – przydałaby się bluza, ale tę już założę na postoju.

Jeszcze Handlowy Młyn, skąd momentami mam piękny widok na oświetlony zamek golubski i na wjeździe do miasta łapię jakiegoś uczestnika – razem dojeżdżamy do Orlenu piętnaście minut po północy. Jest tu całkiem sporo osób. Ja zamawiam sobie zupkę – żurek, oczywiście uzupełniam też podręczny paśnik na kolejny etap i… korzystam z ubikacji, bo moje jelita, na skutek adrenaliny i wysiłku zapewne zachowują się w dalece nieprzystojny sposób. Tragedii nie ma, ale komfortu też nie… Wpada też Marek Miłoszewski, który dla odmiany bierze zupkę pomidorową. Marek imponuje mi swoją dyscypliną jazdy i postojów – niby jest tak, że w trasie to jadę często szybciej, ale on dzięki tym przymiotom zawsze melduje się może nie w czołówce, ale w pierwszej połowie finiszerów w najgorszym przypadku – a już na pewno przede mną. Tak było na zeszłorocznym „Podróżniku” i podejrzewam, że tak będzie i tym razem… Rozmawiam chwilę z żoną (jeszcze nie śpi!), mówi, że jestem gdzieś tam w okolicy 60-tego miejsca, zastanawia się, czy nie wyjść pokibicować, ale, jako że będę przez Czernikowo przejeżdżał później, po pierwszej, rezygnuje z tego konceptu.

Ruszam o 0:50 i teraz już jadę na pamięć niemal przez bardzo dobrze znane mi drogi. Mijam Działyń, skąd pochodzi nasz kolarski mistrz Michał Kwiatkowski. Za podjazdem pod Mazowsze znów spada łańcuch, co jest?! Ale szybko poprawiam i jadę dalej. Mijam DK10 i uśpione Czernikowo – jest 1:50, stąd w prawo 3.4 km i mogę być w domu… Ale jadę prosto, nie ma co, tylko trochę dobrych myśli wysyłam na zachód. Osówka, przed którą krótki postój na siku, wyprzedzają mnie jacyś kolarze, z jednym z nich się potem przeplatam, przejazd przez las, rzeczka Mień, na której od czasu do czasu wiosną „zwałkujemy”.

Kawałek nad Wisłą jadę razem z którymś z uczestników. Mijamy Rybitwy, z niewidoczną teraz niemal dawną kaplicą ewangelicką i, tym bardziej niewidocznym, bo mocno zarośniętym, ewangelickim cmentarzem. To pozostałości po tzw. osadnictwie olęderskim, czyli przybyszach z Flandrii i Dolnych Niemiec, którzy w XVII-XVIII wieku osiedlili się nad Wisłą, uciekając przed prześladowaniami religijnymi w swojej ojczyźnie. Te ślady to także świadectwo dawnej wielokulturowości Rzeczypospolitej oraz dowód tolerancji religijnej, będącej podówczas czymś wyjątkowym w pogrążonej w „nocach św. Bartłomieja” Europie.

Ale trzeba jechać! Bobrowniki z krótkim podjazdem, jeszcze trochę przez las i Włocławek. Przed mostem wahadełko. Czekam chwilę, dojeżdża taksówka, pyta mnie taksówkarz – co ja tutaj robię? 🙂 Czy spać nie mogę, czy coś mnie tak, jak to ujął, „wk…ło”, że muszę jechać o tak dziwnej porze? No to tłumaczę, jak potrafię, o co biega. 🙂 Dobra, jedziemy. Most, znów jadę z kimś, trochę się mylimy, bo trzeba zjechać w prawo i potem przejechać z powrotem pod mostem, kierując się na wschód, w górę wisły. Trochę bruku, skręcam nie tam, gdzie trzeba, zatrzymuję się sprawdzając jednocześnie mapę na GPS i… ląduję na glebie, obijając bolący już wcześniej bark. No nic. Potem już prosto i w końcu parę minut przed 4:00 melduję się na Orlenie. Tu spotykam odpoczywającego nieco dłużej Marcina, który niedługo potem rusza, są też inni uczestnicy. Zamawiam sobie teraz zupkę pomidorową, uzupełniam płyny na następny „przeskok” – to będzie niedziela, a mam do przejechania 130 km niezbyt zapewne imponującym tempem. Trochę się zastanawiam, czy nie przykimonić, ale na razie nie morzy mnie specjalnie. Moje jelitka cały czas jeżdżą, dochodzi obowiązkowa zatem wizyta w toalecie.

O 4:40 ruszam dalej: trochę dłużej zajmują mi te postoje (częściowo z winy układu pokarmowego), ale na razie specjalnie źle nie jest. Kawałek krajówką w stronę Płocka, niedziela, przed świtem, więc i ruch mały, a potem już w leśną drogę w stronę Kowala. Tu, niestety, zaczyna mnie dość ostro przymulać. W lesie mocno chłodno, nie chcę tu stawać, ale senność zaczyna mnie ogarniać coraz potężniejsza – jakiś uczestnik, wyprzedzając mnie, nawet zwrócił uwagę, że jadę jakoś dziwnie. Przy najbliższej okazji zatem staję i na 10 minut kładę się na przystankowej ławeczce. Jest 12 stopni, lekkie poranne zamglenie więc ten chłodek dość szybko każe mi jechać.

Świt mnie wita gdzieś za Kowalem

Za Kowalem wstaje słońce, powoli robi się ciepło. Teraz dość w sumie nudnawy odcinek przez Łanięta do Kutna. Czuję wciąż brzuch i widzę, że nie ma szans dojechać z nim do Lutomierska. Za Bzurą więc widząc pole dorodnej kukurydzy z dala od domostw, zaszywam się w nią na parę minut… Zrzucam też zbędnę już „ocieplacze” i jadę dalej na krótko. Potem konstatuję, że gdzieś tam, gdzie zatrzymałem się w tak niezbyt chwalebnych celach, 84 lata temu nasi żołnierze z Armii Poznań pod dowództwem gen. Edmunda Knoll-Kownackiego atakowali niemiecką 8 Armię niemiecką gen. Blaskowitza podczas Bitwy nad Bzurą – największej bitwy Kampanii Wrześniowej.

Mijam Górę Świętej Małgorzaty – bardzo starą wieś, pojawiającą się już w XII wiecznych dokumentach, potem Ozorków. Spodziewałem się, że to będzie uciążliwy dość przejazd przez miasteczko, a jest miłe rozczarowanie: jedzie się nad wyraz przyjemnie, nie ma nawet sporo skrzyżowań z przymusowaymi postojami. Po prawej stronie pętla nieczynnej już legendarnej linii tramwajowej z Łodzi do Ozorkowa. Robi się już całkiem ciepło, kawałek leśnego odcinka, autostrada A2, potem Aleksandrów Łódzki – wszystko to jakoś się zlewa we wspomnieniach teraz. Ale na pewno pamiętam, że wiatr, który dotychczas nie był jakoś specjalnie wyczuwalny, teraz zaczyna istotnie przeszkadzać. Jeszcze kawałek i punkt 11:00 melduję się na lutomierskim Orlenie.

Spotykam tu Daniela Szkudło, który się żali, że chytrze upatrzony wcześniej nocleg gdzieś na Jurze nie wypalił: okazał się zajęty przy próbie rezerwacji. Ja dzielę się swoim jeszcze bardziej, w mojej opinii, chytrym konceptem, że po południu znajdę sobie jakiś ustronny park, wiatkę, względnie polankę i zalegnę tam na sjestę, próbując oszukać senność, a też trochę wypocznę nie jadąc w największym upale. Na razie kupuję jakąś ciepłą kanapkę (panini, czy coś takiego, całkiem dobre), do tego piwo bezalkoholowe jako izotonik na ten upał, a także herbatkę. I znów toaleta…

O 11:30 ruszam, tracąc dalsze 5 minut czekając na włączenie się do ruchu. Odcinek do Łaska, a nawet nieco dalej, do Buczka, trochę znam, bo jechałem tamtędy wiosną do Częstochowy. Dochodzi 13, postanawiam więc poszukać jakiegoś fajnego miejsca na tę zaplanowaną sjestę. Mijam Zelów, tu nawet fajny kościół, na jego terenie może mógłbym i coś znaleźć, ale akurat wysypują się wierni, chyba, sądząc po balonikach, ze mszy ślubnej. Jeszcze jakiś parczek, ale słaby, i… nic z tego na razie. Potem znajduję jakiś mały lasek, z trawiastą przecinką, może tutaj? No dobra, nawet przyjemne miejsce, 13:30, może być, choć trochę słychać przejeżdżające od czasu do czasu samochody.

Próbuję spać, coś tam się udaje, ale żeby to był twardy, mocny sen, to nie… Śpię pewnie nawet nie pół godziny, potem trochę leżę i odpoczywam. Wygląda, że mój wspaniały plan równie wspaniale pali na panewce: nie sądzę, żebym tą drzemką istotnie zredukował deficyt snu. Jeszcze, skoro i tak stoję, idę w krzaki, bo te moje jelitka wciąż nieco tańczą i ok. 14:45 ruszam dalej, wciąż pod wiatr. Upał chyba też niezły, garmin w słońcu pokazuje ponad 30 stopni. Wiadomo, tyle to aż nie ma, ale myślę, że gdzieś 29 stopni w cieniu to jest z pewnością.

Kominy bełchatowskiej elektrowni

W dali widzę kominy bełchatowskiej elektrowni, po godzinie dojeżdżam do Kamienia, tutaj trasa objeżdża kopalnię odkrywkową. Na moment wjeżdżam na punkt widokowy w Żłobnicy, robiąc zdjęcie – nie walczę w końcu o miejsce w czubie, mogę sobie pozwolić na takie odstępstwo od ultramaratonowej dyscypliny. Wcześniej jechałem szosą, teraz jadę DDR, jest taka sobie. Mijam kilku uczestników, którzy ostrzegają mnie przed szkłem (no tak, na DDR to normalka), nie wiem, czy któryś z nich złapał gumę? Przez kilka chwil uważnie obserwuję, czy aby mnie to nie spotkało, ale wszystko jest w porządku. Przed Czyżowem, na samym końcu kopalni, dwa razy się mylę, potem lecę już na południe wzdłuż rzeczki Widawki.

Kopalnia węgla brunatnego i elektrownia w Bełchatowie z punktu widokowego w Żłobnicy

O 17:20 melduję się w Gomunicach w pizzerii. Spotykam tam trzech „naszych”, zamawiają właśnie żarcie – zamawiam i ja pizzę (wolałbym zupę w tym upale, ale nie ma). Do picia soczek tymbark dla odmiany. Informuję się u obsługi, że Biedra, co prawda, zamknięta, ale kawałek dalej jest czynna Żabka. Następna po drodze jest, co prawda, w Żytnie, ale do niej jest ponad 40 km, nie mam pewności, czy przed 20:00 zdążę. Po zjedzeniu pizzy (zjadłem 5 kawałków, 3 ładuję w folię aluminiową i biorę ze sobą) i obowiązkowym skorzystaniu z toalety, decyduję jechać do tej Żabki, z jednym jeszcze towarzyszy (pardon, nie pamiętam, kto to był…). Wiem na pewno, że do Kromołowa przed 20:00 nie zajadę, więc z nocnych „stałych” zostaje mi stacja w Olkuszu. Szkoda, że nie zdążę tam do 24:00, bo miałem chrapkę na McDonalda. Dwójka pozostałych kolegów bierze wodę z kranu (ja wolę kupną) i jedzie dalej. My zaliczamy Żabkę, spod której ostatecznie ruszamy o 18:15. Ja jeszcze zapomniałem w Żabce kupić wilgotych chusteczek (do stu tysięcy beczek zjełczałych śledzi!!) więc po drodzę zatrzymuję się na stacji benzynowej w Kodrąbiu (kolega też zresztą staje, żeby zresetować pomiar mocy, bo coś mu tam nie działa).

Jedziemy dłuższy czas razem, jednak powoli zaczynają się górki, które ja jadę słabiej. Do tego Żytna dojeżdżamy przed 20:00, ale w sumie dobrze, że nie założyliśmy zakupów w tutejszej Żabce, bo okazało się, że jej już nie ma… Koledzy, którzy chcieli zrobić tu zakupy, jak się potem dowiedziałem, musieli rzeźbić z proszeniem gospodarzy o wodę. Kawałek dalej ubieram się w nogawki i rękawki, bo zaczyna robić się chłodno. Potem jeszcze siku i zostaję sam, postanawiam też wciągnąc od razu bluzę. Ruszając, o coś zahaczam lewym butem. To mój numer startowy się przekrzywił, próbuję go naprostować, ale potem znów coś haczy.

Dopada mnie senność, i to solidna. Przed Świętą Anną zalegam chwilę na przystanku, ale jeździ tu trochę samochodów i jest chłodno, z 14-15 stopni, więc tak średnio się wypoczywa. Po kilkunastu minutach największe znużenie mija, zakładam jeszcze kurtkę i ruszam dalej. Tak sobię myślę, że może jednak fajnie byłoby znaleźć jakiś cywilizowany nocleg, biorąc pod uwagę moją kondycję teraz. Obawiam się jednak, że tak ad hoc o tej porze to na pewno nie będzie łatwo, tym bardziej, że dochodzi już 22:00. W Bystrzanowicach mijam coś interesującego, ale to chyba burżujski hotel, jadę dalej. Na chwilę zatrzymuję sie, żeby w telefonie sprawdzić, czy nie ma fajnych opcji, jednak na szybko nic nie znajduję. Pozostaje jechać w tzw. trupa.

Dość szybko przychodzi kolejny kryzys, ale szczęśliwie, znajduję na niego remedium: po pracowitym wbiciu na kolejną górkę, w Mzurowie, jest elegancka wiatka z nieco mniej elegancką ławeczką, bo mocno ażurową, ale, co istotne, na górce jest ok. 18 stopni, podczas gdy w dolinkach zalega nieprzyjemny chłód. Jest 22:45, rozkładam się więc i śpię, ale po niecałej pół godzinie budzą mnie odgłosy bębenków przejeżdżających uczestników (sic!). Jeszcze próbuję chrapnąć, ale nic z tego, widzę. Wcinam pizzę i o 23:20 jadę dalej.

Przez jakiś czasa nawet się nieźle jedzie, mijam się z którymś z uczestników na tych górkach, raz ja jadę przodem raz on. Szkoda w ogóle, że przez Jurę przejeżdżam po nocy, wieczorne widoki na zamki byłyby z pewnością dodatkową atrakcją. Gdzieś tam w końcu moja plakietka z numerem startowym odpada na amen, nie próbuję nawet się zatrzymać i jej szukać. Szkoda, bo zostawiałem je sobie zawsze na pamiątkę, znakomicie służyły jako zakładki do książek.

A za Włodowicami znów mulę, i znów ławeczka, tym razem na niecałe 20 minut. Do Kromołowa dojeżdżam o 1:20, gdzie tu do założonego (nazbyt radośnie) optymistycznie czasu 17:50. 🙂 O Żabce oczywiście nie ma mowy, ale chłodną nocą wody schodzi mniej, a pizza + batony zapewniają paliwo, więc te 45 km do Olkusza nie powinny być problemem. Mijam Ogrodzieniec, znów trochę mnie muli, staję na siku i żeby się trochę otrzeźwić. Liczę, że dojadę do stacji i tam trochę odpocznę, ale jednak gdzieś tam około 3:00 znów mnie łapie nieprzemożna senność. Widzę nawet zardzewiałą wiatę przystankową, cofam się… nie, to nie wiata, tylko gałęzie… No, to już ewidentny sygnał do odpoczynku. Wiata zaraz się trafia, ale tym razem w niezłym 12 stopniowym chłodku, więc zalegam na króciutko, niecałe 10 minut.

Zjazd (nieco wychładzający) w dolinę Białej Przemszy, za chwilę Klucze, stąd już niedalko do Olkusza, gdzie jestem o 4:10. Jest tu trochę naszych, chyba Wojtek Paprocki, Darek Chojnacki, na pewno Paweł Derkowski w charakterystycznej, pstrokatej bluzie, który częstuje mnie „nadmiarowym” naleśnikiem z Żabki, z którym nie chce już jechać przez góry, a także Krzysztof Haupt. Krzysiek mówi, że dostał info od organizatorów, że powinien doładować tracker. Sprawdzam na monitoringu stan swojego – wg tych danych ma 38%: powinien starczyć do końca. Zamawiam oczywiście coś ciepłego i kawę (szkoda, że wcześniej nie wypiłem!) i jakieś batony na drogę. Niestety, jest kolejka do toalety. 🙁 W rezultacie w drogę ruszam krótko przed świtem, około 5:10, po całej godzinie postoju.

Wylot z Olkusza mocno badziewnym asfaltem, na dodatek sporo samochodów, w tym ciężarówek. Na podjeździe staję chwilę, by zrzucić kurtkę, sama bluza wystarczy teraz. Nogawki i rękawki to już liczę, że w Wadowicach zdejmę na postoju. Powoli się rozjaśnia. Mijam Paryż… zaraz, co jest? Czyżby majaki? Ale nie, jestem trzeźwy jak świnia o poranku, to rzeczywiście taka wioska. Nad A4 robię zdjęcie charakterystycznym kopułom – to studio filmowe Alwernia.

Świt nad autostradą A4, z lewej strony studio filmowe Alwernia

Przez poranne mgiełki powoli przebija słońce. Na ostrzejszym podjeździe z dolinki potoku Rudno mijam prowadzącego rower Krzyśka Haupta, mi idzie całkiem nieźle, ku mojemu zdziwieniu, bo podjazd ma ponad 10%.

Troszkę się trzeba pomęczyć…
…ale wynagradzają to klimatyczne poranne widoki

Wyjeżdżam na łąki, piękny widok na kotlinę Krakowską spowitą mgłami. Kawałek dalej dogania mnie uczestnik, który spał gdzieś w Olkuszu i teraz jest świeżutki, jak młody jogurt. Kawałek jedziemy razem, gdzieś tam w Rybnej ślad jakoś dziwnie prowadzi przez szuterek, zamiast kulturalnie lecącym równolegle asfaltem. Krótki odcinek DW780, z której zjeżdżamy w lewo, na południe. Kolega jedzie szybciej, ja podążam swoim dystyngowanym tempem. Zjazd w dolinę Wisły, mgła, jak mleko, osadza się na okularach, które muszę schować, bo już nic nie widzę. Przy moście (zaporze w zasadzie) próbuję zrobić zdjęcie, ale wyszło tylko białe mleko.

Potem podjazd, mgła znika, jest już po 8:00 i zaczyna robić się ciepło. Staję więc i chowam ciepłe ciuchy, bo zaraz się przegrzeję, przywracam też do użytku okulary. Jedzie się nad wyraz dobrze, bo nocnych muleniach nie ma nawet wspomnienia, chociaż tempa nie mam imponującego. Coś tam też czuję prawe kolano, jakby ten mięsień kończący udo od wewnętrznej strony. Do Wadowic dojeżdżam chwilę po 9:00, jest tu chyba dwóch innych uczestników, na pewno Darek Chojnacki, którego spotkałem też w Olkuszu. Kupuję bułkę dla odmiany, wypijam herbatkę, uzupełniam bidony. Znów muszę chwilę czekać na toaletę, jest kolejka, chociaż z moim układem pokarmowym jest jakby lepiej. Dzwonię też do Ani, odmeldować się, co i jak.

Po półgodzinnym odpoczynku jadę – teraz już tylko pitstop w Rabie i meta, zostało ok. 140 km wszystkiego, ale w tym ile podjazdów… No i mam względem założeń 10 godzin w plecy. Oczywiście mowa o tych nierealnie optymistycznych zakładających czas 48 godzin, ale widzę, że na 55 godzin to już też nie mam co liczyć. Trochę żal, ale na pociechę pozostaje mi świadomość, że poprawię istotnie swój poprzedni czas sprzed dwóch lat, o ile nie będzie jakiejś wtopy.

Zapora w Świnnej Porębie

Na razie super traska rowerowa wzdłuż Skawy, a potem niełatwy zjazd na ruchliwą o tej porze szosę, przejazd przez rzekę i ostro w górę, by objechać zaporowe jezioro Mucharskie, spiętrzające wody Skawy. Powstało ono stosunkowo niedawno, oficjalne otwarcie nastąpiło w 2015 roku, choć już w 2010 roku, podczas majowej powodzi, zbiornik w budowie przyjął istotną część naporu wody, redukując falę powodziową. Przy okazji budowy rozebrano, niestety, odcinek linii kolejowej Wadowice-Skawce: a była to, dodajmy, linia zelektryfikowana, zbudowana została jeszcze za czasów C-K pod koniec XIX wieku, łącząc Kolej Transwersalną z Trzebinią na północy.

Jeden z ostrzejszych podjazdów, na zdjęciu Krzysztof Haupt

Mijam znów Krzysztofa prowadzącego rower pod górę, który nie zatrzymywał się w Wadowicach, a chwilę później sam zsiadam z roweru, by prowadzić – ten ból w kolanie trochę mnie martwi: na razie nie jest źle, ale nie chcę przedobrzyć. Temperatura znów rośnie, zapowiada się kolejny upalny dzień. Na zjeździe super widoki na jezioro, ach, tak wskoczyć dla ochłody… ale nie dziś, na razie to się kąpię we własnym pocie li i jedynie. Znów podjazd, by z potem zjechać do Zembrzyc – też w dolinie Skawy ale przed jeziorem.

Jez. Mucharskie
Jez. Mucharskie
i jeszcze raz jezioro

Do Suchej kawałek krajówką (dość ruchliwą o tej porze) a potem opłotkami do Makowa, po lewej stronie Skawy. Gdzieś tam się mylę i chcę wyjechać na mostek przez rzekę, ale to błąd, dymam pod górkę z powrotem i jadę dalej wąskimi drogami gdzieś między domami. Przed sobą widzę Makowską, na którą podjeżdżać (podchodzić!) nie będę, co mnie cieszy. 🙂 W końcu wypadam w koło dworca na główną drogę, teraz jeszcze kawałeczek krajówką i w lewo, by podjechać najpierw do położoną pod szczytem Koskowej Góry Żarnówki, a potem, zjechać do Wieprzca, podjechać jeszcze raz i zjechać do Skomielnej Czarnej. Tasuję się na tych podjazdach z jakimiś uczestnikami. Odcinek ten jechałem w lipcu w przeciwnym kierunku, w jeszcze lepszym upale.

W głębi Makowska – na szczęście nie tym razem… 😉

Mijam piękny, drewniany kościół śś. apostołów Szymona i Judy w Łętowni z XVIII wieku i, czując już następny postój, podjeżdżam żwawo do Naprawy (w której, szczęśliwie, grypa nie szaleje). Kawałeczek krajowej 28 i znów jestem w dolinie Skawy. Widać ładnie Babią Górę, ale Tatry ledwo mogę dojrzeć, są mocno zamglone. Mija mnie jadący w przeciwną stronę Michał Czubkowski, który, dojechawszy już dawno na metę jadąc gdzieś tam (nomen omen!) w czubie, wraca sobie do Krakowa na pociąg. Fajnie ma…

Kościół śś. Szymona i Judy w Łętowni z XVIII wieku

Jeszcze trochę podjazdu i jestem na kolejnej krajówce, tym razem siódemce, na którą skręcam w lewo, by odwiedzić Orlen, zjeżdżając na chwilę ze śladu. Dochodzi 15, spotykam tu kilku towarzyszy niedoli, jak niemal zawsze na tego typu postojach. Mam ochotę na zupkę, lecz żadnych tu nie ma. Ale szkoda… biorę zapiekankę, uzupełniam picie, symbolicznie batony (mam jeszcze żele, którymi się pasę na tym dzisiejszym górskim odcinku). Oczywiście, toaleta. Niedługo po moim przyjeździe serwisant chce unieruchomić kasy na 15 minut, mam szczęście! Przede mną rusza grupa chyba trzech kolegów – jest tam Wojtek Paprocki, Paweł Derkowski i ktoś jeszcze. Rozmawiam chwilę z Anią, która nieustannie mnie śledzi i dopinguje.

Po pół godzinie ruszam, upał jest wciąż niewąski, ale perspektywa mety (to już za 70 km) dodaje skrzydeł, hoć przede mną jeszcze parę siarczystych podjazdów i z pewnością te moje skrzydła, teraz pełne wiatru, oklapną wkrótce. W szczególności ten „bieżący” – muszę wszak podjechać na ok. 900 m, by przebić się przez Pasmo Orawsko-Podhalańskie, najbardziej na zachód wysnięty fragment Beskidu Żywieckiego. będący także działem wodnym oddzielającym zlewisko Morza Bałtyckiego i Czarnego – spływająca na zachód Czarna Orawa wpływa, poprzez Orawę, do Wagu a potem do Dunaju, i w końcu do morza. Jadę w tym upale w górę, mijam dwie orawskie wsie – Harkabuz i, położoną już na grzbiecie Bukowinę, skąd wreszcie widzę porządnie Tatry, chociaż wciąż trochę zamglone. Spoglądam też tęsknię na Orawę, bo to piękna i ciekawa kraina. Moja dusza krajoznawcy burzy się teraz, że nie zboczę i nie zobaczę pięknego, drewnianego kościoła w Orawce ani położonej tuż obok dawnej farbiarni, nie zapadnę w zadumę na dawnym żydowskim cmentarzu w Podwilku, nie spojrzę na żadną chałupę „z wyżką”, tak niegdyś charakterystyczną dla tego rejonu (choć teraz już chyba do obejrzenia tylko w skansenie w Zubrzycy Górnej). Moje jestestwo wypełnić musi całkowicie niemal dusza sportowca (choć tylko przez małe „s”), jedynie mam chwilę na kontemplację panoramki, bo zaraz konkretnie lecę w dół. Orawo!…

Zjazd – dobrze, że jadę tu za jasnego i mogę pozwolić sobie na nieco więcej luzu, oszczędzając hamulce i obręcze. To znowu znany mi odcinek ze „Zbója”, chociaż jadę go w przeciwnym kierunku. Tak będzie aż do Zębu.

Coraz bliżej… Tatry z Kotliny Nowotarskiej w okolicach Odrowążu

Koło Odrowąża mijam trójkę spotkanych wcześniej na Orlenie kolegów. Na kawałku względnie płaskiego odcinka wiodącego Kotliną Nowotarską po DW958 do Czarnego Dunajca radośnie przyspieszam, ale po kilku kilometrach zaczyna mnie boleć to prawe kolano. Ból jest bardzo ostry, co jest grane? Odpuszczam, pedałując w zasadzie tylko lewą nogą, ale przede mną jeszcze trzy solidne podjazdy – do Zębu, potem Murzasichle i na koniec pod samą Głodówkę… Słabo, słabo! Za Czarnym Dunajcem trójka kolegów mnie dogania, ja zatrzymuję się na chwilę i próbuję rozmasować to nieszczęsne kolano. Ruszam – niby jest chwilę lepiej, ale za chwilę znowu ból łapie tak, że niemal łzy wyciska. No nie, tak to nie dojadę, a to przecież raptem nieco ponad 30 km. Zastanawiam się, co dalej, może gdzieś w Ratułowie kupię najtańsze trampki i po prostu wszystkie podjazdy i „po równym” zrobię z buta? Do limitu przecież mam kilkanaście godzin, jest 17:15. Na razie postanawiam łyknąć tabletki w rodzaju Voltaren, z diclofenakiem. Może coś tam złagodzi, a przez te 30 km to się przecież nie załatwię na amen. Jadę teraz wolniej, zwłaszcza, że zaczyna się pod górkę. Gdzieś tam z przodu widzę tę trójkę, chyba też nietęgo im idzie. Ból nie niknie, trochę się boję, że pedałując prawą nogą jedynie, załatwie sobie i lewe kolano. Na sam koniec wpaść w taką kabałę, do kroćset! Znów wyprzedzam stojących kolegów, któryś z nich narzeka na zmęczenie…

Zaciskam zęby i podjeżdżam na Ząb, ale przede mną jeszcze cały Ratułów. Jadę teraz blisko Pawła Derkowskiego, widzę wciąż przede mną jego charakterystyczną, pstrokatą bluzę. O matko, ból zaczyna być trudny do zniesienia przy pedałowaniu i najzwyczajniej w świecie, fizycznie mnie męczy. Nie chcę już się z nikim ścigać, chcę po po prostu dojechać, o co nieśmiało proszę Najwyższego. No i chyba musi być tam gdzieś u góry jakieś pogotowie dla ultrasów, bo za jakiś czas ból na tyle się cofa, że mogę jechać, choć nie bez grymasu. Końcówkę jednak asekuracyjnie podchodzę.

Ząb – Tatry tuż, tuż!

W końcu o 18:20 jestem na skrzyżowaniu w Zębie i szaleńczo zjeżdżam do Poronina. Podobno gdzieś tam, w Poroninie, jest jeszcze ta buczyna, którą oblewał złocisty mocz Lenina. 😉 Nie szukam jej jednak, tylko prę w górę Porońca i skręcam do Murzasichla, ale nie w jego „główną” drogę, tylko tzw. Majerczykówkę, lecącą równolegle po bardziej zachodniej stronie wsi. Widok mam raczej na zachodnią część Tatr, lepszy jest moim zdaniem z sąsiedniej ulicy Sądelskiej, bo tam jak na dłoni widać Lodowy Szczyt i Tatry Bielskie z Hawraniem i Płaczliwą Skałą. Tempo mam powolne, na bardziej stromych odcinkach idę. W szczególności na tym, gdzie droga dochodzi do Sądelskiej, czyli tego głównego murzasichlowego ciągu. Dalej już powoli, ale jadę. Już za końcem wsi mijam odosobnioną grupę domów, w jednym z nich daaawno temu nocowaliśmy z przyjaciółmi z klasy. Pamiętam wtedy, że lało wciąż, a nic tam nie byliśmy w stanie wysuszyć. 🙂

Tatry z Murzasichla

Dojeżdżam do Brzezin, i skręcam w drogę Oswalda Balzera. Jest 19:15, mam szansę być przed 20:00. Robi się chłodno, ale nie ma już czasu na przebieranie. Teraz wygodny i szeroki zjazd, ruchu na szczęście wielkiego nie ma. Potem ostatni już praktycznie podjazd. Zapada powoli zmrok, przede mną widzę światełka rowerów – ale okazuje się, że to nie uczestnicy MPP, tylko „cywilni” rowerzyści, którzy kończą swoją trasę na niedalekim parkingu. Mi zostaje jeszcze kawałek. 19:48 mijam rondko, z którego odchodzi droga na Łysą Polanę, już prawie jestem – ale jeszcze kawałeczek w górę. Niespodzianka – z góry, od schroniska słyszę doping: Kuba, Kuba! 🙂 Skręcam na kamienistwy wjazd do schroniska i o 19:56 melduję się na mecie!

Witam się z organizatorami, otrzymuję medal finiszera i gratulacje, jest też mój brat Jędrek, który przyjechał na 5 (!!!) pozycji, Maciek Kordas, który po początkowych problemach jednak złapał tempo i ktoś tam jeszcze, już nie pamiętam. Super, udało się!

Poniedziałek 19:56 – meta! (zdjęcie dzięki uprzejmości Koło Ultra)

W schronisku masa innych ludzi, jest Adam Pryjomski, Tomek Wyciszczak, Wilk – oni wszyscy złamali 2 doby, gratuluję im serdecznie, ale i zazdroszczę. 🙂 Jest także Memorek, który przyjechał jakieś 3 godziny przede mną, Marcin Wiktorowicz, który osiągnął znakomity czas poniżej 52 godzin i ci wszyscy inni, z którymi w jakiś sposób próbowałem nieudolnie rywalizować. Mój czas mnie cieszy, ale i pozostawia niedosyt.

Oprócz posiłku finiszera – makaronu penne z sosem bolognese, zamawiam też zupkę pomidorową i piwo. To ostatnie trochę niepotrzebnie, bo w ramach pakietu finiszera dostaję też PGR-owe piwo bezalkoholowe. 🙂 Wypijam obydwa, zasłużyłem!

Gadamy jeszcze trochę przy stoliku, dojeżdżają kolejni uczestnicy. Biorę prysznic i przebieram się. Siadam jeszcze na trochę do stolika, jutro jednak trzeba ruszyć do Krakowa, umawiam się z Jędrkiem na 7:00 na śniadanie, by o 7:30 wyruszyć. On ma pociąg do Warszawy o 13:40, ja nieco później, o 14:00 – w razie czego się rozdzielimy. Powoli zbieram się do spania. A organizatorzy wciąż czekają na kolejnych uczestników…

Powrót

Rano z przyzwyczajenia budzę się ok. 6, trochę się wiercę, ale w końcu wstaję. W sali już zaczyna się ruch, niektórzy wstają, niektórzy dojeżdżają. Zamawiam śniadanie (zestaw ogólnowojskowy z jajecznicą), pojawia się Jędrek, są też Wycior i Wilk, siadamy razem do śniadania i z jeszcze jednym kolegą, z którym jechałem razem pociągiem na Hel przed startem. Zapoznaję się też z Witkiem Kanią – zdobywcą 3 miejsca, który też jedzie do Krakowa. Postanawiamy jechać razem, chociaż trochę się obawiam jechać z tymi koksami. 🙂 Do naszej grupki dołącza też Marcin (choć on ma pociąg jeszcze później).

Tatry z Głodówki o poranku: dla takiego widoku warto było jechać te ponad 1000 km!

Patrzymy jeszcze na tracking – nasz znajomy ze starych, harcerskich czasów, Krzysiek Woś, jest wciąż w drodze i to nie tak blisko mety. A tu jeszcze niecałe dwie godziny. Zdąży? Liczymy na to bardzo! To stary ultramaratonowy wyjadacz i powinien dać radę, chociaż o 9:00 meta się zamyka. W drodze, w podobnej odległości do mety jest też Wojtek Łuszcz, weteran polskich ultramaratonów, za niego również trzymamy kciuki.

Dopakowuję torbę, ale mały plecak będę musiał mieć. Tyłek mnie trochę boli, kolano też czuję, zobaczymy, jak będzie – najwyżej w Myślenicach odpuszczę i spróbuję złapać autobus (niektóre biorą rowery). Postanawiam założyć nogawki i kurtkę – na początku będzie sporo zjazdu, szczególnie ten w dolinkach może być chłodno.

O 7:50 ruszamy, chłopaki prują ostro w dół, ja nieco bardziej asekuracyjnie: za rondkiem w Bukowinie czekają na mnie. Potem podjazd – kolano działa, fajnie: o rany, nie pamiętałem, że ten podjazd, choć krótki, to całkiem ostry: potem zjazd przez Gliczarów, na którym hamuję już mocno, bo jest dość kręty i stromy. Ja planowałem jechać najprostszą (i najłatwiejszą drogą) przez Gronków i Nowy Targ, ale chłopaki chcą przez Szaflary i Ludźmierz, żeby nie jechać w potencjalnym tłoku. No dobra, będzie trochę ciężej, ale bez przesady. Na razie trzymam na równym tempo, chociaż prowadzący najczęściej Witek nie przesadza, na szczęście. 🙂 Za Ludźmierzem zaczynamy podjazd do Klikuszowej, tam wjeżdżamy na chwilę na „zakopiankę” i w dość sporym ruchu ładujemy na Rdzawkę – zostaję trochę z tyłu, chłopaki na mnie czekają u góry. Zgrzałem się solidnie, bo cały czas jadę na długo, myślałem, żeby zrzucić ciuchy po zjeździe z Rdzawki, ale wszyscy przebierają się teraz, więc robię to i ja. Jest już ciepło, zjazd nie chłodzi, za moment jesteśmy w Rabce. Ja tu planowałem pojechać dookoła przez Mszanę, na spokojnie (jeśli chodzi o podjazdy, bo nie o ruch samochodowy), ale Jędrek prowadzi w górę, pod Luboń, by dostać się do starej nitki „zakopianki”. Jest faktycznie ostro, ale tylko chwilę. Potem już łąkami i wjeżdżamy na kompletnie pustą, szeroką szosę – cały ruch leci nowowybudowaną „S-ką”. Na dole w Skomielnej, niestety, spada mi znów łańcuch. Trochę czasu tracę na założenie, grupa mi odjeżdża, a tu akurat podjazd do Naprawy. U góry znów muszą na mnie czekać.

W Lubniu łapię moją grupę, teraz będzie jazda w dół rzeki Raby aż do Myślenic, z grubsza lekko w dół. Jest 10:30, mamy dobry zapas, chociaż za Myślenicami będą dwa solidniejsze podjazdy. Do Myślenic sprawnie dojeżdżamy, ale tam, do kroćset, znów odzywa się to nieszczęsne prawe kolano. O rany… zwalniam, tym bardziej, że trzeba trochę podjechać. Witek z Marcinem decydują się jechać szybciej, Jędrek zostaje nolens-volens ze mną. Jakoś tam idzie, ale nie za szybko. Marcin doradzał, że ból można skasować przez napinanie mięśni, ale to takie miejsce, że nawet napiąć trudno, na rowerze zwłaszcza. No nic, przemęczę się chyba… Jędrek ma ochotę na loda, więc na podjeździe do Świątnik urywa się, zahaczając o sklep. Ja powoli tam dojeżdżam, częściowo prowadząc. Tragedii nie ma, ale szału też nie, szkoda trochę.

Jest 12:00, zostało nam około 20 km, nie powinno być problemów, bo teraz już nie będzie większych podjazdów. Zjazd do doliny rzeczki Wilgi, jeszcze jeden podjazd, mijamy autostradę i dalej już jedziemy przez Kraków śladem podsuniętym przez Żubra – faktycznie, nie jest źle, choć trochę się kręci i w jednym miejscu, gdzie droga była w remoncie, musieliśmy przeciskać się między barierkami. Potem już przyzwoitymi DDRkami dostajemy się do Płaszowa. Kawałek dalej, przy estakadzie Jacka Kaczmarskiego Jędrek melduje problem z oponą – najwyraźniej ta jego tylna opona, która zeskoczyła mu już w pociągu do Gdyni, teraz zupełnie nawaliła, bo zrobiła to samo (choć nie z takim hukiem, tylko jakoś łagodniej), ale naciągnąć się już jej nie da! Co robić? Ja mam oponę, ale stąd wygodniej chyba dojechać tramwajem. Faktycznie, jest nawet bezpośredni, 50-tka. Jędrek wsiada, ja jadę dalej.

Jeszcze Marcin wysyła SMSa, kiedy będziemy na dworcu? No, za chwilę! 🙂 I faktycznie, za chwilę wszyscy tam jesteśmy. Sprawdzamy jeszcze stronę z wynikami i… tak, Skaut dojechał w limicie! Jeszcze tam ktoś się wcisnął za niego nawet. Jędrek wcale nie ma dużego zapasu, na raty robimy zakupy na podróż w dworcowej Biedronce. Żegnam się z bratem jeszcze płacąc, bo on musi lecieć na peron. Ja chciałem z Marcinem zjeść coś w Macu, ale w zasadzie też już nie mam czasu, szkoda. Idziemy jeszcze razem na peron, żegnamy się.

Pociąg do Warszawy jedzie szybko, nieco tylko ponad 2 godziny. Znajduję czas na krótką drzemkę i wizytę w Warsie – jem tam zupę dnia, czyli chłodnik litewski – całkiem dobry nawet!

W Warszawie Zachodniej muszę przedostać się na owiany złą sławą peron 9, skąd mam pociąg KM do Nasielska. Rower trochę mi tę sprawę ułatwia, to jest prawie kilometr drałowania, chociaż muszę z cienkimi szosowymi oponami uważać na zbudowanym z betonowych płyt łączniku.

Powrót do domu – pociąg KM do Nasielska

KM-ka ma drobne opóźnienie, ale pociąg do Sierpca chyba zaczeka… Omal nie przesypiam stacji zapadając znów w drzemkę. Szybko zmieniam peron i ładuję się do spalinowego szynobusu tym razem. Ha, popełniłem błąd nie ładując wcześniej w pociągu telefonu, bo teraz już bateria jest na wyczerpaniu, a w szynobusie gniazdek nie ma. Mam nadzieję, że telefon wytrzyma, bo muszę pokazać bilet w tym i następnym pociągu, wszak w Sierpcu przesiadam się jeszcze na Arrivę jadącą do Torunia.

Ta Arriva z Sierpca to już czwarty (i ostatni) pociąg w mojej marszrucie („ja to, proszę pana, mam dobre połączenie…” ;)). Zapada już zmrok, przez otwarte okna (nie ma klimatyzacji) wpadają aromaty nawozów (nierzadko świńskiej gnojówki). O 20:34 jestem w Czernikowie. Miałem jeszcze odebrać po drodze paczuszkę z paczkomatu, ale telefon już spasował, jadę więc prosto do domu, to tylko nieco ponad 5 km. Tam wpadam w objęcia niedospanej żony, witam się z synem, obydwoje gratulują mi ukończenia i wyniku. 🙂

Podsumowanie

Oprócz zadowolenia z ukończenia i poprawienia czasu w stosunku do poprzedniej jazdy w 2021 roku, jest jednak uczucie niedosytu: chciałem lepiej. 🙂 Trzeba też brać od uwagę fakt, że trasa tegorocznego maratonu była inna, ciut krótsza – no i nie było tych zabójczych ścianek pod koniec.

No cóż, to dopiero mój drugi „czterocyfrowy” maraton, a najlepszym przygotowaniem do maratonów jest… jeździć maratony. Z pewnością mój układ pokarmowy nie ułatwił mi sprawy, ale też i senność, która dość niespodziewanie pojawiła się przed pierwszym świtem, popsuła trochę plany. No i na koniec to nieszczęsne kolano (dawało mi się we znaki jeszcze ponad tydzień po zakończeniu imprezy). Pogoda – niby świetna, ja z upałem nie mam zbyt dużych problemów (o ile pilnuję nawodnienia, a tutaj nie miałem z tym problemu), ale przeciwny wiatr, chociaż nie jakiś specjalnie mocny, dał mi jednak trochę popalić. Zimno też specjalnie nie było. Z pewnością, jest o czym myśleć i co poprawić, ale też i nadmiernym wstydem nie ma co chyba epatować. 😉

Teraz zestawienie kosztów:

KiedyZa coIle
Przed wyścigiemWpisowe450,00 zł
Przed wyścigiemNocleg Meta (Głodówka)60,00 zł
Przed wyścigiemPociąg na start (Toruń Gł. – Hel)51,89 zł
Przed wyścigiemNocleg na starcie (Hel)150,00 zł
Przed wyścigiemObiad (Wars)26,55 zł
Przed wyścigiemZakupy na śniadanie i start (Polo-Market)56,87 zł
Przed wyścigiem – razem795,31 zł
Na trasie (sobota)Egiertowo Orlen33,24 zł
Na trasie (sobota)Kwidzyn Orlen35,64 zł
Na trasie (niedziela)Golub-Dobrzyń Orlen23,56 zł
Na trasie (niedziela)Włocławek Orlen21,66 zł
Na trasie (niedziela)Lutomiersk Orlen3,65 zł
Na trasie (niedziela)Gomunice Pizzeria i Żabka, Kodrąb Oltan61,68 zł
Na trasie (poniedziałek)Olkusz Circle-K30,35 zł
Na trasie (poniedziałek)Wadowice Orlen30, 15 zł
Na trasie (poniedziałek)Raba Wyżna Orlen33,64 zł
Na trasie – razem303,58 zł
Na mecie (poniedziałek)Kolacja24,00 zł
Na mecie (wtorek)Śniadanie29,00 zł
Na mecie – razem53,00 zł
Po wyściguPociąg do domu (Kraków Gł. – Czernikowo)152,25 zł
Po wyściguWałówka na drogę12,41 zł
Po wyściguObiad (Wars)14,85 zł
Po wyścigu – razem179,51 zł
Suma1331,40 zł

Do tego trzeba dodać jeszcze 4 dni urlopu w moim przypadku (piątek na dojazd, poniedziałek i wtorek, środę wziąłem „na ochłonięcie” i ogarnięcie zaległych domowych spraw). Nie jest to widać tania impreza, ale z drugiej strony trzeba pamiętać, że dostajemy też dość wartościowe prezenty (na starcie mug-bag, a w nim parę izotoników w proszku), na mecie zaś koszulkę finiszera, kolację (no, bez picia) i… pamiątkowy medal. A także profesjonalną dokumentację fotograficzną, która zazwyczaj pojawia się parę tygodni po wyścigu – zdjęcia robi nieoceniony Bart Pawlik. Liczę, że w tym roku załapię się na jakieś fotografie. 😉

Koło Ultra robi naprawdę fajnę robotę. Warto też wspomnieć, że każdy z finiszerów jest uroczyście witany przez organizatorów na mecie, z gratulacjami, wieszaniem medalu, uściskiem dłoni, etc. I jeszcze ten doping na mecie. 🙂

Mam nadzieję, że to nie jest mój ostatni start i liczę, że uda mi się pojechać lepiej na którejś z przyszłych edycji. Pozostaje trenować.

Epilog

Tak się złożyło, że następny weekend, a więc parę dni po wyścigu pojechaliśmy z żoną na „dyżur” do jej babci, która jakiś czas temu przeszła lekki udar. Dotychczas sprawna i samodzielna, choć ponad 98-letnia osoba, spędza teraz większość dnia w łóżku i jest zależna od bliskich. Robiąc z babcią „spacerki” w domu, poczułem mocną nieważność swoich ultramaratonowych rozsterek i problemów, obserwując, jaki ból i wysiłek towarzyszy robieniu pojedynczych kroków w mieszkaniu – taka refleksja na koniec.