2023: Jesienna weekendowa wycieczka na Warmię

Uczestnicy


Ania

Bubu (sprawozdawca)

Spis treści

Wstęp
Dzień 1: Sąsieczno – Karaś
Dzień 2: Karaś – Biesal (+ powrót)

Wstęp

W tym roku nie udało nam się zrobić dotychczas żadnej wspólnej rowerowej wycieczki z biwakowaniem. Kiedy więc pojawiło się możliwe okienko w połowie października, szybciutko zaplanowaliśmy jakąś trasę. Wyjazd (lub powrót) na kołach, więc pociąg tylko w jedną stronę. Koncepcję zdefiniowała pogoda – prognozy zapowiadały niewielki deszcz (okay, zwyczajna rzecz na jesieni) oraz silny wiatr zachodni i południowo zachodni. Żeby więc nie walczyć i mieć możliwość zrobienia jakiegoś przyzwoitego (turystycznie!) dystansu, wybieramy kierunek północno-zachodni i wyjazd z domu. Czyli – walimy w stronę Olsztyna. Ania sugeruje również nocleg na wieży widokowej – znajduję takie miejsce nad jeziorem Karaś, nieopodal Iławy. Co prawda, dość blisko wsi, ale liczymy, że pogoda i jesienna pora nie spowoduje natłoku imprezującej młodzieży. Następnego dnia planujemy dojechać do Gietrzwałdu, a stamtąd już do stacji kolejowej w Biesalu. Musimy zakończyć dość wcześnie, pociąg jest chwilę po 15, bo trzeba wrócić do domu na wybory przed 21:00 (a w zasadzie do Osieka nad Wisłą, gdzie mamy komisję), a przecież z Torunia jeszcze na rowerach te dwadzieścia parę kilometrów nas czeka.

2023-10-14

Sąsieczno – Karaś (111 km)

Planowaliśmy wyruszyć wcześnie, ale poprzedniego dnia nie zdążyliśmy się spakować, ruszamy więc ok. 8:30 (i tak nieźle). Namiot, mimo planów noclegu na wieży, bierzemy – nie wiemy, jakie warunki tam zastaniemy.

Wyruszamy w lekkim deszczu. Kierujemy się w stronę Golubia Dobrzynia, jadąc chcąc niechcąc znanymi nam dobrze drogami, koło domu ciężko wymyślić coś nowego. Ale już całkiem nieopodal, w Zębowcu, mamy niespodzianie mały zastrzyk adrenaliny. Przez łąkę galopuje sobie stadko trzech krów, a w zasadzie byków (no, potem okazało się, że byk był jeden). Wybiegają na drogę, zmuszając do zatrzymania się nas i jadący z przeciwka samochód… Na szczęście, najwyraźniej są to młode cielaki, zupełnie nieagresywne, tylko ciekawskie i pełne wigoru. 🙂 Odbiegają dalej, z gospodarstwa wybiega właściciel i uspokaja wzburzoną nieco Anię, że byczek to jest tylko jeden, i że w ogóle nie ma problemu. 😉 Może faktycznie nie ma, jedziemy dalej.

Trochę popaduje, ale nie tak, żebyśmy mogli zmoknąć. Zresztą, bardziej wieje – zgodnie z prognozami raczej z zachodu, więc pomaga, a nie przeszkadza. Mijamy krajową 10-tkę, potem za kapliczką w Skrzypkowie jeszcze kawałek dobrego szutru i dalej już jedziemy lokalnymi asfaltami przez Świętosław, Rudaw (dwa zjazdy w dolinę Lubianki – a potem podjazdy) i Paliwodziznę (tu solidny zjazd już do doliny Drwęcy).

Jesieni nie widać

Kolory, mimo połowy października, wciąż mało jesienne, za to tempo, jak na turystykę, mocne, bo dobrze ponad 20 km/h. Na opłotkach Golubia robimy krótki postój – po początkowym deszczyku nie ma śladu, za to robi się coraz cieplej, nawet słońce nieśmiało wychodzi.

Golubski zamek
Krawędź doliny Drwęcy za Golubiem-Dobrzyniem

Jedziemy dalej przez Handlowy Młyn wzdłuż Drwęcy, ale w pewnym od niej oddaleniu. Droga równa, wiatr w miarę w plecy, Ania stwierdza jednak po pewnym czasie, że trochę za szybko jedziemy. Ale zaraz naturalnie zwalniamy: za kompleksem nadleśnictwa „Mokry Las” asfalt się kończy i zaczyna szuterek, dość dobry. Potem szuterek skręca nieco bardziej w lewo, na północ, a my jedziemy leśną już i momentami nieco wyboistą (a nawet z rzadka piaszczystą) drogą, więc i tempo spadło odpowiednio. Słoneczko przyświeca, temperatura zrobiła się całkiem znośna.

Asfalt zmienia się w szutrową drogę…
… a następnie w leśny dukt

Przecinamy drogę, która prowadzi z Wrocek do Radzików – przez jedyny na odcinku Brodnica – Golub-Dobrzyń most na Drwęcy. Im dalej w las, tym droga nieco bardziej narowista, momentami zupełnie terenowa. Za to przez moment jedziemy blisko rzeki, która przez gęste liściaste drzewa jest ledwo widoczna. Przystajemy na wysokiej skarpie, żeby chwilę na nią popatrzeć.

Widok na Drwęcę
Droga stała się dość terenowa
Jesieni wcale nie widać

Niedługo potem wyjeżdżamy na pola – dojeżdżamy do miejscowości Słoszewy. Mijamy bardzo łądną kapliczkę, z dużym smakiem wkomponowaną w otoczenie. W samej wsi na krótko mamy kostkę, ale po wyjeździe znów droga zamienia się w zwyczajny polny dukt. Po prawej stronie widzimy dawny staw, niemal zupełnie wyschnięty.

Pola przed Słoszewem
Przydrożna kapliczka
Pozostałości po stawie w Słoszewach
W stronę Brodnicy, wciąż wzdłuż Drwęcy
Pierwsze oznaki jesieni

Jeszcze parę kilometrów lasem i znów mamy asfalt, wjeżdżając do wsi Mszano, z bardzo ładną szkołą z czerwonej cegły. Teraz mamy trochę słabszej pogody, dość mocno wieje (głównie w plecy), zachmurzyło się też i coś tam pokropuje. Droga prowadzi zakrętami, górkami i dołkami i w końcu dojeżdża do skrzyżowania w podbrodnickiej Szabdzie: i tu mamy jakże typową niedoróbkę planistyczną. Chcemy jechać do Brodnicy, w lewo. Ale tam mamy zakaz jazdy rowerem (B9). Natomiast po drugiej stronie tej szosy jest DDR, tylko nie bardzo jest jak tam wjechać, bo wjazdu broni wysoki krawężnik, trawnik i krzaki. No nic, przeprawiamy się jakoś do tej drogi rowerowej i chociaż nie jest to krzyk techniki – czerwona kostka, miejscami takiej sobie jakości – dojeżdżamy nią do miasta. Chwilę po 12 meldujemy się w McDonalds’ – akurat pora na mały lunchyk. No, nie taki mały może.

Szkoła w Mszanie

Siedzimy tu prawie 3 kwadranse, ale w zasadzie poza niezbyt długim postojem za Golubiem-Dobrzyniem nie robiliśmy dotychczas postojów innych niż krótkie techniczno-toaletowe.

Chwilę przed 13:00 ruszamy na północ, w stronę Zbiczna. Niedługo też znów mamy znak B9, a jechać trzeba badziewną kostką, współdzieloną z nielicznymi teraz na szczęście pieszymi. Generalnie jazda rowerem po Brodnicy nie należy do przyjemności, inwestycje rowerowe są tu zrobione na odwal i byle tylko wywalić rowerzystów z szosy, nie martwiąc się zbytnio co dalej. Dojazd do jeziora Niskie Brodno pogłębia w nas przeświadczenie, że nie jest to okolica najlepiej administrowana: akwen jest szczelnie otoczony płotami, żeby przypadkiem nikt do jeziora nie mógł się dostać, nie licząc oczywiście właścicieli działek przylegających do niego. Niektóre posesje zajmują chyba kilka hektarów. Tak oto to, co powinno zostać dobrem wspólnym zostaje reglamentowane prawem kaduka dla nielicznych.

Cóż tam kiedyś mogło być?
Kościół św. Jakuba Apostoła w Żmijewie

W Żmijewie mijamy jakieś tajemnicze ruinki po wschodniej stronie drogi, a niedługo potem gotycki, XVI wieczny kościół pw. św. Jakuba Apostoła. Dość monumentalna bryła odbiega nieco stylem od innych pomorskich kościołów. Kościół ma też dość ciekawą historię, bo był dwukrotnie przejmowany przez Luteran, najpierw w 1565 roku, by w 1597 roku ponownie przejść w ręce katolików, a następnie na początku XVII wieku. Potem znów był katolicki, ale zapewne po tych ewangelickich „zaborach” stracił część wystroju i zdobienia (co było naonczas dość powszechną praktyką). Sama miejscowość jest jeszcze starsza, bo pierwsze wzmianki o niej pojawiają się już w 1298 roku.

Droga na wschód jest o wiele przyjemniejsza
Dawna fabryczka (gorzelnia?)

My zaraz za świątynią skręcamy w prawo, w stronę wsi Brzeziny. Tam odbijamy w polną drogę, by dojechać „na skróty” do wąskiego przesmyku pomiędzy jeziorami Zbiczno i Strażym. Droga jest nieco wyboista i mocno pagórkowata, ale za to bardzo malownicza. Uroku dodaje pomnikowa, imponująca lipa, przy której na króciutko zatrzymujemy się.

Droga może niezbyt wygodna, ale za to przecudnej urody
Lipa – pomnik przyrody
Jutro wybory!
I znów leśnym duktem

Dojeżdżamy do szosy, która mijamy oba wspomniane jeziora, a także schron bojowy. Byliśmy tu 2 lata temu latem. W Grzmięcej mijamy bar oferujący smażone rybki, ale nawet nie wiemy, czy czynny, zresztą, jedliśmy niedawno. Niedaleko zjeżdżamy znów w leśną drogę. Nią wyjeżdżamy z naszego województwa, wjeżdżając do warmińsko-mazurskiego. W nim pierwszą napotkaną miejscowością jest Szafarnia: mijamy niewidoczny ukryty w krzakach dawny cmentarz ewangelicki, a za chwilę łapiemy znów szosę, mijając także dość ciekawy murowany budynek. Kawałek dalej robimy postój, wykorzystując dość zaśmieconą niestety, ale dającą ochronę od wiatru wiatkę przystankową. Jest teraz chłodnawo, ok. 16 stopni, przy czym ten wiatr potęguje nieco ten chłód. Całe szczęście, że jedziemy generalnie z wiatrem, bo w przeciwną stronę jechałoby się tak sobie…

Po słońcu zostało wspomienie
I już na kolejowym szlaku
Kurzętnik – dawna nastawnia i dworzec, po prawej w dali wieża na Kurzej Górze

Mijamy Tereszewo, za którym skręcamy znów w polną drogę prosto do Kurzętnika. Tam łapiemy znów szosę, ale szybko wjeżdżamy na DDR prowadzącą po dawnej linii kolejowej nr 251 Tama Brodzka – Iława, służącej prawie 100 lat, od 1902 roku do 2000 roku, kiedy to 2 kwietnia przejechał ostatni pociąg. Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego linia, którą dziennie przejeżdżało 10 par pociągów (a więc 20 w obie strony), została zlikwidowana. Widzimy już kompleks Kurzej Góry z monstrualną wieżą. Kiedyś tu nawet byliśmy pojeździć na nartach zjazdowych.

Pozostałości klasztoru Franciszkanów w Łąkach Bratiańskich

Jadąc tą drogą omijamy Nowe Miasto Lubawskie z jego zabytkami, ale za to mamy okazję obejrzeć pozostawione fragmenty infrastruktury kolejowej – semafory, budynek nastawni i samego dworca.

Kolejny postój robimy przy ruinach (no, to zbyt dużo powiedziane, zostały tylko fragmenty murowanego ogrodzenia) dawnego klasztoru franciszkańskiego w Łąkach Bratiańskich. Do ruin odbijamy kawałek z naszego kolejowego szlaku. Z sanktuarium (bo była tu słynąca cudami figura Matki Boskiej Łąkowskiej) zwanego „Pruską Częstochową” tak niewiele zostało – w 1882 roku spłonęło, na skutek uderzenia pioruna. Z cegieł świątyni pobudowano kościół w niedalekim Radomnie, a częściowo także… gorzelnię w Mszanowie. Księgozbiory i większość wyposażenia zostały zniszczone (przez pożar, a także przez rozgrabienie), figurę udało się uratować – została przeniesiona do kościoła w sąsiednim Nowym Mieście Lubawskim.

Dawny bratiański dworzec

Posilamy się kanapkami z domu – jeszcze ich trochę zostało i popijamy herbatkę z termosu. Wracamy na szlak. Mijamy jeszcze budynek dawnego bratiańskiego dworca i dalej cieszymy się popołudniowym słońcem, które w końcu wyszło (chociaż chłodek pozostaje). Za Bratianem DDR prowadzi z dala od szosy, towarzyszy nam tylko wyboista, polna droga nieopodal. Jest to bardzo malowniczy odcinek trasy.

Za Bratianem szlak odchodzi od szosy…
… istotnie zyskując na malowniczości
Z wiatrem kilometry łatwiej wpadają

Jedziemy kawałeczek lasem i dojeżdżamy do szosy łączącej Nowy Dwór Bratiański i Radomno – tutaj jest rowerowe „MOP” z ławeczkami i wiatkami. Mijaliśmy je podczas wspomnianej wcześniej wyprawki, teraz jedziemy dalej, chociaż wiemy, że niedługo ten piękny szlak się skończy. Na razie oglądamy po prawej stronie strzelistą wieżę kościoła w Radomnie. Jeszcze kawałek i DDR się kończy. Przecina ją szutrowa, kamienista droga, którą dalej będziemy jechać w kierunku Gryźlin. Podczas krótkiego postoju Ania zbiera zdziczałe jabłka, nawet smaczne!

Na popołudnie dostajemy słoneczko
Po lewej las, po prawej pola
I kolejna stacja na szlaku
Wieża kościoła w Radomnie
Szlak jest przyjemy i malowniczy…
…ale wszystko się kiedyś kończy
Amatorka kwaśnych jabłek

Teraz jedziemy kawałek tą szutrową drogą, mocno pofałdowanym terenem. W miejscowości Gryźliny łapiemy asfalt i nim już podążamy do Jamielnika. Tu zbaczamy do sklepu, by obkupić się na kolację i śniadanie – jutro w końcu niedziela. Do planowanego noclegu na wieży widokowej nad jez. Karaś nie mamy daleko – raptem 5 km. Wieża jednak znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie miejscowości, zostawiamy sobie zatem margines, że będziemy musieli miejsca na biwak szukać gdzie indziej, jeśli to okaże się zbyt „mało kameralne”.

Szutrem jedzie się przyjemnie, ale kawałek pod wiatr
Warmińskie krajobrazy
Tu już widać jesień
Cmentarz ewangelicki w Karasiu – nieodłączny element krajobrazu Warmii

Biedronka w Jamielniku okazuje się być całkiem przyjemna – dobrze zaopatrzona i nadzwyczaj czysta i uporządkowana, co nie jest normą w sklepach w tej sieci. Zaraz po zakupach ruszamy dalej, kawałek na skróty polną drogą (jakże uroczą przy popołudniowym słońcu), a potem jeszcze kawałek asfaltem, by w samej wsi Karaś odbić w drogę prowadzącą do jeziora. Mijamy świetlicę wiejską z przylegającym miejscem rekreacyjnym z grillem, wiatami i ławkami – wejścia do tego przybytku pilnują dwie mini-baszty. 🙂 Za boiskiem sportowym jest już w zasadzie jezioro i nasza wieża przy samym niemal jego brzegu. Akurat jacyś wędkarze, czy też rybacy kończą robotę i ładują łódkę na przyczepę, ale potem już w spokoju (bo nie w ciszy, jezioro jest ostoją ptactwa wodnego, słychać żurawie i gęsi przede wszystkim) kontemplujemy przyrodę. Nawet teraz mocno nie dmucha, jak to o zachodzie.

Jez. Karaś o zachodzie

Zastanawiamy się, czy kolację zjeść tu, czy pod wiatkami nieopodal. W trakcie dywagacji sprawa się poniekąd klaruje – pod wieżę podjeżdża samochód i wysiada z niego para z kawami w kubeczkach papierowych – no dobra, chwilowo zwalniamy im wieżę i przenosimy się pod te wiatki.

Miejsce piknikowe koło świetlicy wiejskiej w Karasiu

Jemy, pijemy, odpoczywamy, a ta parka wciąż tam siedzi. Zapada zmrok, jeszcze jakaś inna grupka przechodzi, ale zasiada na ławeczkach przy boisku, nie idą na wieżę. Dość szybko się też zwijają. No, ale na wieży jest wciąż tamta para, a my chcielibyśmy iść spać już, zastanawiamy się nad planem B, może nawet tutaj pod wiatkami mogliśmy się rozłożyć, ale w świetlicy obok jest jakaś impreza, dość głośno didżej myzykę zapodaje, chociaż ze względu na chłodek wszyscy raczej w środku siedzą, z wyjątkiem okazjonalnych palaczy. Rozglądam się też po okolicy (chociaż jest już dość ciemno), na łączce nieopadal od biedy moglibyśmy się rozbić, trochę krzaków zasłoni nas od wsi. Ale jest tu dość wilgotno, nad ranem na pewno będzie rześko i mokro.

W końcu samochód odjeżdża, a my wracamy nad jezioro. Wciągam rowery na górę i rozkładamy matki. Wieje, więc próbujemy jakoś się tam osłonić. Na jeziorze wciąż gwar ptactwa, w dali świecą światełka wiatraków. Ładnie…

Na wieży
Widok o zachodzie słońca…
…i o zmroku

Spaliśmy już, gdy gdzieś koło północy ze szwungiem podjechało jakieś auto – na szczęście nie pchali się na wieżę, tylko trochę pohałasowali i odjechali. Chwilę potem jakaś makabra – nie wiem, czy to oni, czy inni – ktoś wystrzela racę na jezioro. Huk, a potem hałas przestraszonych ptaków. Co za barbarzyństwo! Wzburzeni, zasypiamy ponownie, tym razem już do rana…

2023-10-15

Karaś – Biesal (80 km)

Wstajemy wcześnie, jest zimno, brr!!! No, ale to jesień. Zwijamy manatki i przenosimy się na chwilę pod tamte wiatki, na szybciutkie mikro śniadanko i ciepłą herbatkę (jeszcze zapas z termosu, nie musimy gotować). Planujemy przekąsić drugie śniadanko w Macu w Iławie.

Nad wyraz rześki poranek skłania do sprawnego składania biwaku

Plan na dzisiaj: przez Iławę pojechać wzdłuż Jezioraka, potem odbić na wschód, dojechać do Ostródy i przez Stare Jabłonki dalej do Gietrzwałdu, skąd cofniemy się na zachód do stacji kolejowej w Biesalu. Musimy wrócić na wybory, zostaje nam pociąg chwilę po 15, bo późniejszym będziemy mieli już kłopot, by się wyrobić (musimy jeszcze dotrzeć do lokalu w Osieku nad Wisłą – z Torunia to jeszcze dodatkowe 20 km). A i do kościoła też chcemy iść wieczorem.

Stołujemy się w kuchni
I jeszcze widok na naszą wieżę

O 7:30 ruszamy, jest cały czas chłodno, 6 stopni, ale nie pada, dobrze. Z Karasia ruszamy na wschód, do miejscowości Radomek, by tu opuścić asfalt i przez las (ale najwyraźniej jakimś szlakiem rowerowym) najpierw po bitej drodze, potem po betonowych płytach (dum, dum) dotrzeć do Iławy.

Zimno, ale humor dopisuje
Przez bukowy las…
…a potem przez płyty
Iława wita nas wieżą ciśnień

Miasto wita nas jedną z trzech tutejszych wież wodnych. My kierujemy się do Maca na kawkę i jakieś jadełko. Bierzemy też croissanty, ale są mocno dmuchane, nie umywają się do naszych domowych. Powoli też odtajamy z porannego zziębnięcia. No, pora ruszać, bo szmat drogi przed nami, a czas ograniczony. Przez park wygodną drogą rowerową wzdłuż Iławki dojeżdżamy nad Jeziorak. Tu piękna odmiana w stosunku do Brodnicy – teren nad jeziorem jest publiczny, ogólnodostępny. Dość ładnie wszystko urządzone, jakieś domy, czy hotele są nieco dalej. Ba, teren jednego z hoteli jest nawet nieogrodzony – godny pochwały ewenement w naszej rzeczywistości, gdzie budowę zaczyna się od postawienia płotu, co mówię, zasieków raczej, o wartości niemal równej stawianego budynku…

Promenada wzdłuż Jezioraka
Promenada wzdłuż Jezioraka
Promenada wzdłuż Jezioraka

Mijamy nielicznych pieszych, biegaczy i rowerzystów. Z sakwami byliśmy chyba tylko my. W końcu jednak ta idylla się kończy i wracamy do szosy. Tu znów zwyczajna żołnierka, jeśli chodzi o zabudowę brzegu jeziora… Droga prowadzi cały czas mniej więcej wzdłuż brzegu, chociaż samo jezioro teraz rzadziej widzimy. W pewnym momencie pojawia się też DDR, na którą się przenosimy. Dopiero po niemal 7 km odbijamy na północny wschód, w stronę Makowa, żegnając się na dobre z Jeziorakiem. Jedziemy przez moment dość lichym (nawet jak na warunki warmińsko-mazurskie) asfaltem.

Stacja drogi krzyżowej
Przyjemna, leśna droga…
…a potem nawet jeszcze lepiej

W Makowie wbijamy na lepszą drogę, mijamy też kilka fajnych, murowanych budynków gospodarczych – pewnie pozostałość jakiegoś folwarku. Podążamy do Kaletki – tu był niegdyś dwór rodu Knyphausen, jednak pod koniec wojny został zrównany z ziemią. Nie zatrzymujemy się, skręcamy w fajną, wąską, asfaltową drogę przez las. Potem już zwykłym (ale całkiem przyjemnym i twardym) szuterkiem podążamy obok jez. Gil Wielki oraz Gil Mały do miejscowości o tej samej nazwie: tu z kolei na chwilę przystajemy przy dawnym cmentarzu ewangelickim – jest kilka utrzymanych grobów, reszta tonie w chaszczach. Na cmentarzu, jak to w tych okolicach – charakterystyczne imiona i nazwiska na nagrobkach: imiona niemieckie, nazwiska polskie. Lud warmiński wymyka się czarnobiałej klasyfikacji „niemiec – polak”. We wsi mamy w końcu widok na jezioro Gil Mały, wcześniej przesłonięte lasem.

Cmenatrz w Gilu Małym
Warmińskie leśne drogi

Z Gilu jedziemy kilka kilometrów piękną, leśną drogą do Zalewa. Tu robimy krótki postój na przekąski i picie na czymś w rodzaju skwerku. Ja próbuję znaleźć stary cmentarz, ale po fakcie okazało się, że szukałem nie w tym miejscu, co trzeba. Obok zwraca uwagę dawny dwór zapewne.

Zalewo

Z Zalewa jedziemy sympatycznym, lokalnym asfalcikiem do Liwy, po drodze napawając się widokiem jesiennych pól i łąk. W Liwie, uwagę zwraca murowany kościół z początku XX wieku z szachulcową wieżą (dawny zbór), a kawałek dalej cmentarz ewangelicki (dzisiaj dzień cmentarny :)).

Kościół w Liwie
Cmentarz w Liwie
Warmińskie gospodarstwa
Kanał Elbląski

Opuszczamy utwardzoną drogę i jedziemy teraz szutrowo-piaskową, ale póki co całkiem dobrą drogą do Ostródy. Mijamy Kanał Elbląski i zagłębiamy się w las. Niestety, im dalej w ten las, tym więcej… piachu. W pewnym momencie na podjeździe po krótkiej i nierównej walce przychodzi pchać rowery. Mija nas jakiś rowerzysta MTB, który, na lekko i szerszych nieco oponach, opornie, ale jednak jedzie.

Trochę piachu…
…ale potem znów twardo

To pchanie to na szczęście stosunkowo krótki odcinek, potem jest już o wiele lepiej. Las też bardzo przyjemny, liściasty teraz. Pojawiają się pierwsi spacerowicze – zbliżamy się do miasta, chociaż to wciąż jeszcze parę kilometrów.

Obok jez. Czarne
Trasa po śladzie dawnej kolei
Nie jest łatwo

Po lewej stronie mijamy jezioro – to jeszcze nie jest Drwęckie, tylko małe, będące rezerwatem przyrody jez. Czarne. Za chwilę wjeżdżamy na nasyp dawnej linii nr 257 Ostróda-Miłomłyn, działającej niemal do końca ubiegłego wieku. Niestety, jako jedna z wielu w północnej Polsce została wyłączona z eksploatacji i rozebrana. Szlak rowerowy po niej teoretycznie prowadzi, aczkolwiek z przejezdnością różnie bywa…

Most nad jez. Drwęckim
Bez kocich łbów wycieczka byłaby nieważna

Kolej prowadziła tu (i szlak nadal prowadzi) po grobli na jeziorze Drwęckim – jest tylko wąski przesmyk, a nad nim most. Zaraz też wjeżdżamy do Ostródy – na zapyziałą uliczkę z nawierzchnią z kocich łbów, prowadzącej wzdłuż „głównej” linii kolejowej Toruń-Olsztyn. Ha! Bez tego wycieczka byłaby niezaliczona! 🙂 Krótki to jednak odcinek i już niedługo za dworcem wjeżdżamy do miasta właściwego. Mijamy zamek krzyżacki, potem mostek na Drwęcy i kierujemy się do… McDonalda, a jakże. Jest 11:40, może trochę za wcześnie na lunch, ale też w miarę wcześnie zaczęliśmy, jesteśmy już nieźle głodni. Po posiłku kawka i jedziemy, nie mamy wszak nadmiaru czasu. Jeszcze wizyta w toalecie i 12:20 ruszamy.

Przecinamy S7, która leci sobie górą wiaduktem i wyjeżdżamy z Ostródy, kierując się na wschód. Na razie jedziemy asfaltem, za to nie brakuje wzniesień. Po prawej, od południa, mamy dolinę Drwęcy, my zaś jedziemy głównie przez odkryty teren – łąki, pola, zabudowania.

Droga do cmentarza w Lubajnach…
…i sam cmentarz

W Lubajnach na moment zatrzymujemy się, by podejść do znajdującego się na wzniesieniu nieopodal drogi cmentarza ewangelickiego. Prowadzi do niego malownicza dróżka okolona szpalerem starych drzew. Kawałek dalej zbaczamy znów nieco na południe – za linią kolejową znajdują się bowiem ruiny dawnego pałacu i folwarku rodziny von Groeben z XIX wieku. Obiekt jest ogrodzony podwójnym płotem, oglądamy zatem z daleka. Niestety, stan dworu jest katastrofalny, nie widać nawet śladu prób zabezpieczenia ruiny. W lepszym stanie są zabudowania folwarczne nieopodal. Aż trudno wyobrazić sobie, że kiedyś (kilkadziesiąt lat temu) cała wieś tętniła życiem – wszak w ramach folwarku działała tu cegielnia, całą wieś zamieszkiwało prawie 400 osób.

Lubajny – ruiny dworu wraz z zabudowaniami
Ruiny dworu w Lubajnach
Zabudowania gospodarcze dawnego dworu

Wracamy do szosy, którą podążamy dalej, na południowy wschód teraz, w stronę jeziora Szeląg Mały. Przecinamy krajową 16-stkę i dojeżdżamy do jeziora Szeląg Mały. Gdzieś tutaj, prawie 70 lat temu mój Tata był na pierwszym obozie harcerskim, w 1957 roku. Wysyłam mu zatem pamiątkowego MMSa. To oraz ten wcześniejszy nieco odcinek szlakiem nieczynnej kolei przypomina mi historię z tego pierwszego obozu, którą Tata opowiadał – otóż grupka nieco starszych (14-15 letnich) harcerzy, wśród nich mój późniejszy wujek, niestety, nie żyje, by potwierdzić, przyuważywszy gdzieś jakąś starą, ręczną drezynę, stwierdzili, że skrócą sobie drogę do obozu przy użyciu tejże. Niestety, miała ona defekt – niesprawny hamulec (czy też w ogóle go już nie miała). Pomysłowi harcerze znaleźli na to sposób – wzięli grube kije i stwierdzili, że po prostu wetkną je w koła. Czym to się skończyło, łatwo sobie wyobrazić… 🙂 Dość, że wujek nigdy się tą historią nie chwalił.

Droga do Starych Jabłonek

Po lewej stronie mamy wysoki nasyp – groblę, po której prowadzi szosa (16) i linia kolejowa do Olsztyna. Za nią jest jezioro Szeląg Wielki, którego, oczywiście, nie widzimy, ale Szeląg Mały ładnie się prezentuje przez drzewa. Kawałek za jeziorem bunkier, który Niemcy zbudowali pod koniec lat 30-tych ubiegłego wieku, niby do obrony przed agresją II Rzeczpospolitej. Tego typu retoryka agresorów nie starzeje się, jak pokazują ostatnie doświadczenia.

Niemiecki schron bojowy koło jez. Szeląg Mały

Podjeżdżamy dość krótko, ale treściwie pod górkę, na wysokość tej grobli, mijamy stację kolejową w Starych Jabłonkach (charakterystyczne zabudowania z czerwonej cegły) i podążamy dalej, najpierw wysłużonym asfaltem, a potem już leśną drogą. Jest całkiem przyjemnie, w lesie nie wieje tak, za to górek, z których niektóre są całkiem, całkiem, nie brakuje. Znów za to zrobiło się chłodniej, jest 9 stopni.

I znów lasem

Dojeżdżamy do położonej głęboko w lesie małej osady Barduń, położonej nad jeziorem Barduny. Tu, obok starego budynku leśniczówki, położony jest cmentarz ewangelicki. Przystajemy i krążymy chwilę wśród grobów – starszych, a także i z drugiej połowy ubiegłego wieku. I znów uderzają nas niemieckie imiona i polskie nazwiska (a czasem i na odwrót). Spędzamy tu dłuższą chwilę, na moment wychodzi też słoneczko.

Osada Barduń
Cmentarz w Barduniu
Cmentarz w Barduniu
Cmentarz w Barduniu
Cmentarz w Barduniu
Cmentarz w Barduniu
Cmentarz w Barduniu
Leśny drogowskaz
Trochę bruku pod górkę, ale łatwo ominąć

Jest 13:20, czasu nie mamy zbyt wiele, więc ruszamy – teraz całkiem nawet ostro pod górę. Na kolejnej górce kawałek bruku, ale spokojnie daje się jechać obok. Poza tym droga jest bardzo przyjemna, w zasadzie niemal nie ma piaszczystych odcinków. Zaczynają pojawiać się nieliczni spacerowicze, chyba niedzielni grzybiarze. To znak, że dojeżdżamy do miejscowości – Guzowego Pieca. Tu na króciutko mamy asfalt, po czym znów wjeżdżamy w las, kierując się na wschód, do doliny Pasłęki. Tu momentami więcej piachu.

Okazy mleczaja chrząstki
Guzowy Piec – stare z nowym

Przecinamy biegnącą do Olsztynka asfaltową drogę, a niedługo potem zjeżdżamy do doliny, odkrytej, porośniętej łąkami i rzadkimi zabudowaniami – to wioska Guzowy Młyn. Pojawia się trochę rowerzystów, mijamy się z jakąś grupką facetów na MTB. Przy samej rzeczce zatrzymujemy się chwilę, mimo odczuwalnego mocno tutaj wiatru. Jest chwilę po 14:00, zostało nam co prawda kilkanaście kilometrów, ale raz, że wyjazd z tej dolinki jest piaszczysty, a potem będziemy mieli od Gietrzwałdu ok. 10 km pod wiatr. Trochę się obawiam, że możemy mieć kłopot, by zdążyć na pociąg. Po chwili zastanowienia decydujemy się skrócić wycieczkę i zrezygnować z Gietrzwałdu.

Dolina Pasłęki
Chwila namysłu – jednak ominiemy Gietrzwałd
Dolina Pasłęki
Droga wzdłuż Pasłęki

Wracamy więc na lewą stronę Pasłęki, podjeżdżamy kawałek po piasku i kierujemy się na północ, wzdłuż doliny. Mijamy jakąś małą stadninkę, potem wjeżdżamy w las. Tu znów kawałek piaszczysty i to mocno. Potem jednak jest nieco lepiej, pojawiają się pierwsze zabudowania, jeszcze w lesie, a kawałek dalej wyjeżdżamy już na odkryty teren – to wieś Tomaryny. Tu łapiemy asfalt i jedziemy już na zachód, a nawet lekko południowy zachód do Biesala. Faktycznie, dmucha w twarz solidnie, gdybyśmy tak cały dzień mieli jechać, to byśmy się umordowali niemiłosiernie.

Tomaryny – znów lepsza droga
W dali wieża kościoła w Gietrzwałdzie

Zatrzymujemy się na chwilę – w tyle widać wieżę gietrzwałdowskiego sanktuarium. Trochę szkoda, że tam nie dojechaliśmy, ale i tak nie mielibyśmy specjalnie czasu na przystanek. W samym Biesalu robię jeszcze mały objazd (Ania już się zadekowała na stacji kolejowej): koło remizy strażackiej jest figura św. Floriana, ale taka bardziej nowożytna. Dalej – ciekawostka: placyk z nazwą „Stadion Rugby”. Później doczytałem, że Biesal faktycznie może pochwalić się w tej dziedzinie – tutejszy klub ma i żeńską, i męską sekcję, najwyraźniej sam „stadion właściwy” był gdzieś w pobliżu.

Kapliczka św. Floriana koło remizy OSP w Biesalu
Jest gdzie pograć

Jadę jeszcze kawałek dalej i z drugiej strony, od zachodu dojeżdżam do dworca. Niegdyś wyposażony w pełną niemal infrastrukturę łącznie z pomieszczeniami warsztatowymi i wieżą ciśnień (w niepozornej tutaj formie) obecnie jest tylko cieniem dawnej świetności, poczekalnia, niestety, nieczynna, więc czekamy na pociąg pod wiatką, na peronie, dojadając jeszcze resztki przekąsek i jabłuszka. Próbujemy kupić bilet przez internet, ale się nie daje – no trudno, kupimy u konduktora.

Kolejowe graffiti nieopodal stacji w Biesalu
Biesal – stacja PKP
W poczekalni nie poczekamy

Pociąg przyjeżdża punktualnie, tłoku nie ma. Kupujemy bilety i odpoczywamy, podsypiając. Tłok zaczyna się robić za Iławą, w Jabłonowie i Wąbrzeźnie wsiadło całkiem sporo ludzi i jest już ciasno: chyba młodzież do Torunia wraca z weekendu. Na stacji Toruń Wschodni wysiadamy – mamy trochę kłopotu z wyciągnięciem rowerów, ludzie jak zwykle trochę marudzą, jak próbujemy wydostać je z tego tłoku. Chwilę potem jedziemy do domu. W Osieku chcemy jeszcze pójść na mszę – mamy mało czasu, w Grabowcu Ania mówi, żebym pocisnął, to może się nie spóźnię, a ona jakoś tam dojedzie. Faktycznie, prawie się nie spóźniam. Ania dojeżdża kilka minut po mnie. Trochę się tym sprintem rozgrzałem, to teraz mi chłodno na ławeczce przed kościołem.

Po kościele jeszcze wybory w położonej niedaleko szkole, a potem 7 km do domku i wieczorną porą wycieczkę uznajemy za oficjalnie zakończoną.