2023: Beskidzki Zbój (DNF)

Wstęp

Beskidzkiego Zbója próbowałem przejechać w pandemicznym roku 2021. Wtedy trasa biegła w całości w Polsce, ze względu na ograniczenia prawne. Ukończyć mi się wówczas nie udało, bo gdzieś tam wieczorem, krótko po półmetku, wysiadło mi kolano. Mam więc ze Zbójem niewyrównane rachunki. Postanowiłem sprawę załatwić w tym roku: tym razem trasa biegła przez trzy kraje – Polskę, Czechy (no, tylko kawałek) oraz Słowację. Zwiększył się też dystans – prawie 640 km, przy przewyższeniach ponad 10km. Kupa roboty do zrobienia. Na Zbója zapisał się też mój brat Jędrek, ale on będzie gdzieś tam celował blisko czuba, ja będę walczył głównie ze sobą.

Niestety, na ok. miesiąc przed imprezą dopadła mnie bolesna dolegliwość, która od czasu do czasu mi się objawia – rwa kulszowa. Tym razem jakoś wyjątkowo podle mnie trzymało, nie pozwalając praktycznie na treningi przez ponad 2 tygodnie, a także nie pozwalając się porządnie wyspać, ze względu na permanenty ból. Nawet już się zastanawiałem, czy nie odwoływać wyjazdu i nie zwolnić agroturystyki w Ujsołach, którą zarezerwowałem, ale na tydzień przed wyjazdem polepszyło się istotnie i stwierdziłem, że jadę.

Zrobiłem sobie rozpiskę z zaopatrzeniem, chociaż nie do końca miałem pewność, czy uda mi się załapać na otwarcie niektórych miejsc (knajpa w Terchowej, Żabka w Porąbce). Wyglądało to tak:

DystansPodjazdDystans sumaGdzieCo
82 km1800 m82 kmJaworzynkaSklep ABC
89 km1300 m171 kmTerchovaJanosikowa Koliba (do 22:00)
109 km1700 m280 kmRużomberokStacja OMV (500 m W)
94 km 1580 m374 kmRatułów Grn.Delikatesy Styrczula (od 6:00)
95 km1240 m469 kmMakówŻabka, Pizzeria
83 km1390 m552 kmPorąbkaŻabka (do 23:00)
87 km1700 m639 kmZłatnaMeta

Wyjazd był tak zaplanowany, że Ania pojedzie razem ze mną i sobie połazi po górach, albo pojeździ, bo bierze rower też (ale turystyczny). Okazało się też, że w przeddzień musimy zawieźć Ani mamę oraz Witka (wraz z kuzynem Alkiem) nad morze, do Błot Karwieńskich. Oznacza to, że musimy zrobić ponad 1000 km. 🙂 No pięknie, zamiast wypocząć przed startem, calutki dzień spędzę w samochodzie. No trudno…

Tak więc, ostatecznie dojeżdżamy do Ujsół o 22:00 w przeddzień startu (który jest później, niż zazwyczaj, bo dopiero o 12:00). Jeszcze jakaś herbatka i coś na ząb, mycie i spanie.

Start

Budzę się, niestety, wcześnie i już nie mogę dospać. Odpoczywam nieco zawsze, ale to druga niedospana noc przed startem, na pewno sprawi mi kłopot w nocy. W końcu wstaję, przygotowuję ekwipunek, dopompowuję koła (mam dość świeże opony tubeless i dość szybko schodzi mi z nich powietrze – mam nadzieję, że uda mi się przejechać imprezę bez dopompowywania). W końcu Ania też wstaje, jemy śniadanie. Jeszcze drobne zakupy (dla mnie głównie woda). Trochę wylegiwania się i w końcu ruszamy do Złatnej, gdzie w schronisku jest punkt startowy (i końcowy też). Na parkingu u góry spotykam Jędrka z Marysią (i psem), obok schroniska także Pawła Daroszewskiego, z którym jechałem dłuższą część Zbója dwa lata temu. Jest też główny kandydat do zwycięstwa – Rafał Wrożyna.

Na parkingu przed „Gawrą” w Złatnej
Odbiór pakietu startowego

W schronisku jest organizator – Rafał Górnik wraz córką. Pobieram pakiet startowy, przyglądam się innym zawodnikom. Zwłaszcza jeden rower zwraca uwagę – stalowy gravel z piastą Rohloff, rama oklejona… paczuszkami z kiełbasami. 🙂 Właściciel również nie wygląda na typowego ultrasa (przynajmniej z sylwetki) – przypomina raczej kulturystę – to Krzysztof Haupt. Od niego zresztą pożyczam scyzoryk, by dociąć trytytki, którymi przymocowuję numer startowy do roweru.

W oczekiwaniu na start
Chyba wszystko gotowe… Z Waldkiem Chodaniem

Trochę gawędzimy z żonami i innymi zawodnikami i z organizatorami. W końcu dochodzi 12:00, jest nas dokładnie 10 uczestników. Ustawiamy się, czekamy ze dwie minuty – i start! Wizg karbonowych stożków przy zwiększającej się prędkości zagłusza niemal wszystko inne 😉 – w końcu prujemy w dół.

Uczestnicy w komplecie – za chwilę start!

Rafał Wrożyna wystrzelił od razu i dość szybko (mimo zjazdu) znikł nam z oczu, za nim pognał Jędrek (do skrzyżowania było go widać w dali), ja jadę w grupce z Pawłem, jest też Waldek Chodań i Jakub Łabno (ale wiem, że to na pewno mocniejsi zawodnicy ode mnie). Do Ujsół prędkość zacna, średnia ponad 40 km/h, będzie z czego schodzić. 😉 Potem szybko do Rajczy, kawałek dalej przymusowy przystanek na wahadełku. Jeszcze kawałek jedziemy po względnie płaskim i za chwilę w Rycerce skręcamy w prawo – i pod górkę. Patrzę na tętno – no nie, z tak wysokim to mogę sobie jechać parę godzin, a nie cały ultramaraton. Najostrzejszy fragment podprowadzam zatem (choć idę też w miarę żwawo). Koledzy (Marcin i Waldek) prą pod górę, Jakub Łabno zniknął przed nimi. Potem zjazd do Soli, kawałek dolinkami i znów podjazd by potem zjechać do Lalików. Tu, oczywiście, mylę się na chwilę, próbując wjechać na ekspresówkę, ale szybko koryguję. Robię spore „ucho” wokół tej ekspresówki i na koniec ostrym podjazdem (znów pcham) wracam w to samo miejsce.

Przy kolejnym „by-pass’ie” do Kamesznicy spotykam Pawła i Waldka – Paweł złapał kapcia, i to całkiem solidnego – ostry kamień, widać nawet lekki ubytek w oponie. Paweł (słusznie) decyduje podłożyć kawałek dętki pod to uszkodzenie. Upewniam się, że nie potrzebuje mojej pomocy i ruszam dalej. W miedzyczasie minął nas też inny zawodnik. Potem podjazd pod Ochodzitą i jestem w królestwie koronek – czyli Koniakowie. W ogóle, Ochodzitą to pamiętam z dzieciństwa, z wakacji spędzanych w chacie pod Romanką. Stamtąd, poza całym grzbietem Beskidu Śląskiego, od Skrzycznego po Baranią Górę, uwagę moją przykuwała zawsze mniejsza, ale za to łysa, pokryta polami i łąkami górka – Ochodzita właśnie.

Z Koniakowa przebijam do Olzy, potem do doliny Czarnej Wisełki (fajny, leśny odcinek). Trochę zjazdu i jestem przy prezydenckim pałacu w Wiśle. Tu znów pod górkę, uff. Potem zjazd do Istebnej – znów w dolinie Olzy. Potem znów podjazd i melduję się ostatnim sklepie przed granicą, w przysiółku Krzyżówka. Zaopatrzenie nad wyraz słabe, miałem ochotę na pączka lub drożdżówkę, ale zostaje jakaś sucha bułka z jogurtem. 🙂 No i obowiązkowo woda – jest dość ciepło, chociaż póki co, jedzie się dobrze. Jest 16, przejechane na razie nieco ponad 80 km, ujdzie. Następny planowy stop jest Terchowej, w knajpce chcę zjeść obiad. Zamykają ją o 22, więc muszę tam być max 21:30. Teraz nie będzie takich ostrych podjazdów, powinno się udać. Siedząc widzę, że wyprzedzają mnie Paweł z kimś jeszcze (ale to chyba nie Waldek).

No, jest 16:30, trzeba ruszać. Trochę pod górkę i wjeżdżam do Czech (w międzyczasie robiąc drobną pomyłkę, ale mało kosztowną, wracam niecałe 100m). Tu zjazd, potem trochę po równym, leśną, ale asfaltową drogą. Gdzieś tam na asfalcie leży sobie żmija, elegancka miedzianka. Chyba coś trawi, bo niechętnie daje się zepchnąć z drogi.

Mijam zjazd na ekpresówkę, dogania mnie tu Waldek. Mówi, że ma ochotę na Kofolę. To jasne, Kofola musi być, ale ja chcę zdążyć do knajpy w Terchowej. Waldek gdzieś tam staje, ja jadę dalej. Wjeżdżam na Słowację. Po chwili mam już pierwsze 100 km za sobą. Jest już popołudnie, ok. 17:30. Wygląda na to, że mam szansę być przed 21:30 w tej Terchowej (knajpę zamykają o 22, muszę być odpowiednio wcześniej). Przed Czadcą na chwilę staję, mijają mnie Paweł jadący razem z Maciejem Mazurczakiem. Samą Czadcę omijamy sporą pętlą przez Skalite i Oszczadnicę, nabijając trochę podjazdów, by na koniec powrócić w dolinę Kysucy, już za miastem. Tam chyba mijam Maćka i Pawła, siedzących przed jakimś sklepem, czy knajpą. Kawałek dalej coś tam mi się myli i chwilę mieszam, muszę jechać na południowy wschód, w stronę Starej Bystricy. To względnie przyjemy odcinek, z dość łagodnym (jak na zbójeckie warunki) podjazdem doliną rzeczki Bystricy. Potem skręt na południe, podjazd trochę konkretniejszy, w końcu musimy przebić się do doliny Varinki. No i w końcu przyjemny zjazd, chociaż jest trochę chłodno (tzn. ok. 17 stopni). Ale Terchowa niedaleko, tam, po obiadku, się przebiorę.

Do knajpy dojeżdżam o 20:40, lepiej, niż szacowałem. Zamawiam rosół i haluszki bryndzowe, do tego obowiązkowa Kofola. Uzupełniam bidony. Po jedzeniu przebieram się jeszcze, tzn. zakładam nogawki i bluzę. O 21:30 ruszam, niedługo dalej stając na wahadełku. Tych wahadełek będzie teraz sporo, co zrobić. Jest teraz pod górkę, tempo nie jest zawrotne. Ale potem w dół, dość łagodnie, długo, aż do doliny Orawy przed Kubinem. Przelatuję przez miasto, mijając też nieczynny Orlen, potem jakieś industrialne okolice, jest już 23:00. Przejazd kolejowy, jeszcze jeden, potem skręt w lewo. Eee… co jest? asfalt się kończy, jest mocno kiepski szuterek i to ostro pod górę. Ach, nie tędy droga, szybko zjeżdżam w dół i skręcam 10 metrów dalej, w drogę biegnącą wzdłuż potoku, w ciemności nie zauważyłem, jak powinienem być jechać. Dość ostry i długi podjazd, potem kawałek zjazdu – o matko, co za dziadowska nawierzchnia, kompletna porażka. Rafał przed tym ostrzegał i obiecywał, że zoptymalizuje ten odcinek w przyszłym roku. No, co zrobić… Znów podjazd, uff! Potem zjeździk do miejscowości Osadka, której prawie nie widać.

Mija północ i znów podjazd. No tak, dziwnie to brzmi. Ale takie są realia Beskidzkiego Zbója: rytm wyznaczają podjazdy i zjazdy. Tym razem przedostaję się do doliny Wagu. Osiągam ją koło Beszeniowej, znanego ośrodka z termalnymi źródłami. Teraz pora na Niżnie Tatry, długą wspinaczkę, ale nie tak mozolną, bo stosunkowo łagodną. Ale trzeba zdobyć ok. 1100 metrów, wyżej będzie chyba tylko potem pasmo Gubałówki. Gdzieś tam staję na siku i krótko odpoczywam, korzystając ze stosu pociętych kłód, na których wygodnie się układam, podziwiając rozgwieżdżone niebo nade mną.

Nawierzchnia jest mocno średnia, ale to podjazd, więc nie jest tragicznie, chociaż tempo przez to (a może przez zmęczenie? ;)) mam średnie. Słyszę cały czas dość głośny szum potoku, metr za metrem zdobywam wysokość. Zrazu powoli, podjazd ma ok. 2%, potem mocniej (co ciekawe, Garmin liczy wspinaczkę dość późno, nie wiem, czym się kierując). Najwyższy punkt (czyli początek wioski Liptovska Luzna) osiągam ok. 2:20. Staję, by założyć kurtkę, bo czeka mnie teraz solidny zjazd, praktycznie do samego Rużomberoka. No, to jazda! Przestawiam światło na maksa, i jadę. Miodzio, chociaż przed niektórymi zakrętami asekuracyjnie hamuję. Gdzieś tam mijam odpoczywających chyba (albo może przebierających się?) uczestników, w ciemności nie widzę kto to, ale pewnie Paweł i Maciej. Dojeżdżam do drogi łączącej Bańską Bystrzycę z Rużomberokiem i nią podążam na północ, w stronę tego drugiego miasta. Jest wciąż w dół, ale nie tak ostro. Mija mnie też trochę ciężarówek.

Przed Rużomberokiem ślad skręca w prawo, na zachód – znów pod górę, uff. Kawałek obiecanego szutru (Rafał ostrzegał), ale jest okay, równo i twardo. Potem znów wyjazd na szosę i za parę kilometrów dojeżdżam do drogi Rużomberok – Liptowski Mikulasz. Tu powinienem skręcić w prawo, ale ja jadę w lewo – tam jest stacja benzynowa OMV czynna całą dobę – rarytas na Słowacji! Robię to postój, jest 3:30. Za mną 280 km, nawet nie połowa. 🙂 Miejsce mało ciekawe, vis-a-vis jakaś fabryka, ale póki co jest ciemno, to nie przeszkadza.

Na stacji, niestety, nieczynna jest toaleta, robią jakiś serwis. No nic. kupuję żarcie – jest zupa, gulasz, bosko! Do tego herbatka i wafelek. Plus Marsy na zapas. Wody wiele nie zużyłem, coś tam uzupełniam. Zastanawiam się, czy nie pokimać trochę, ale póki co nie czuję znużenia. No dobra, ruszam, minęła 4:10. Trochę długo znów wyszło, ale teraz będzie ciężko. Za niedługo dłuuuugi podjazd na Przełęcz Huciańską, oddzielającą Tatry Zachodnie (i całe Tatry) od położonych dalej na zachód Skoruszyńskich Wierchów. Tak precyzyjniej, to szosa idzie przez Wyżnią Przełęcz Huciańską, położoną w Tatrach jeszcze, ale nie bądźmy drobiazgowi. Ruszam najpierw na wschód, potem skręcam na północ, mijam Wag, a potem linię kolejową i skręcam znowu na wschód, jadąc po północnej stronie rzeki. Zaczyna szarzeć. Zatrzymuję się chwilkę na siku, jakoś ciężko się teraz jedzie, choć teren z grubsza równy (chociaż ciut pod górkę jest, w końcu poruszam się w górę rzeki). Dojeżdżam do odcinka, którym już jechałem przed wjazdem w Niżnie Tatry i kawałek jadę tą samą drogą, do Beszeniowej, gdzie tym razem skręcam w lewo, na północ.

Nad „Morzem Liptowskim” zamulenie łapie mnie na całego. Cholera, a tu zimno, blisko 10 stopni, nie ma się nawet gdzie położyć, bo żadnego przystanku z ławeczką nie ma. Pamiętam, że na przełęczy jest restauracja, punkt widokowy, na pewno są jakieś ławeczki, ale to jeszcze kawał drogi! Snuję się teraz ślimaczym tempem, próbując nie zasnąć. No nie jest łatwo, ale po słabych dwóch ostatnich nocach mogłem się tego spodziewać. Zaczyna się las i najkonkretniejsza część podjazdu. Większość jadę, ale część idę, głównie dla otrzeźwienia. Dobre jest to, że rozgrzewam się trochę. Jeszcze kawałeczek zjazdu i znów pod górę, uff! W końcu jest, wysoka na 905 metrów przełęcz. A na niej, tak, jak pamiętałem, jakiś sklepik (nieczynny), knajpa i… ławeczki! Jest też słoneczko, wyraźnie cieplej, niż w dolinie. Nic dziwnego, inwersja przy takiej bezchmurnej pogodzie to rzecz normalna. Jest 14 stopni, niby chłodno, ale poranne słońce (jest 6:45) robi robotę. Walę się na ławkę i odpoczywam, ale sen nie jest twardy.

Po 15 minutach, o 7:00 ruszam. No, w zasadzie przełęcz „właściwa” jest przede mną, ale teraz jest taki trawers. Potem zjazd, ładny, szeroki, do Zuberca. Potem znów podjazd, ale krótki, żeby dostać się do doliny Orawicy (i do wsi o tej samej nazwie). Słonko grzeje już fest, jest klawo. Ale sił jakoś nie przybywa, choć rano tak zazwyczaj bywało. Za Oravicą, po prawej, poprowadzona droga dla rowerów, ale coś odchodzi, nie wjeżdżam na nią. Za chwilę znów „przychodzi”, a potem się kończy, dobra, dylemat też znika. W Witanowej skręcam w prawo, na wschód, w stronę polskiej granicy. Temperatura już solidnie się podniosła, staję na chwilę, by się przebrać. Rozmawiam przez telefon z żoną, która mówi mi, że trackery mocno zawodzą. Ruszam dalej, teraz pod górkę. Jest piękny widok na Tatry, wyprzedza mnie jakaś para na lekko na szosach. Kawałek dalej z górki, potem podjazd do Suchej Hory i, za kolejną chwilę przekraczam granicę, jestem w Polsce o 8:40. Późno…

Teraz w prawo, na południe, w górę doliną Czarnego Dunajca. Zastanawiam się nad postojem: planowałem sklep w Ratułowie, ale to jeszcze hoho, może nawet nie odległościowo, ale muszę podjechać, najpierw przez Chochołów do Kościeliska, a potem – wisienka na torcie – przebić się przez pasmo Gubałówki, w pobliżu Butorowego Wierchu, osiągając znów ponad 1100 metrów npm. A mam cholernego smaka na normalne śniadanie – może w którymś z pensjonatów znajdę taki, w którym serwują „otwarte” śniadania?

Jadę więc, rozglądając się na boki. Zatrzymuję się na jakichś wahadełkach, a za chwilę, w Kirach niedaleko wylotu Doliny Kościeliskiej jest szyld ze „śniadaniami”! Wbijam, na recepcji pytam, czy można? Można! Mam ochotę najbardziej na jajecznicę. Czy będzie? Jest szwedzki stół, z jajecznicą też! Kosztuje to wszystko u naszego zaradnego podhalańskiego ludku 40 złociszy. Raz się żyję, biorę. Jest też sok, rozcieńczony z wodą jest super. A także kawka. Na koniec korzystam z toalety.

Po pół godzinie ruszam, jest 9:50, całkiem gorąco, a to nie koniec, dzisiaj będzie ponad 30 stopni nawet. Za Kirami zjazd kawałek w dół po to tylko po to, by zaraz potem podjechać. I to dość ostro, znów momentami prowadzę. Męczę się sromotnie, ale w końcu o 10:15 jestem na Butorowym Wierchu. Teraz będzie zjazd, potem trochę przez Podtatrze po równym (no, może bez przesady, ale w porównaniu do dotychczasowego profilu trasy). Uświadamiam sobie, że z wodą krucho, będzie trzeba zatrzymać się na uzupełnienie. No to mam ten sklep, w którym pierwotnie chciałem się zatrzymać, w górnym Ratułowie. Kupuję oprócz wody i batonów także drożdżówkę na zapas. Tylko gdzie ją schować? O tym wszakże nie pomyślałem. Póki co wciskam ją na mostek, między pady lemondki. Jakoś tam siedzi…

Dobra, trzeba jechać. Mam ponad 370 km za sobą, ale jeszcze prawie 300 przed sobą. A tu powoli chce upłynąć pierwsza doba. Przede mną takie przyjemności, jak podjazd (i zjazd) na Makowską, czy przeł. Kocierską, wcześniej jeszcze Pasmo Podhalańskie i wiele, wiele innych radości. No to zjeżdżam dalej. Ten mój znakomity pomysł, by drożdżówkę wcisnąć na mostek, okazał się jednak mniej błyskotliwy w praktyce. Na jakimś mocniejszym wyboju drożdżówka wylatuje jak z procy i ląduję na asfalcie, ulegając częściowej dezintegracji. Na szczęście została w woreczku, ale teraz spożywanie w drodze jest nad wyraz kłopotliwe.

W Czarnym Dunajcu wjeżdżam na drogę wojewódzką, jest sporo samochodów, słońce wali niemiłosiernie. W końcu Odrowąż, potem podjazd pod Żeleźnicę, czyli Pasmo Orawsko-Podhalańskie, będące też działem wodnym – oddziela zlewiska Morza Bałtyckiego od Czarnego. No, sam wierzchołek omijamy bokiem, przez wieś Bukowina, ale i tak solidnie się męczę. Jadę wolno teraz, górki większość wpycham. Mija pierwsza doba, ja mam za sobą raptem 399 km, a tempo systematycznie mi spada. Gdzieś tu mnie łapie Rafał Górnik z córką. Ze zdziwieniem widzę ich, wysiadających z samochodu. Okazuje się, że wymieniają trackery, bo w zasadzie nie działają. Rafał mówi, że Pawła i Macieja złapali nie tak daleko, przy DK7.

Wymiana trackera (zdjęcie dzięki uprzejmości Koło Ultra)

Teraz kawałek Orawą – piękną krainą, przez którą, niestety, przelatuję (no, choć to moje tempo nie jest zbyt imponujące), niespecjalnie zwracając uwagę na okoliczne ciekawostki. Gdzieś tam przed Podwilkiem przymusowy postój toaletowy, niestety na horyzoncie nie widać nic sensownego, więc korzystam z krzaków (i z potoku też). W Podwilku kawałek DK7, a potem w prawo – droga dość łagodnym, jak na dotychczasowe standardy, wzgórzem przechodzi do historycznej Orawy, tym razem tej polskiej. Zubrzyca Dolna, potem Górna, ale tu przed skansenem skręcam w prawo z DW 957 i opuszczam Orawę, kierując się do Siedziny. Po drodze staję na chwilę i w przyjemnym cieniu kładę się na 5 minut, odpoczywając. Słońce praży niemiłosiernie, temperatura ponad 30 stopni. Nie ma co, trasa się sama nie przejedzie, ruszam. Przyjemny zjazd do Sidziny, potem Osielec, mijam krajówkę i znów pod górkę. Do następnego pitstopu w Makowie, gdzie mam upatrzony bar, jeszcze kawałek. Staję na chwilkę w celach toaletowych i by odsapnąć.

Po 10 minutach ruszam, jest 14:45. Podjeżdżam, by znów zjechać, tym razem do Łętowni. Tu zatrzymuję się w sklepie, kończy mi się woda. Kupuję też coś do zjedzenia. Zastanawiam się, co kupić do picia „na teraz”: a co tam, raz się żyję. Biorę jakieś bezalkoholowe radleropodobne piwo, o smaku mango. Jest średnie, ale może doda trochę wigoru? Bo jedzie mi się nad wyraz słabiutko. Postój w zamyśle krótki, troszkę się przeciąga, ponad 20 minut, jest 15:40. W Tokarni skręcam w lewo, na zachód i przez Skomielną Czarną podjeżdżam znowu, uff. Zmęczenie i upał dają się we znaki. Patrzę – z boku trawniczek, drzewko owocowe dające cień – dobra, zalegam tu na sjestę. Nawet trochę podsypiam, ale budzi mnie jakaś pani – czy wszystko w porządku? Ależ tak, odpoczywam! Proponuje mi nawet przejście do domu, ale uprzejmie dziękuję. 🙂 Miło, że ktoś się zainteresował leżącym rowerzystą w takim upale, ale niestety, sen raz przerwany, nie chce powrócić. Ruszam zatem, moja sjesta trwała raptem nieco ponad 15 minut.

Kończę podjazd, szybki zjazd do Wieprzca, potem podjazd na Banasiówkę i fajny zjazd już praktycznie do Makowa. Tak to niby w opisie łatwo poszło, ale ile potu tam wylałem… 😉 W Makowie kawałeczek DK28 i skręcam do centrum, meldując się w Pizzerii Milano o 17:00. To jest 469 kilometr. Zamawiam dwa żurki (choć to pizzeria) i kolę do picia. Korzystam też z toalety, wiadomo. Przede mną podjazd (czy raczej podejście) pod Makowską – dość stromy, więc raczej na pewno będzie spacer. Na razie odpoczynek. Siedzę w środku, bo nieco chłodniej, niż na zewnątrz. Zupki zjadłem w sumie półtora, na zapas nie zabiorę. Jeszcze chwilę odpoczynku i ruszam. Patrzę, że muszę zmodyfikować mój plan. Na następny postój w Porąbce, gdzie chciałem zaopatrzyć się w Żabce (czynnej do 23:00) przy obecnym tempie mam bardzo małe szanse zdążyć. Tam wcześniej w Czańcu mogę odbić na północ, w stronę Kęt, gdzie mam BP przy krajowej 52-ójce, ale to jest pewnie z 2km do nadrobienia (razy dwa, bo jeszcze powrót). Z drugiej strony, w nocy mniej picia schodzi, więc może wcześniej gdzieś nabiorę.

O 17:40 ruszam. Zgodnie z przewidywaniami, po krótkich bojach rejteruję i grzecznie prowadzę rower, dopiero pod koniec wsiadam. Trochę się mylę, bo na górce, miast skręcić w prawo jadę kawałek prosto – trzeba wrócić. Na zjeździe nawet się nie da rozpędzić (a przynajmniej ja nie ryzykuję) – zjeżdżam ostrożnie, prawie cały czas hamując. Kurczę, nawet na zjeździe nie da się nadrobić, niech to szlag! Prędkość mam niewiele większą od 20km/h. No dobra, potem znów w dół, ale już po ludzku, do Budzowa, skąd DW956 na zachód, do Zembrzyc. Mijam Orlen, chwilę się zastanawiam, czy nie warto by może skorzystać z toalety, bo coś tam czuję, że może by warto, ale jadę dalej. W Zembrzycach dziwnie poprowadzony ślad, wjeżdża na jakąś trawiastą ścieżkę – ale widzę dalej, że dochodzi do drogi, objeżdżam więc asfaltem, traktując to jako planistyczną pomyłkę. Kawałek krajówką wzdłuż Jez. Mucharskiego i skręt w lewo, dalej na zachód przez Tarnawę Dolną w stronę Krzeszowa – i znów pod górkę. Tempo słabiutkie, na dodatek wychodzi na to, że powinienem był jednak zatrzymać się w tej orlenowej toalecie. Teraz szukam odpowiedniego miejsca, gdzieś tam znajduję, blisko też potoczek, to korzystam też, obmywając się. Woda, choć z górskiego potoku, zupełnie nie zimna.

Jest już 19, tempo słabiutkie. W końcu osiągam przełączkę nad Tarnawą i szybko zjeżdżam do Krzeszowa. Chociaż nie jest zimno, jakieś 23 stopnie, to po tym upale czuję chłodek, aż dziwne. W Krzeszowie trochę się rozpędzam i jadę moment główną drogą, która skręca w prawo, ale szybko cofam się i jadę prosto, znowu pod górkę. Potem zjazd w dolinę Lachówki, którą podążam do Lachowic. W Lachowicach siadam na moment na przystanku, zajadam batona, popijam i dumam. Bo przejechałem 506 km. Do końca zostało mi jakieś 130 km, może ciut więcej, a jest 20:00. Czyli, ostatnie 35 km przejechałem w prawie 2.5h. Ergo, prędkość realna to niecałe 14km/h. W najlepszym wariancie dojeżdżam tam w 9 godzin, ale biorąc pod uwagę profil wysokościowy, to raczej należy liczyć 10 godzin, być może nieco więcej bo jeszcze jakiś postój i być może trzeba będzie w nocy odbić do tego BP. No i druga sprawa, czy przypadkiem nie wypadnie mi jakieś spanie. Czyli, w optymistycznym wariancie mogę być na mecie około 7:00 rano. To za późno, psiakrew. Bo musimy jeszcze wrócić do domu, a Ania nie poprowadzi samochodu całej trasy, bo ma problemy ze wzrokiem. A ja, po dwóch nockach (a wcześniejsze też niedospane) to raczej do prowadzenia samochodu nie będę się nadawał. Cholera, co tu zrobić? No nic, na razie jadę, ale słabo to będzie wyglądać. Na dodatek zaczyna mnie pobolewać łydka, trochę się martwię, ale to raczej nie achilles, tylko jakoś wyżej, więc pewnikiem mięsień.

Kolejny podjazd, by przedostać się do Koconia – i chociaż nie jest ostry, to już prowadzę. Na dodatek, coś jest nie tak z pedałami, prawy ma luz, dziwne. Czyżby się uszkodził? Mogę przesuwać nogę w przód i w tył, na boki też dziwnie chodzi: jasny gwint, co jest? Na górze postanawiam, że chyba jednak nie ma sensu dalej jechać. Dzwonię do Ani, żeby ustalić, co i jak, ale nie odbiera. Zjeżdżam do Koconia, chwilę dalej Ślemień z ruinami starego pieca hutniczego: Ania dzwoni, staję, rozmawiamy. Mówi, że Jędrek dojechał niedawno, teraz się myje, rozmawia z Rafałem, który mówi, że ten ostatni odcinek faktycznie jest kilerski: podobno najsilniejszy Rafał Wrożyna jechał go około 6 godzin, Jędrek chyba ponad 7. Jeszcze chwilę się waham, ale przestaje się to wszystko logistycznie spinać: musiałbym wziąć poniedziałek wolny no i dodatkowo nocleg. Na dodatek okazuje się, że to nie z pedałem mam kłopot, ale z blokiem – śruby się poluzowały i cały blok lata. No nie, teraz poprawne ustawienie bloków to będzie niezła rzeźba – decyduję, że jednak kończę. Umawiam się z Anią w Łękawicy, niedaleko Żywca – to początek tej ostatniej pętli po Beskidzie Małym. Dojeżdżam do DW 946, łączącej Suchą Beskidzką z Żywcem (i dolinę Skawy z doliną Soły przy okazji) i nią już sprawnie dojeżdżam do Łękawicy. O 21:52, przejechawszy 525 km, wspięciu się łącznie na 8000 metrów zaliczam DNF, podobnie jak dwa lata temu (wtedy jednak było to znacznie wcześniej). Trochę żal, ale też moja wina, że podszedłem do całej imprezy dość niefrasobliwie. I jeszcze to niewyspanie przed… Wysyłam jeszcze SMS do Rafała o DNF pytając, czy mogę tracker zwrócić jutro, z czym, na szczęście, nie ma problemu.

Podsumowanie

Beskidzki Zbój jest jednak zbyt trudną i zbyt wymagającą imprezą, by podejść do niej „z marszu” – a tak w zasadzie zrobiłem, niezbyt solidnie przygotowując się do startu. Dwie niedospane noce przed startem również dołożyły swoje, o problemach z kręgosłupem nie wspominając. Trochę szkoda, bo pogodę lepszą trudno sobie wyobrazić: niby był upał, okay, ale noce nie były bardzo zimne, a przede wszystkim nie było deszczu, który zwłaszcza zjazdy mógłby zamienić z przyjemności w koszmary (mówię tu o tych długich, stosunkowo łagodnych zjazdach, zwłaszcza w części słowackiej, bo te krótkie, strome i pokręcone i tak są dla mnie bardzo trudne). Po raz kolejny okazało się, że długodystansowa jazda górska nie jest też moją najmocniejszą stroną, trzeba więcej trenować. 🙂 Tylko gdzie i kiedy?

W każdym razie moje rachunki ze Zbójem wciąż pozostają otwarte i trzeba będzie się w przyszłości rozliczyć…