2022: Jesienna ultra wycieczka w Beskid Niski

Wstęp

Przyjaciel zaprosił nas na swoje 50 urodzin. Jubileusz ten miał się odbyć (i odbył) w połowie października w Polanach w Beskidzie Niskim (niedaleko Krempnej). Przy okazji, był to też jubileusz „Magur” – wydawnictwa SKPB Warszawa, za które jest on cały czas (no, nie od 50-ciu, tylko od ponad dwudziestu) odpowiedzialny, a w którym i ja kiedyś tam (pod koniec ubiegłego wieku) byłem zaangażowany. Ponieważ zabrać się z nami samochodem chciała jeszcze jedna koleżanka, wobec tego udało mi się wynegocjować z żoną, że ja sobie pojadę rowerem, a one, we dwie (no poniekąd, koleżanka dosiadała się w Warszawie) pojadą samochodem.

Wyznaczyłem więc trasę – wyszło nieco ponad 500 km, w sam raz na przyzwoite, jesienne ultra. Pogoda miała być nie najgorsza, z neutralnym niewielkim wiatrem, bez opadów. Na dwa dni przed wyjazdem prognoza się jednak zmieniła – opadów, co prawda, nadal nie przewidywała, ale wiatr zmienił się na południowo-wschodni, czyli dokładnie w twarz. Jedyne pocieszenie, że miał nie być wielki. Temperatura w nocy nieco powyżej zera, ale w dzień ponad 10 stopni. Czyli, typowa jesień – mogło być gorzej, z mocnym wiatrem, deszczem, albo i mrozem.

Zaproszeni byliśmy od piątkowego (14 października) popołudnia, postanowiłem zatem wyjechać w czwartek wieczorem, by w piątek po południu lub pod wieczór być na miejscu. Liczyłem, że zamknę się w 23 godziny. Planu, niestety, nie udało się zrealizować. Ale dojechałem. 🙂

Wyruszyć chciałem o 19, ostatecznie wyruszyłem prawie godzinę później. Wcześniej położyłem się na nieco ponad dwie godziny i próbowałem spać, co niespecjalnie się udało, ale jednak odpocząłem solidnie.

Ruszyłem na razie w bluzie, bez kurtki – było ok. 9 stopni. Pierwszy odcinek to bardzo dobrze znana mi trasa przez Czernikowo (gdzie jeszcze musiałem odebrać malutką przesyłkę z paczkomatu) do Bobrowników, i dalej do Włocławka. Jedzie się dobrze, chociaż jest dość ciemno. Z Włocławka postanowiłem sprawdzić wylot w kierunku Kowala, który był rozważaną opcją w przyszłorocznym MPP. Okazuje się, że nie jest tak źle: Co prawda, za skrzyżowaniem z krajową 62 jest znak zakazu jazdy rowerem, więc grzecznie migruję na prowadzącą wzdłuż DK 91 DDR, który jest bardzo kiepskiej jakości. Musze tu przekroczyć bocznicę kolejową, a zaraz dojeżdżam do drogi prowadzącej nad jezioro Czarne. Wyjeżdżam tą drogą na DK 91 i… okazuje się, że po niej nie ma już znaku B-9, czyli spokojnie mogę jechać krajówką dalej. Nie ma na niej dużego ruchu, jest szerokie pobocze, więc jedzie się dobrze, chociaż nudno. Tempo mi trochę spada, cały dwudziestoparokilometrowy odcinek z Włocławka, przez Kowal do Lubnia Kujawskiego zajmuje mi prawie godzinę, jadę ze średnią prędkością ok. 27 km/h. Co prawda, jest trochę pod górkę i niby pod wiatr, ale ten wiatr nie jest jakiś istotny. Liczyłem na nieco lepsze tempo. Temperatura też spada: robi się teraz 6-7 stopni. Toteż kawałek za Lubniem staję i zakładam kurtkę. Ruszam zaraz dalej.

Nieco dalej, ok. 23:00 opuszczam województwo kujawsko-pomorskie i wjeżdżam w łódzkie. Postój planuję w Piątku, na Orlenie. Liczę, że będę tam gdzieś w okolicach północy. Niestety, za miejscowością Kołomia trafiam na bardzo kiepski odcinek: z początku myślałem nawet, że w ogóle nie ma asfaltu, chyba jednak jest, tylko lichy i zdarty, miejscami do podłoża. Tempo więc odpowiednio spada. Potem już dojeżdżam do Kutna. Chciałem przez nie szybko przelecieć, ale w okolicach dworca coś dziwnego dzieje się z GPSem: podświetlenie przygasa, na skrętach nie podświetla ekranu. Zatrzymuję się więc na jakimś przystanku i restartuję urządzenie, przy okazji zjadam batona, bo coś mnie jednak ssie lekko w żołądku. Jest prawie północ, a do Piatku jeszcze ze 20 km – plan się trochę sypie. No, ale nic, ruszam. W Kutnie temperatura się nieco podniosła, teraz znów spada do ok. 5 stopni. W Stefanowie podjeżdżam blisko autostrady A1, za chwilę się od niej znów oddalam.

W Piątku, tzw. geometrycznym środku Polski jestem o 0:40. Kupuję coś do zjedzenia i gorącą herbatę. Uzupełniam też ciepłą wodą bidony. Ruszam po ok. pół godzinie. Zrazu żwawo, potem jednak jedzie mi się coś drewnianie. Faktem jest, że systematycznie nabieram wysokości, ale bez przesady. Jest wciąż chłodno, wyszedł nawet księżyc, temperatura momentami spada do 4 stopni. Przejeżdżam nad autostradą A1, niedługo potem znów wracam na jej zachodnią stronę. W Gozdowie trochę się mylę, ale zaraz koryguję – muszę kierować się na Wrzask. Jadę teraz zupełnie sympatyczną, lokalną drogą. Mijam miejscowość o sympatycznej nazwie Osse.

Chwilę po 2 przejeżdżam przez Stryków, a kawałek dalej nad autostradą A2. Czuję się dość dziwnie – cały czas czuję, jakbym nic nie zjadł na ostatnim postoju. Jem znów batona, ale niewiele to daje. Znów przecinam autostradę A1, tym razem na dobre. Mijam uśpione Brzeziny, na moment tylko wjeżdżając na krajową 72, z której zaraz zjeżdżam na południe, by od zachodu minąć Koluszki. Na ich wysokości widzę z przodu zamknięty przejazd kolejowy, wykorzystuję więc zawczasu przymusowy postój „toaletowo”.

Przed Będkowem wjeżdżam na drogę wojewódzką 716, którą teraz wytrwale podążam w stronę Piotrkowa. Postój planuję znów na Orlenie na opłotkach Piotrkowa właśnie, przy trasie 74 w kierunku Sulejowa. Mijam kolejne miejscowości – Baby, Moszczenicę i w końcu dojeżdżam do DK 74, przekraczając wiaduktem trasę S8. Ruchu dużego nie ma, toteż nie jedzie się źle, po zjeździe z tej estakady jest szerokie pobocze, więc jedzie się przyzwoicie. Nieco gorzej jest po skręcie na wschód, w lewo, na obwodnicę – są jednak dwa pasy, ruch wciąż niezbyt duży (chociaż głównie ciężarowy), więc nawet się nie zastanawiam, gdzie tam jest DDR, która powinna wzdłuz tej trasy prowadzić. Niedługo osiągam kolejny pit-stop – Orlen w Piotrkowie. Jest 4:50, opóźnienie rośnie. No, ale nie ma co marudzić, będzie, co będzie.

Na razie zamawiam żarcie (znów hotdog i coś słodkiego, do tego herbatka). Dobre jest to, że póki co w ogóle mnie nie męczy senność. Natomiast czuję się ogólnie tak sobie, żarcie średnio mi wchodzi. Próbuję podładować też tylną lampkę z radarem, ale nie idzie coś z orlenowych kabelków, podłączam więc „Varię” do powerbanka. Korzystam też, oczywiście, z toalety. Odpoczywam znów dość długo – ok. 40 minut. Ruszam o 5:30, jest wciąż ciemno. Niestety, odcinek do Sulejowa to niby 10 km, ale jest to absolutna katastrofa. Ruch, w szczególności z przeciwka, w zasadzie ciągły. Pobocza utwardzonego brak, wobec czego co jakiś czas się zatrzymuję na poboczu (jechać po nim po ciemku się nie odważam), aby umożliwić jazdę samochodom jadącym za mną. Niestety, czasami to ja mam problem, by się potem włączyć do ruchu. W Sulejowie z wielką ulgą skręcam znów na południe, zaraz za mostem na Pilicy. Jadę teraz dość wąską drogą wzdłuż rzeki – ruch jest znikomy. Robi się szaro. Niestety, mimo posiłku i odpoczynku, wciąż jedzie mi się kiepsko. Średnia prędkość teraz to pewnie ok. 25 km/h, zupełnie tak sobie. Ale wciąż do przodu, za mną już dobrze ponad 200 km, niedługo połowa drogi. Za to podjazdów, póki co, wiele nie zrobiłem, prawie wszystko przede mną.

Droga teraz odchodzi od Pilicy, jadę na południowy wschód. Mijam Aleksandrów, Skórkowice i chwilę po 7:00 wjeżdżam do województwa świętokrzyskiego, a konkretnie na teren gminy Fałków, do której to miejscowości niedługo zajeżdżam. Teren, wcześniej zdecydowanie płaski, teraz wyraźnie się fałduje. Nie są to duże wzniesienia, ale jednak czuję te górki. Wciąż dokucza mi poczucie głodu, chociaż pilnuję, żeby regularnie wszamać jakąś zakąskę. To też przekłada się na efektywność jazdy, niestety. Na dodatek zaczynam odczuwać przeciwny wiatr.

Słońce witam już w województwie świętokrzyskim

Pogoda raczej taka sobie, jest lekkie zamglenie, ale generalnie sucho – i zimno, wciąż koło 5 stopni, momentami nawet mniej. Dość często muszę stawać na siku, zaczynam się martwić, czy przypadkiem nie podziębiłem pęcherza, ale żadnego bólu nie odczuwam, wszystko w porządku: chyba po prostu piję, a nie wypacam wody, jak zazwyczaj przy jeździe. A może to sikanie to tylko pretekst, żeby choć na chwilę przystanąć?

Jadę raczej odkrytym terenem o dość rozproszonej zabudowie. Dopiero za Lipą kawałek lasu. Kieruję się teraz na południe, w stronę Łopuszna, przez które przejeżdżałem rok temu podczas MPP (ale wtedy to było w nocy). Za Łopusznem skręcam znów na południe i jadę w stronę Małogoszczy drogą wojewódzką 728. Teren teraz zdecydowanie pofałdowany, sporo też ciężarówek. Mijam wiadukt nad linią kolejową Częstochowa – Kielce, pod wiaduktem stacja kolejowa Małogoszcz. Kawałek dalej duża fabryka – to cementownia Małogoszcz, należąca do koncernu Lafarge – i chyba cel wielu z tych ciężarówek, które mnie mijają.

Chwilę dalej zjazd do Małogoszczy – i Orlen, który z początku minąłem, ale zaraz koryguję pomyłkę i wracam – jest 9:45, a za mną nieco ponad 300km. Planowałem postój nieco dalej, ale następny pit-stop wypadłby mi w Jędrzejowie – za ok. 30 km, trochę za daleko. Kupuję żarcie, zamawiam też kawę – w końcu poranna kawa to podstawa. Uzupełniam płyny w bidonach, korzystam z toalety – i odpoczywam licząc, że przybędzie siły. Znów dłuższy, niż planowany odpoczynek, ponad 40 minut. Robi się za to coraz cieplej, jest ok. 10 stopni – kurtkę pakuję co plecaka.

Niestety, jedzie się wciąż ciężko, wiatr trochę przeszkadza, górki też. Dojeżdżam do Jędrzejowa, który zaliczam trochę bokiem, za miejscowością wjeżdżam na parę kilometrów na DK 78, którą kieruję się na wschód. Nie ma na niej zbyt dużego ruchu, ale z przyjemnością zjeżdżam na bardziej lokalną drogę na południowy wschód, w kierunku Imielna. Zaczyna trochę przeświecać słońce o robi się przyjemnie ciepło, temperatura wzrasta do ok. 15 stopni. Wciąż dość często muszę(?) stawać na siku. W pewnym momencie dość nieprzyjemna (i w sumie na całej trasie jedyna tego typu) sytuacja – z przeciwka jedzie samochód, a osioł z tyłu, zamiast chwilę poczekać, wyprzedza mnie „na gazetę”. No cóż, głupków nie brakuje.

Ponidzie jesienne, Ponidzie leniwe – w dali Garb Pińczowski

Dojeżdżam do doliny Nidy, z dala widzę już charakterystyczny Garb Pińczowski, w kierunku którego jadę. Kraina Wojtka Belona ma rzeczywiście pewien dyskretny urok, który, mimo sportowego raczej, niż krajoznawczego charakteru mojej wycieczki wyczuwam. Przekraczam Nidę, podjeżdżam do podnóża Garbu, wzdłuż którego teraz kieruję się jadąc do Pińczowa. Za miastem droga rowerowa, którą, teraz jadę w kierunku Buska. Droga potem, oczywiście, kończy się, wracam zatem na szosę. Potem jeszcze mały podjazd, a za chwilę przyjemny zjazd do Buska Zdroju.

W mieście kieruję się do Domu Kultury, przy którym jest ławeczka Wojtka Belona. Jest to zaraz obok parku zdrojowego, w którym ma być pomnik buskich kolarzy, którego jednak nie mam już czasu szukać. Robię pamiątkowe zdjęcie wojtkowej ławeczki i zaraz ruszam. Jest po 13, a kolejny postój planuje w Nowym Korczynie, na, nie inaczej Orlenie.

Jakże nie blisko zostało mi do końca tej podróży…

Generalnie teraz tracę wysokość, na liczniku pojawia się od czasu do czasu dawno nie widziana prędkość powyżej 30 km/h, ale ogólnie średnia jest całkiem średnia. 😉 Do Korczyna nie mam daleko, nieco ponad 20 km, melduję się na Orlenie ok. 14:00. Robię teraz nieco dłuższy postój, zamawiam sobie pierogi ruskie gwoli urozmaicenia menu, oraz znów kawkę. Napoje kupuję w sąsiednich delikatesach. O 14:50 ruszam. Ten odpoczynek sporo mi dał, tak mi się przynajmniej na razie wydaje. Mijam znów Nidę niedaleko jej ujścia do Wisły, a chwilę potem samą Wisłę, jakże inną od tej „mojej”, w okolicach Torunia. Przed mostem rozmawiam sympatycznie chwilę z jakimś lokalnym rowerzystą.

Wisła pod Nowym Korczynem

Za mostem jest już województwo małopolskie – czwarte z odwiedzonych podczas tej wycieczki. Odpoczynek, a także krótki odcinek jeszcze w dolinie Wisły, w miarę równy, pozwala na nieco większą, niż dotychczas prędkość. Przez Zalipie i Olesno kieruję się do Dąbrowy Tarnowskiej. Do samego miasta trzeba trochę podjechać. Wyjazd – tu jest kłopot. Jak planowałem trasę, to Garmin Connet za wszelką cenę chciał uniknąć trasy w kierunku Szarwarku, która mi najbardziej pasowała, a którą także wybrał brouter. Ciekawe – teraz okazało się, dlaczego: Droga ta jest w remoncie, muszę improwizować, bo częściowo przynajmniej jest zamknięta. Pytam jakichś miejscowych – mówią, ze mogę kawałek ominąć, a potem będę miał ok. 500 metrowy (może trochę dłuższy) odcinek bez nawierzchni, a potem już będzie dobrze…

Tak też więc robię, trochę omijam, potem wracam na remontowany odcinek. Kawałek jadę chodnikiem, potem zerwaną nawierzchnią, narzekając na tempo – ale w końcu jest asfalt. Trochę mnie martwi, że na południowym zachodzie coś się podejrzanie chmurzy. Czyżby miało padać? Teren zaczyna się podgórski – dużych górek niby nie ma, ale równego też nie, mimo, że na tym odpoczynku w Nowym Korczynie zregenerowałem się nieco, to jednak ponad 400 km w nogach daje znać. Wjeżdżam na DW 984, którą kieruję się chwilę na południowy zachód – są tu ewidentne ślady deszczu – niewielkiego, ale jednak. No nic, co będzie, to będzie.

Ja kawałek dalej zjeżdżam w lewo, na południe. Za Nowymi Żukowcami przejeżdżam pod autostradą A4. Jest 16:40 – moje plany, by za jasnego dojechać do celu stają się mało realne tym bardziej, że czeka mnie teraz trochę solidnych podjazdów, z czego jeden konkretny – pod Brzankę na Pogórzu Ciężkowickim. W zasadzie, to najbardziej chciałem za jasnego przejechać przez Myscową, bo jakoś w tej wsi, mimo, że swojego czasu szwędałem się po Beskidzie Niskim bez opamiętania, nie odwiedziłem. No nic, chyba nie ucieknie (choć, wobec obecnego od lat 70-tych chyba widma budowy zapory na Wisłoce, nie jest to takie oczywiste).

Zbliżam się teraz do wschodniej granicy województwa, ale jej nie przekraczam, wciąż jadąc na południe. Mijam Wolę Podgórską, przekraczam DK 94, kawałek dalej zaczyna się pod górkę. Pogoda pogarsza się, zaczyna mżyć. Co tam, na razie jadę. Na końcu podjazdu, zaczyna padać coraz mocniej. W Zalasowej staję więc na moment, zakładam kurtkę i ochraniacze na buty. Robi się chłodno, więc nie mam zamiaru zmarznąć, bo wygląda na to, że zmoknę raczej na pewno. Teraz kawałek ostrego zjazdu, wobec mokrej nawierzchni jadę dość asekuracyjnie. Na moment niby przestało padać, teraz jednak znów pokropuje, zrazu nieśmiało, potem coraz bardziej konkretnie. Nie jest to jednak jakiś mocny deszcz, nie przeszkadza zbytnio. Zapada zmierzch, robi się coraz ciemniej. Mijam dolinę potoku Szwedka, teraz czeka mnie najbardziej konkretny podjazd pod Brzankę – ponad 200 metrów w górę. Jest już ciemno, minęła 18, na dodatek zachmurzenie potęguje zmrok. Jadę powoli, te górki ciężko mi wchodzą: cały podjazd zajmuje mi prawie 25 minut, choć to chyba raptem parę kilometrów, na dodatek nie ma tu jakichś mrożących krew w żyłach ścianek. W końcu zdobywam tę niebotyczną wyskość czterechset coś tam metrów, a potem zjazd, w zasadzie aż do Szerzyn, dolinę potoku Olszynka.

Za chwilę wjeżdżam do województwa podkarpackiego – piątego i ostatniego na mojej trasie. Deszcz się wzmaga – teraz pada już całkiem solidnie, w zasadzie leje. Zatrzymuję się na moment w sklepie w Święcanach – kupuję coś do picia i do przekąszenia. I trochę się ogrzewam, ale chwilę dosłownie. Po kilku minutach jadę dalej.

Dobrze, że temperatura nie spadła istotnie, jest 11-12 stopni. Wjeżdżam na DK 28, którą kieruję się na wschód, wyprzedzające samochody trochę mnie ochlapują, co zrobić. Za Skołyszynem skręcam na południe, zjeżdżam w dół, przekraczam Ropę i zaczynam kolejny podjazd, do Harklowej. Deszcz trochę odpuszcza. Ja się męczę na tym podjeździe, ale nie jest on długi – za chwilę znów w dół, potem jeszcze trochę pomniejszych górek i dojeżdżam do Dębowca – to już dolina Wisłoki, tej samej Wisłoki, nad którą leży Krempna. Jadę teraz obniżeniem zwanym przez geografów Dołami Jasielsko-Sanockimi. Niby, że to taka rozległa kotlina pomiędzy górami a pogórzami, to jednak równo specjalnie nie jest. Za to coraz mniej pada, dobrze. Ciemno tylko, choć oko wykol.

Jadę teraz w górę Wisłki, mijam Osiek Jasielski, Mytarkę i wjeżdżam do Nowego Żmigrodu, przejeżdżając na prawą stronę Wisłoki. Do centrum miasteczka trzeba trochę podjechać. Mija 21:00, a ja jestem już na ostatnim odcinku – jadę znów doliną Wisłoki do Kątów. Tu zjeżdżam w prawo z drogi prowadzącej na przełęcz Hałbowską i do Krempnej – przejeżdżam zaraz pod nią i kieruję się cały czas doliną, do kładki na Wisłoce. Oczywiście, twardziele przejeżdżają brodem, ja jednak wybieram opcję miękkiszońską.

Kładka na Wisłoce do Myscowej

Myscową, wbrew pierwotnym założeniom, zaliczam po ciemku. Ledwo widzę cerkiew, potem jeszcze kawałek lasem, przysiółek Ostryszne, w którym porzucam Wisłokę i jadę w górę potoku Wilsznia, ale to już tylko kawałek – i o 21:45 melduję się w Polanach u Michalików. O dziwo, jestem pierwszy, jeszcze nikt z gości się nie pojawił! A za 10 minut niespodzianka – przyjeżdża Ania z Hanią. Gdyby nie to, że przez pomyłkę chciały forsować bród w Myscowej, zamiast od razu jechać prawilnie przez przeł. Hałbowską, byłyby przede mną. 🙂 I pewnie Ania by się denerwowała, że jeszcze mnie nie ma, a tak, wszystko jest równo, klawo i gites!

Z przyjemnością zajadam powitalny żurek, jest świetny. Potem przybywają pozostali goście, jakbym otworzył pudełeczko. 😉 Śpiewanki do głębokiej nocy (część do rana, ja jednak postanawiam odespać nieco poprzednią nieprzespaną noc).

Ogólnie – trasa była dla mnie ciężka, cały czas miałem problem z jedzeniem – mimo, że jadłem, to czułem, jakbym cały czas był głodny. Nie wiem, czy coś pokręciłem z jedzeniem, czy po prostu coś nie zagrało – dopiero po posiłku w Nowym Korczynie było jako tako. Pogoda w sumie też dopisała – było, co prawda, najpierw zimno, pod koniec deszczowo – ale to w końcu zwyczajna żołnierka. Szkoda tylko, że wiatr był przeciwny mimo, że niezbyt mocny. Ha, nie można mieć wszystkiego! Czas – prawie 26 godzin – niezbyt imponujący, chciałem się zamknąć w 23 godzinach, będzie co poprawiać. A może to wciąż pocovidowy spadek formy? Kto to wie.