Weekendowo na rowerach po Kaszubach i okolicach – we dwoje
Uczestnicy:
Ania | Bubu – sprawozdawca |
Wstęp
Jak zwykle o tej porze roku (koniec czerwca) próbujemy zrobić jakiś mały wspólny wypadzik, by uczcić rocznicę zawarcia naszego małżeństwa. W tym roku mija nam 23 lata, całkiem przyzwoicie.
Jako, że musimy odstawić część dzieci nad morze, do Błot Karwieńskich, gdzie będą przez jakiś czas z Ani Mamą, postanawiamy zabrać rowery i zrobić jakąś pętelkę. Trasę wstępnie planujemy po Kaszubach, potem wzdłuż Słupii w stronę Słupska i powrót nad z grubsza nad morzem do Błot Karwieńskich. Mamy na to koniec piątku, sobotę i niedzielę – powinno wystarczyć. Obostrzeń COVIDowych specjalnie nie ma, knajpy otwarte, noclegi planujemy i tak w namiotach – jedziemy.
2020-06-28
Błota Karwieńskie II – Kamienicki Młyn (ok. 70 km)
Ruszamy dość późno, ok. 15:40. Pogoda piękna, choć coś tam na południu zaczyna się chmurzyć, prognozy też mówią o możliwości opadów. Na razie się tym nie przejmujemy i jedziemy na zachód, do Dębek, leśną droga wzdłuż morza. W Dębkach – ludzi multum i koronawirusa nie ma. 🙂 Żadnych maseczek, żadnego społecznego dystansu – ludź na ludziu. Staramy się w miare możliwości przejechać szybko, choć nie jest to w zasadzie możliwe. Kawałek za centrum policja mandatuje samochody stojące na zakazie. Bardzo dobrze – droga jest na tyle wąska, że potem samochody nie mają nawet możliwości się minąć, gdy jeszcze ktoś parkuje, a takich asów jest dużo.
Dojeżdżamy do Piaśnicy i teraz jej prawym brzegiem jedziemy na południe. O ile do Dębek jechaliśmy głównie w lesie, teraz słoneczko nas grzeje niemiłosiernie, na dodatek od czasu do czasu mijają nas samochody, robiąc piękną kurzawę. Docieramy do Żarnowca, mijamy wieś z gotyckim kościołem w dali i jedziemy teraz już asfaltem wzdłuż jeziora Żarnowieckiego. W paru miejscach nawet jest jakieś zejście, ale jedziemy dalej – liczymy na to, że wieczorem wykąpiemy się gdzieś tam, na noclegu.
Droga jest taka sobie, spory ruch a i jakość trochę pośledniejsza. Za to co chwila ładne widoki na jezioro. Dojeżdżamy do nieco smętniejszych okolic – czyli miejsca, gdzie miała w latach 80-tych ubiegłego wieku powstać elektrownia jądrowa. Kto wie, może jednak powstanie teraz? Na razie okolica wygląda smętnie, jakieś niedokończone budowle, wszystko zarasta zielskiem. Dalej na południu widać już wał wzniesienia, na które musimy wjechać – jesteśmy praktycznie na poziomie morza, na pewno poniżej 10 m n.p.m., a tam jest ok. 70-80 m. Ładnie, jak na warunki nizinne, bądź co bądź. Nieźle prezentują się też rury elektrowni szczytowo-pompowej – wygląda to imponująco.
Wspinamy się na wzniesienie nie bez trudności, po drodze mija nas jakiś straszliwie dymiący bus. Zdaje się, że chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, co za sobą zostawia, bo chwilę dalej się zatrzymał i zaglądał pod maskę. Sam podjazd jest częściowo w lesie, więc na szczęście przynajmniej słońce nas tak nie paliło. Jedziemy kawałek niby taką drogą rowerową, a potem już normalnie szosą, do Rybna, zjeżdżając nieco z górki, z takim trudem zdobytej.
Tutaj kierujemy się na Wejherowo, ale zaraz skręcamy w prawo do centrum wsi, a stąd już polnymi drogami skrajem doliny Redy na południe. Nie planowaliśmy tego w ten sposób, ale niechcący nam wszyszło, że jedziemy z grubsza wzdłuż granicy II Rzeczpospolitej. Ciekawe. Krajobrazy kaszubskie urzekają – przyrzekamy sobie w końcu obejrzeć film Kamerdyner, który już od dawna mamy w planach. Droga teraz jest bardziej wymagająca, dość wyboista, na szczęście nie ma błota – mogłoby być krucho, gdybyśmy jechali tędy po większych opadach. Ale coś tam na południu wciąż podejrzanie się zaciemnia…
Na razie nie robimy dłuższych postojów – chcemy dojechać jak najdalej, najchętniej w okolice Kamienicy Królewskiej, by w tamtym rejonie, nad jakimś jeziorkiem zrobić sobie biwak. Na razie droga z grubsza płaska, przed wioską Chynowie trochę podjazdu – po prawej stronie pole jakiejś rośliny motylkowej chyba, a wokół tysiące much, także gryzących gzów. Trzeba szybko jechać, a to nie jest łatwe, bo droga trudna. Potem znów kawałek w dół jedziemy teraz przyzwoitym, dość grubym szutrem przez Zielnowo do Strzebielina.
Tu robimy krótki postój przy sklepie – kupujemy jakieś bułki i jogurty, uzupełniamy wodę. Wdaję się w pogawędkę z jakimiś tubylcami, z których jeden przekonuje mnie, że ta władza, co by na nią nie mówić, przynajmniej daje pieniądze zwykłym ludziom. Ha, wszak to dzień wyborów prezydenckich (my wybieraliśmy już rano), więc w końcu nic dziwnego. Strategicznie meandruję dyskusję na bardziej bezpieczne tory, zagajając o pogodzie. 😉 A ta robi się coraz bardziej podejrzana – słońca już prawie nie ma, chmurzy się, ale nie wygląda to wciąż źle. Jest 18:20, dzień mamy długi, zrobiliśmy już ponad 40 km. Spokojnie możemy jechać ze 2 godziny, zobaczymy, jak to nam wyjdzie.
Przejeżdżamy przez ruchliwą DK6 – próbowaliśmy czekać, by przejechać normalnie, na rowerach, ale najwyraźniej nie jest to możliwe – schodzimy i idziemy do przejścia dla pieszych: to jest na przycisk, więc za chwilę mamy zielone światło i przedostajemy się na drugą stronę, przy okazji ułatwiając wjazd na tę droge innemu kierowcy, oczekującemu bezradnie, podobnie jak my wcześniej. Dalej mijamy budującą się S6 i jedziemy dość kiepską teraz drogą, tym razem w dolinę Łeby. Po drodze imponujący piaskowcowy głaz. Droga dość mocno zniszczona, zapewne przez pojazdy budowy drogi S6, jedzie się ciężko.
W Paraszynie mijamy elektrownię wodną i przejeżdżamy na drugą stronę Łeby, ładując się pod górkę – dla odmiany kamiennym brukiem. Mijamy sympatyczny dworek i kierujemy się dalej na południe.
Droga teraz leśna, momentami z płyt też, jedzie się całkiem dobrze. Dojeżdżamy do Łówcza Górnego, pnąc się dość ostro pod górkę, a potem dalej do drogi asfaltowej, którą dojeżdżamy do Tłuczewa. Nawet nie zwróciłem uwagi, ale jesteśmy już na ok. 170 m n.p.m. – trochę tej wysokości od początku trasy zrobiliśmy. Ale z pogodą – jest coraz mniej ciekawie. Zaczyna chmurzyć się teraz bardziej burzowo, zaczyna też trochę kropić.
Skręcamy w prawo, dojeżdżamy do Linii. Tablice tu sa dwujęzyczne – więc Linia lub, po kaszubsku, Lëniô. Gdy tam dojeżdżamy chwilę przed 20:00, zaczyna się pandemonium – bardzo ostra zlewa z burzą. Ulice zamieniają się w potoki. Chowamy się pod jakimś wystającym od zawietrznej daszkiem przy budynku urzędu gminy, czy coś takiego. Zakładamy też kurtki, bo robi się chłodno. Mamy nadzieję, że to szybko minie, ale leje niewąsko.
Mija 15 minut i wciąż wygląda słabo. To tak ma wyglądać rocznica naszego ślubu? Wszak to dokładnie dzisiaj… Trochę nie uśmiecha nam się szukanie miejsca noclegowego praktycznie po ciemku, w błocie i w deszczu. Decydujemy więc, że poszukamy jakiegoś agroturu. W międzyczasie z urzędu wychodzi jakaś pani i pyta, czy nie chcemy się schronić. Oni tam chyba zaczynają liczyć głosy, więc raczej nie może nas wpuścić, ale coś tam może wykombinować. Jednocześnie mówi, że tutaj, we wsi, to raczej nic nie ma. No nic, obdzwaniamy jakieś dalsze lokalizacje i znajdujemy niedaleko, nawet z grubsza na naszej trasie, w Młynie Kamienickim. Stąd to ok. 7 km. Czekamy jeszcze, aż ulewa zmieni się w deszcz i ruszamy, jest już 20:20.
Z miejsca jesteśmy mokrzy, bo na jezdni kałuże. Potem, co prawda, przestaje padać, ale jedziemy jeszcze piaszczystymi drogami, którymi też płynie woda – miejscami jest dość grząsko. No nic, w końcu dojeżdżamy znów do szosy i zaraz jesteśmy na miejscu. Wita nas starszy pan, ojciec właścicielki, której akurat nie ma. Miejsce bardzo fajne, co prawda, jak już płacimy za nocleg, to chcieliśmy ze śniadaniem, a tego akurat nie oferują. Rowery chowamy do garażu i idziemy do naszego pokoju – a w zasadzie małego apartamentu. Super.
Nawet dobrze się stało, bo możemy w spokoju zaplanować dalsze dwa dni. Poza tym podsuszymy trochę rzeczy, skorzystamy z przyzwoitej łazienki – nie ma się co łamać. 😉 Rano pojadę do sklepu – jest niedaleko, w Kamienicy.
2020-06-29
Kamienicki Młyn – Poddąbie (ok. 111 km)
Rano jadę do Kamienicy Królewskiej, do sklepu – to rzut beretem, ok. 2 km. Przywożę zakupy i… okazuje się, że na ladzie musiałem zostawić serek, który także kupiłem. Trochę głupio, no ale wracam raz jeszcze i czeka tam na mnie, faktycznie. 😉 No nic, pośmieliśmy się z panią sprzedawczynią, wracam znów do naszego agroturu. Jemy śniadanko, pogoda jest na razie średnia – niebo całkiem zachmurzone, jest dość mokro, ale nie pada. Zbieramy graty, ładujemy na rowery, płacimy za nocleg i przed 9:00 ruszamy – no, jeszcze krótki chill-out na huśtawce ogrodowej.
Jedziemy do Kamienicy (ja już dziś trzeci raz!), a potem dalej, do drogi wojewódzkiej 214 – ale nią tylko chwilę, bo zaraz skręcamy w polny skrót do drogi prowadzącej na Łyśniewo. Tam zresztą asfalt jest tylko chwilę, a potem znów kulturalne, szutrowe drogi, w strategicznych tylko momentach (ostrzejsze nachylenia) wyłożone płytami jumbo. A droga pofałdowana niewąsko – jak to na Kaszubach. Mijamy sporo różnych pomniejszych jeziorek, nadzwyczaj malowniczych.
Z Łyśniewa jedziemy na Gowidlino (lub też Gòwidlëno, jak informuje nas drogowskaz). Z wsią tą związana jest aktorka Danuta Stenka, która co prawda urodziła się w pobliskich Sierakowicach, ale mieszkała tutaj. Aktorka jest zresztą przywiązana do swoich korzeni – podczas wejherowskich Verba Sacra czytuje w tamtejszej kolegiacie biblię w języku kaszubskim. W Gowidlinie mamy chwilę asfaltu, a potem skręcamy na Starą Hutę i znów łapiemy polne drogi – ale całkiem fajne. Nie zrobiliśmy nawet 20 km, a już ponad 200 metrów podjazdów – całkiem nieźle.
Temperatura w sam raz, szkoda tylko, że cały czas pełne zachmurzenie, nie ma ani promyka słońca. W Mydlicie dojeżdżamy znów do asfaltu, którym teraz jedziemy dłuższy czas, do Jasienia, a potem dalej, wzdłuż jeziora, bardzo przyjemnym lasem, do Soszycy. Odpoczywamy tutaj trochę na przystanku – teraz skręcimy na zachód, w leśną drogę, wzdłuż doliny Słupii, która teraz będzie z grubsza wyznaczać naszą dalszą trasę. Jest chwila po 11, zrobiliśmy na razie 32 kilometry i jakieś 270 metrów w górę. Tych podjazdów będzie teraz relatywnie mniej, ale jeszcze to i owo nas czeka.
Jedziemy teraz dość fajnym lasem, szkoda, że rzeczki nie widać. Droga też bardzo fajna, dość dobrej jakości. Trochę teraz mniej tych wzniesień mamy, więc ulga dla nóg trochę jest, tylko bardziej monotonnie… Na chwilę wjeżdżamy na asfalt, na drogę 212, ale zaraz zjeżdżamy, by dalej jechać wzdłuż Słupii. Na dłuższy odpoczynek zatrzymujemy się przy jeziorze Gałęźno, jest akurat jakaś wiatka i nawet mało śmieci. Tutaj łapiemy lokalny asfalcik, którym pomykamy dalej do Niepoględzia, mijając pięknie położony na górce pałac. Kawałek dalej skręcamy w lewo, w polną, a potem leśną drogę biegnącą bliżej Słupii, a w zasadzie kanału derywacyjnego elektrowni wodnej w Gałąźni Małej. Przejeżdżamy obok położonego na wzniesieniu ciekawego budynku, będącego jakimś obiektem hydrotechnicznym systemu elektrowni wodnej w Gałąźni. Całe założenie elektrowni w Gałąźni jest w ogóle unikalne i na pewno warto byłoby tu wrócić i zwiedzić – elektrownia jest udostępniona do zwiedzania i znajduje się w niej małe muzeum. Została wybudowana w 1914 roku i była jednym z najnowocześniejszą tego typu instalacją w ówczesnych czasach.
Za Gałąźną jedziemy znów jedziemy polną drogą, która potem, w lesie, staje się dość wyboista i jedzie się dość ciężko. Mijamy kolejne spiętrzenia na Słupii – w Strzegominie, Krzynii (tzn. nie zjeżdżamy do nich, tylko są znaki – drogowskazy). W zasadzie cały czas lasem dojeżdżamy do Dębnicy Kaszubskiej, Nawet nie musielibyśmy wjeżdżać do centrum wsi, ale chcemy coś zjeść – vis-a-vis bunku policji znajduje się bar, zamawiamy tam zupę i pierogi. Ania bierze jakieś standardowe, a ja ryzykuję pierogi nadziewane wątróbką – zobaczymy, co to będzie. Zupa w porządku, pierogi, hm. specyficzne – ale zjadłem, co tam! Pogoda teraz nieco lepsza, zrobiło się wyraźnie cieplej, wcześniej nawet gdzieś tam słońce próbowało wyjść. Gdy wyjeżdżamy jednak, znów się chmurzy.
Około 15:00 ruszamy. Zrobiliśmy dotąd ponad 70 km, całkiem nieźle. Moglibyśmy pojechać prosto drogą wojewódzką do Słupska, ale wolimy jechać lasami i polami wzdłuż Słupii – jak dotychczas, było bardzo fajnie. Wracamy kawałek i jedziemy znów na zachód. Droga najwyraźniej prowadzi nasypem jakiejś starej linii kolejowej – momentami jest na prawdę wysoko. Potem dotyczytałem, że prowadziła tędy kolej Słupsk – Dębnica Kaszubska – Budowo, będąca fragmentem Słupskiej Kolei Dojazdowej. Wybudowana pod koniec XIX wieku, były nawet ambitne plany, by przedłużyć ją do Czarnej Dąbrówki, gdzie miała się łączyć z linią Lębork-Bytów, ale do tego nie doszło ze względu na wybuch I wojny światowej. Na wiosnę 1945 oddziały Armii Czerwonej rozebrały tory, pozostawiając tylko krótki odcinek w Słupsku – i tyle z linii zostało. Mijamy nawet w pewnym momencie jakieś stare przyczółki mostowe nad jakimś większym strumykiem. Jedzie się świetnie, momentami to nawet taki singielek jest, potem znów większa droga – nawet nie wiem, czy jeszcze po śladzie, czy już nie.
Lecz oto zaczyna padać. Próbujemy jechać ale pada coraz mocniej – zakładamy kurtki i jedziemy jeszcze kawałek, ale wreszcie stwierdzamy, że nie mamy ochoty znów zmoknąć przed noclegiem i czekamy dłuższą chwilę pod jakimś bardziej rozłożystym drzewem. Jest prawie 16:00. Trochę nam chłodno, poza tym drzewo, choć gęste, coraz mocniej zaczyna przepuszczać ten deszcz. Czekamy tak prawie godzinę, ruszamy o 16:50, gdy deszcz praktycznie ustaje.
Mijamy teraz trochę rowerzystów, wszak jesteśmy praktycznie w Słupsku. Dojeżdżamy do drogi asfaltowej, wzdłuż której biegnie elegancki ciąg pieszo-rowerowy, którym wjeżdżamy do miasta, przejeżdżając pod drogą nr 6. Mijamy sympatyczne willowe osiedle, a potem na chwilę przeskakujemy na lewą stronę Słupii przez Park Kultury. Przejeżdżamy przy Zamku Książąt Pomorskich i, wracając na prawą stronę rzeki, skręcamy w ulicę Partyzantów. a potem w ulice Podgórną – pod górkę, rzecz jasna. W ogóle, jadąc wzdłuż Słupii nie zauważyliśmy, że znów z prawie 200 m n.p.m. zjechaliśmy na 20. Teraz, wyjeżdżając z Słupska, jeszcze podjeżdżamy na niecałe 50. Jedziemy ulicą Sportową, którą opuszczamy po przejechaniu pod wiaduktem kolejowym, skręcając znów w jakąś polną drogę, biegnącą ugorami. Wygląda mało ciekawie, ale dalej jest już las, na dodatek przyświeca słońce, robi się bardzo fajnie.
Dojeżdżamy do Machowina. Mamy już 100 km za sobą. Tu opuszczamy Słupię i jedziemy dalej na północ szosą, do Witowna, a stąd już tylko rzut beretem do Poddąbia. Przed samą miejscowością skręcamy w las i po krótkich poszukiwaniach znajdujemy w miarę ustronne i przyjemne miejsce biwakowe w lesie. Jest 19:00, w sam raz na finisz. Rozbijamy namiot i robimy szybką kolacyjkę z herbatką. Jest przyjemnie, niezbyt zimno. Chwilę siedzimy i kontemplujemy przyrodę, zapach morza i sosen. Spinam rowery i idziemy spać.
2020-06-30
Poddąbie – Błota Karwieńskie II (ok. 108 km)
Poranek sympatyczny – mamy słoneczko, nie jest chłodno. Wstajemy i powoli składamy biwak. Postanawiamy ruszyć i zjeść śniadanie trochę dalej, gdzieś na plaży nad morzem.
Ruszamy przed ósmą, leśną drogą i niedługą chwilę później dojeżdżamy do Dębiny. Tutaj robimy małe zakupy na śniadanie (jest niedziela, ale to ostatnia niedziela miesiąca, więc sklepy mogą być otwarte). Pakujemy wszystko do sakw i jedziemy dalej, do Rowów – tam zjeżdżamy na plażę i rozkładamy się na śniadanko. Plaża praktycznie jest pusta, chociaż sezon wakacyjny już się rozpoczął.
Trochę jednak chłodny wiaterek jest, który na dodatek nasypuje nam piasku na kanapki. Próbujemy jakoś zabezpieczyć, ale i tak chrzęści nam trochę w zębach. Na horyzoncie, na morzu ciekawe zjawisko – trąba powietrzna. Po kilku minutach niknie, ale niedługo potem pojawia się druga, choć ta niknie chyba jeszcze szybciej. Grunt, że tutaj nie dotarła, chociaż z takiej odległości ciężko ocenić „moc” tego potencjalnie niebezpiecznego zjawiska – na pewno trochę wody podniosła, widać to po powiększeniu zdjęcia.
Długo nie siedzimy, po 9:00 ruszamy, mamy wszak znów koło 100 km do zrobienia, a chcemy być najpóźniej o 18:00 na miejscu – musimy jeszcze wrócić do domu przecież. Jedziemy wzdłuż portu, a potem przejeżdżamy na drugą stronę Łupawy i jedziemy „standardową” drogą wzdłuż jeziora Gardno, którą prowadzi szlak R10. W ogóle, większość pozostałej dziś drogi przejedziemy z grubsza tym szlakiem. Ludzi trochę jest, głównie spacerowiczów, jak i rowerzystów, chociaż na razie nie mijaliśmy nikogo z sakwami.
Droga jest niezła, piachu praktycznie tu nie ma, więc idzie nam sprawnie. Za jeziorem skręcamy na południowy wschód i pięknymi łąkami jedziemy do Smołdzina, mając przed sobą widok na mrożący krew w żyłach szczyt Rowokołu. 🙂
Na wyjeździe ze Smołdzina mijamy jakąś parę na rowerach – teraz jedziemy znów łąkami, po płytach, do Kluk. Pomimo średniej nawierzchni mkniemy dość sprawnie, wiatr nam pomaga. Potem jeszcze kawałek szosą (tu już pomykamy całkiem szybko, jak na turystyczną jazdę) i o 10:30 jesteśmy w Klukach. Tu rozkładamy się koło krzyża, przy odbiciu szlaku, na małe conieco, robimy sobie także herbatkę. Ja coś czuję lekki ból w dolnej części pleców – chyba znów moje kochane korzonki się odezwały, może zaszkodził im popas na plaży z wiaterkiem? Któż to może wiedzieć. Wyciągam się na chwilę na ławce, zawsze to mała ulga.
Dojeżdża do nas para, którą mijaliśmy w Smołdzinie. Rozmawiamy chwilę – oni jadą na lekko, do Łeby, i zastanawiają się, czy nie pojechać wariantem „bagiennym”, wzdłuż jeziora. My, wobec planów zakończenia dnia do 18:00 wolimy nie ryzykować i jedziemy wokół bagien, przez Borek i Zgierz, co wydaje się nieco pewniejsze czasowo.
Po pół godzinie ruszamy – teraz na południe, przez bagienka i kładki. Jest dość sucho – tu chyba nie było tej ulewy, która przedwczoraj wieczorem nas spotkała w Linii, więc jedziemy w miarę sprawnie. Co prawda, na niektóre kładki ciężko jest wjechać i musimy wprowadzać na nie rowery, ale i tak posuwamy się w miarę sprawnie. Co oznacza średnią prędkość pewnie z 10 km/h, w porównaniu do wcześniejszej 20 km/h. Ale za to krajobraz wynagradza trudności techniczne. Zresztą, ten trudny odcinek nie jest aż taki długi, potem jest już w miarę normalnie. Hm, biorąc pod uwagę, że nie było zbyt mokro, może warto było jednak jechać wzdłuż jeziora? Ale alea iacta est, nie będziemy przecież wracać.
Skręcamy na wschód i przejeżdżamy przez małe wsie Borek Skórzyński i Zgierz. W tej drugiej wjeżdżamy na szosę, i nią dość sprawnie jedziemy na północ, wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Łebsko. Samego jeziora prawie że nie widać, trochę szkoda. Docieramy do Izbicy – z niej w końcu mamy widok na drugą stronę jeziora, na mierzeję z bielejącymi wydmami na horyzoncie. Za Izbicą asfalt się kończy i wjeżdżamy na dość miejscami wyboisty szuterek. Robimy króciutką sik-pauzę i jedziemy dalej. Pokazuje się słoneczko i robi się dość ciepło.
W Gaci krótki odcinek z kocimi łbami, a potem wjeżdżamy do lasu. Z przeciwka mijamy grupę rowerzystów, wydają się zmachani tym przejazdem, który właśnie nas czeka. No, co zrobić. Droga przez las faktycznie momentami piaszczysta, ale jechać się da, bez przesady.
Przy Wielkim Bagnie robimy króciutki postój z wjazdem na kładkę widokową. Jest 12:30 – wygląda na to, że do Łeby dojedziemy gdzieś za najdalej godzinę, o ile nie będzie jakichś tragicznych warunków. W sam raz, by zrobić przerwę obiadową. W Żarnowiskach znów trochę widoków Łebsko – zresztą, trochę tu się zagapiam i źle pojechaliśmy, ale szybko korygujemy. Potem wyjeżdżamy już na wojewódzką droge 214 i nią wjeżdżamy do jakże pustej w tym wakacyjnym już, bądź co bądź, czasie.
Na głównym deptaku rzec można pustki. Rozglądamy się trochę i za chwilę znajdujemy mały bar ze stolikami na zewnątrz i lodziarnię obok. Zamawiamy jakiś obiadek, obok jeszcze jakieś dwie panie siedzą i to byłoby na tyle. Mamy za sobą ponad 60 km – całkiem ładnie, chociaż trzeba powiedzieć, że pogoda nam sprzyja (wiatr!), a i warunki nie najgorsze – ani błota specjalnego nie mieliśmy, ani dramatycznych piachów.
Po jakichś trzech kwadransach ruszamy dalej – opuszczamy główny deptak i kierujemy się na wchód, przejeżdżając przez most na rzeczce łączącej rzekę Łebę z jeziorem Sarbsko, a potem ulicą Nadmorską wyjeżdżając z miasteczka i znów zagłębiając się w las. A im dalej w ten las, tym więcej piachu, niestety. A to chyba po części dlatego, że pojechaliśmy trochę inną droga, planowana trasa wiodła bliżej jeziora, my jedziemy bardziej środkiem mierzei, po wydmach, to i piasku nie brakuje, pomimo lasu. Z drugiej strony, mamy widok na morze od czasu do czasu, gdy droga zbliża się do skraju wydmy brzegowej. Coraz więcej mamy wypychów pod niezbyt w sumie strome górki. Z przeciwka mijamy się z niemiecką rodzinką – wszyscy na rowerach, ale takich bardziej miejskich. Mają dość małe dzieci, ale dzielnie prują po tych piachach. Chwilę przystajemy na rozmowę.
Ania dzwoni do swojego brata Radka, który tu z rodziną jest nad morzem, gdzieś koło Stilo. Próbujemy się umówić na krótkie wspólne poplażowanie, chociaż z 20 minut. Uzgadniamy numer zejścia na plażę, przy którym się spotkamy. Oni też mają rowery, więc są w miarę mobilni.
Od latarni morskiej w Stilo droga jest już przyzwoita, chociaż potem znów nad brzegiem trochę piachów. Niedługo potem widzimy jadących z przeciwka Radka z dzieciakami – Ulką i Jankiem. Maja z najmłodszą Ewą czeka przy umówionym zejściu. Robimy zatem zasłużony odpoczynek, rowery zostawiamy przy zejściu, a sami idziemy na plażę. Wiatr jest spory i słońce zaszło za chmury, więc raczej nie siadamy, tylko spacerujemy mocząc nogi w wodzie. Ja chętnie bym się wykąpał, ale boję się trochę o te moje nieszczęsne plecy, więc daję spokój. Miłe to wspólnie spędzone popołudnie, na plaży jesteśmy praktycznie sami, super.
Jednak jeszcze kawałek drogi, a biorąc pod uwagę tempo, jakim ostatnią część drogi poruszaliśmy się, pora nam jechać. Po pół godzinie ruszamy więc dalej. Radek nas uspokaja, że droga do Lubiatowa jest w porządku i oni tamtędy jeżdżą, więc okay. Jest 16:00, mamy ponad 75 km za sobą, ale jeszcze 30 km przed sobą.
Teraz jednak faktycznie jedziemy dość fajną drogą przy skraju wydmy, więc przez drzewa prześwituje morze, a piachów rzeczywiście mniej. Za chwilę oddalamy się nieco od morza, za to wieżdżamy na dość przyzwoitą szutrową drogę. Do Lubiatowa dojeżdżamy bardzo sprawnie, Potem jeszcze Białogóra, znów pokazuje się słoneczko. Droga dalej też wygodna, przed Piaśnicą jeszcze krótki postój na siku i jesteśmy znów w Dębkach. Stąd już kawałek do Błot i o 18:00, zgodnie z planem, kończymy naszą wycieczkę.
Pakujemy się do samochodu i postanawiamy, że podjedziemy jeszcze z Ani Mamą i Witkiem na plażę, samochodem – tam można podjechać i zaparkować. Niestety, Witek myli trochę drogę (jest ich kilka, nie wszystkie są równie wygodne dla samochodu. Ta jest wyjątkowo kiepska, choć na początku wszystkie są podobne – zwęża się zupełnie, jest wyboista i jest sporo nisko zawieszonych gałęzi – a na dachu mamy wszak rowery. Wycofać się też trudno – jadę zatem z duszą na ramieniu do końca – tam potem jest torchę miejsca, gdzie mogę zawrócić. No dobrze, trochę adrenalinki na koniec dnia. Zostawiamy juniora z babcią – pieszo sobie poradzą z powrotem, a my wracamy do domu.