2020: PanEuropa Radweg – z Paryża do Pragi

Rodzinna wakacyjna wyprawa rowerowa PanEuropa Radweg Paryż-Praga 2020

Uczestnicy
Ekipa warszawska:

Zosia – 9 lat
Marynia
Lehoo

Ekipa sąsiecznowa:

Witek – 11 lat
Ignacy – 16 lat
Natalia
Ania
Bubu – sprawozdawca

Spis treści

  1. Wstęp
  2. Część 1 – Francja
  3. Część 2 – Niemcy
  4. Część 3 – Czechy

Wstęp

W jesienno-zimowe wieczory zastanawiamy się, gdzie by tu pojechać w przyszłym roku na rowery? Skład ten sam, co zazwyczaj, czyli dwie rodziny – Szczygli i my, chociaż nasz starszy syn nie bardzo chciał jechać i musieliśmy się uciec do niezbyt chwalebnych metod motywacji, ale spuśćmy na to lepiej zasłonę milczenia. Lechu proponuje trasę Paryż-Praga – czyli tzw. PanEuropa Radweg. Całość ma niecałe 1500km – więc raczej sporo, jak na rodzinną wyprawę. Potrzeba 3 tygodni. Jak z dojazdem i powrotem? Rozważamy różne opcje, łącznie z organizacją dowozu gratów jakimś busem, ale ostatecznie najbardziej sensowna wydaje się podróż samolotem z rowerami – w Wizzair nie wychodzi tak drogo, a z Warszawy (lotnisko Chopina) dolatujemy na paryskie Orly, czyli stosunkowo niedaleko centrum. Co prawda, ostatnio podnieśli cenę na bagaż sportowy, ale i tak nie jest źle (w przypadku naszej rodziny mnożenie przez 5, nawet niewielkich kwot, daje jednak zwykle konkretny wynik). Powrót z Pragi – pociągiem, są w zasadzie dwa do wyboru, jeden rano (ok. 6:30), drugi wczesnym popołudniem (ok. 14:30) – sensowniejszy wydaje się ten drugi, ma też więcej miejsc na rowery.
Pod koniec stycznia 2020 kupujemy bilety lotnicze, na kolejowe musimy poczekać – można kupować z maksymalnie 60-dniowym wyprzedzeniem. Termin – wylot 19. lipca wieczorem, powrót 9. sierpnia. Ponieważ my wrócimy w niedzielę wieczorem do Warszawy, a jeszcze musimy potem dostać się do domu, musimy wziąć raczej dodatkowo urlop w poniedziałek po wyjeździe. Marynia i Lechu nie mają tego problemu, z warszawskiego Dworca Zachodniego do domu mają rzut beretem, pewnie przed 23:00 będą w domu, o ile nie będzie znacznego opóźnienia.

W marcu pandemia koronawirusa rozwija się w najlepsze, po kilku tygodniach wiadomo, że nasze plany stoją pod dużym znakiem zapytania. Co będzie z biletem lotnicznym, który kupiliśmy (oczywiście po taniości, bez możliwości zwrotu)? Możliwości są następujące:

  • Wariant optymistyczny – wszystko będzie dobrze
  • Wariant półoptymistyczny – lot będzie odwołany zwrócą nam pieniądze (no powiedzmy – pewnie w postaci vouchera)
  • Wariant pesymistyczny – lot będzie możliwy, ale we Francji (lub w Niemczech) będą takie obostrzenia, że i tak nie da się jeździć ani spać po drodze, czyli tracimy pieniądze

Późną wiosną sytuacja trochę się klaruje – otóż Wizzair przesuwa nam lot z niedzieli na poniedziałek 20. lipca – czyli na następny dzień. Stracimy jeden dzień jazdy (tzn. będziemy go musieli jakoś nadrobić), ale za to możemy zrezygnować z lotu w ogóle i dostać voucher na 120%. No, przynajmniej jest jakiś wybór. Po jakimś czasie Wizzair znów miesza – tym razem na naszą korzyść, bo godzinę lotu na wcześniejszą – wylot 10:25, przylot 12:50. Super – mamy więcej czasu na złożenie bagaży i dodarcie na nocleg w Paryżu. Co do tego noclegu, to wciąż nie jesteśmy pewni, chyba jednak camping. Rozważaliśmy też opcję dwóch noclegów być może w jakimś apartamencie, żeby jeszcze połazić trochę po Paryżu, ale jednak ten jeden dzień na minus powoduje, że średni dzienny dystans to ok. 75km, a wszak będzie trochę podjazdów (głównie w drugiej części), a także nie wiadomo, jak z pogodą – może będą upały, może ulewy. Musimy jednak mieć jakiś margines, żeby potem nie kombinować z podjazdami, bo trasy skrócić się za bardzo nie da (tu i ówdzie może tak, ale to detale).

Powrót – wciąż nie wiadomo, bo w połowie czerwca, mimo że teoretycznie pociągi już jeżdżą w tej relacji, to jeszcze na sierpień kupić nie można. To kiedy będzie można? Dowiedzieć się czegoś w PKP to zadanie niełatwe. A wypadałoby kupić bilety jak najwcześniej – raz, że z tańszej, promocyjnej puli (20 euro zamiast 60), dwa, że miejsca na rowery mogą zostać wykupione. Tutaj sprawę pilotuje Marynia – bo bilety Praga-Warszawa można kupić tylko stacjonarnie (z biletami na rower). I sprawia się wzorowo – w czwartek, 2. lipca, dostaję MMSa ze zdjęciem biletów 🙂 Super, gotowi.

Jeszcze tylko trochę nerwów z ekwipunkiem – stary namiot Fjord Nansem Lechów, który zamierzaliśmy od nich odkupić, gdzieś przepadł (mamy oczywiście swój „podstawowy” MSR na trzy osoby, ale stara dwójka Salewy w zeszłym roku wydała ostatnie tchnienie). Zamawiamy od chińskich przyjaciół wynalazek Naturhike River Star II, niby z dostawą z Europy – dochodzi na dzień przed wyjazdem (miał być ponad tydzień wcześniej). Ania zamówiła jakieś ubranka rowerowe, które niestety, nie dotarły na czas, podobnie, jak i mata „piknikowa”, którą chcieliśmy mieć do rozkładania się z jedzeniem na biwakach i postojach. Dobra, grunt, że namioty mamy.

Ale dosłownie trzy dni później, znów pojawia się wielki znak zapytania – poważny wypadek Tomka (szwagra) – staranowała go motorówka podczas kąpieli w jeziorze (motorówka WOPRu – masakra jakaś). Przez kolejne dwa tygodnie wyprawa schodzi na dalszy plan, o przygotowaniach prawie nie myślimy, pierwsze doniesienia są sprzeczne, potem już trochę konkretów, ale wiadomo, że sprawa jest poważna. Kilka dni przed planowanym wylotem sprawa się trochę klaruje – stan Tomka się poprawia, wygląda na to, że możemy bezpiecznie jechać.

Już dużo wcześniej zorganizowaliśmy kartony na rowery, przewiozła je wcześniej do Łomianek Magda (moja starsza siostra) – bo to u nich mieliśmy się przepakować i stamtąd ruszyć na lotnisko. Teraz my my z domu bierzemy rowery i sakwy, wstępnie zapakowane (wiadomo, potem i tak trzeba będzie je do kartonów poupychać pewnie bez rzeczy), oraz jeden karton (wcześniej pojechały cztery). W niedzielę wczesnym popołudniem przyjeżdżamy do Łomianek i od razu bierzemy się do roboty. Idzie umiarkowanie sprawnie, jeden karton zajmuje niecałe 3 kwadranse. Oczywiście nie obyło się bez problemów – dwa kartony były ciut za małe, jeden był od roweru z kołami 24″ – tam zapakowaliśmy rower Witka, chociaż musiałem zdemontować widelec, podobnie zresztą w moim rowerze, też się nie zmieścił bez tego (a wolałem zrobić to, niż odpinać tylne koło i błotnik). Jeszcze nawet zdążamy pójść wieczorem na 20:00 do kościoła (wszak dziś niedziela), a potem zamknąć ostatecznie kartony i owinąć folią i zapakować do samochodu Jędrka (mojego brata), który podwiezie nas rano na lotnisko swoim Citroenem Jumpy, więc zmieścimy się i my, i kartony, super. To nam znacznie ułatwia logistykę.

Na koniec dnia jeszcze niespodzianka – Jeremiasz (mój siostrzeniec) zmienia fryzury naszym dzieciakom. 🙂

2020-07-20

Dojazd do Paryża (ok. 25 km)

Na lotnisku meldujemy się przed ósmą (wcześnie, ale Jędrek potem też ma robotę, a i my mamy więcej czasu na ogarnięcie się z bagażem ponadwymarowym).

Na Okęciu pustki, jak na środek wakacji. Przy wejściu na terminal skanowanie temperatury – na szczęście wszystko w normie. W ferworze emocji zamiast do odprawy, od razu kierujemy się do stanowiska z bagażem ponadwymiarowym, ale panowie z obsługi nas kierują, gdzie trzeba. 🙂 Na lotnisku oczywiście wszyscy w maseczkach, jak my wytrzymamy te 2.5h lotu?

W odprawie ważą – jeden karton ma chyba nawet ponad 31kg, ledwo w limicie się zmieścił (chociaż ważyliśmy wcześniej wszystko, było raczej mniej). No nic, potem znów do bagażu ponadwymiarowego, wszystko gra. W międzyczasie pojawiają się Lesie, mają idealnie spakowane kartony (nasze były lekko wypchane na boki), jednak co wprawa, to wprawa. Potem kontrola i na terminal – mamy kupę czasu, jeszcze jakaś kawa, kanapki.

Do samolotu podjeżdżamy autobusem, lot przyjemny – nawet dostaję od Ani prezent w postaci wody toaletowej na pokładzie :). Jak ja to przewiozę? Za to będę (wyjątkowo) ładnie pachniał na wyjeździe. W samolocie wszyscy siedzimy zamaskowani jak należy (chociaż niektórzy pasażerowie dość umiarkowanie się do COVIDowych nakazów stosowali). Z kolei lądowanie – chyba z bocznym wiatrem – dość konkretne. Tym razem podjeżdżamy do rękawa. Z okna terminalu widzimy akurat, jak wyładowują na wózek kartony z rowerami. Czekamy chwilę w napięciu – są wszystkie, więc przynajmniej tutaj nie ma zwały – zobaczymy jeszcze, czy nic się nie uszkodziło. Jeszcze przed wylotem i na pokładzie kazano nam wypełnić jakieś formularze COVID-19 – ale ostatecznie chyba nikt ich od nas na lotnisku nie wziął.

Jednak radość była przedwczesna – bagaże wychodzą, nasze ponadwymiarowe też, ale… bez jednej sztuki! Brakuje któregoś z naszych kartonów, Lesiów są w komplecie. Za chwilę taśma zatrzymuje się. No nie! Jeszcze chwilę czekamy i udajemy się do stanowiska „Lost Baggage”. Na nic nasze tłumaczenia, że ten karton gdzieś tam jest, i żeby sprawdzili – wpadamy w standardową procedurę – czyli wypełnienie formularza i decyzja dokąd mają dostarczyć, jak już się znajdzie. No jak to dokąd?! My jeszcze nawet nie wiemy, na którym campingu będziemy spali! Podejmujemy decyzję, że wybieramy ten camping w Lasku Bulońskim – w miarę blisko centrum Paryża, chociaż trochę na zachód (zatem dodatkowe kilometry na początku trasy). Lesie w międzyczasie wychodzą już z terminalu i zaczynają składać rowery i pakować bagaże – Marynia chce jeszcze jak najszybciej pojechać do nieodległego Decathlonu, lub innego sklepu w pobliżu, żeby kupić kartusze z gazem (dla nas też). My też będziemy składać to, co mamy (mamy na szczęście karton, w który spakowałem multitool) – ale jeszcze w hali bagażowej, bo tu przynajmniej klimatyzacja jest i dostęp do wody i toalet. W międzyczasie rusza taśma i pojawia się nasz karton! Yeeee! No, humory się poprawiają. Jednocześnie zauważam, że z jednego z kartonów coś wystaje – chyba końcówka samodomykacza od przedniego koła (trzeba było je zdjąć…). To rower Natalii – i tak, oczywiście, śruba jest skrzywiona, niech to jasny gwint! No, ale dramatu nie ma – w razie czego gdzieś dokupimy, tylko jak to wyjąć? Na szczęście przy użyciu siły fizycznej i metalowej podpórki od osłony taśmy bagażowej udaje się ten samodomykacz naprostować. Jeszcze pompowanie – 10 kół, o rany! Pan z obsługi pozwala nam zostawić kartony tam, gdzie składaliśmy rowey, dzięki czemu odchodzi nam jeden dodatkowy problem – tylko upychamy wszystkie strecze i folie bąbelkowe do środka, żeby nie nadużyć uprzejmości. Jeszcze nabieramy wody z lotniskowego „źródełka” do bidonów i dumnie wychodzimy z terminala. Lesie też gotowi, Marynia zdobyła gaz w cenie 9 euro za kartusz, czyli wszystko mamy.

Ruszamy – wyznaczam trasę, jest w miarę prosta, nieco ponad 20km. Wyjazd z lotniska nieoczywisty, ale potem jest już coś w rodzaju DDR (częściowo na szosie), jedziemy. Jesteśmy porządnie głodni, już prawie piąta po południu, a od przekąsek na lotnisku nie mieliśmy nic w ustach! Jest sporo świateł, rzadko przez które udaje nam się przejechać w komplecie. Na początku jakieś bardziej przemysłowe okolice, potem zaczyna się typowo miejska zabudowa, ale jak to na południu Europy – po południu zjeść ciężko, w restauracjach są tylko napoje na razie. Na szczęście w okolicy kompleksu sportowego, chyba akademickiego, jest knajpa Le Gentilly – a w niej serwuje się normalne obiady, uff. Ania, która jako jedyna z naszej grupy posługuje się sprawnie francuskim, ogarnia nasze zamówienie – zamawiamy głównie francuską klasykę, czyli pieczone udko kacze w ziemiaczkami, Ignaś oczywiście burgera, a Natalia z Witkiem po dużej sałatce, do której są bagiety 🙂 Jedzenie okay, za rozsądną cenę, jak na paryskie warunki, rzecz jasna. Przynajmniej takie mamy wrażenie. 😉

Okrążając nieco centrum kierujemy się na północny wschód i, mijając korty Rolanda Garrosa, docieramy do Lasku Bulońskiego, a potem na camping, trochę błądząc. Na szczęście nie ma problemu z miejscem (ale tanio nie jest, płacimy 95 euro za naszą grupę) – chociaż poniekąd jest, bo ciężko wbija się szpilki. Lechu znajduje nawet w ziemi ułamaną zieloną Naturhike – taką, jaką ma nasz drugi namiot. 😉 No ładnie… Udaje nam się jednak rozbić – na pagórku w rogu campingu. Kąpiel i wieczorne piwko w campingowej knajpie. Plan na jutro – zjeść w jakiejś boulangerii śniadanie po drodze, i wyjechać jak najdalej od Paryża. Znajdujemy coś z dobrymi ocenami – to Le Petit Mozart, tam będziemy nawigować jutro rano.

2020-07-21

Wyjazd z Paryża (ok. 88 km)

Wstajemy około siódmej, pomimo parkowego położenia miejskie hałasy jednak trochę dają się we znaki. W miarę sprawnie składamy się (rzeczy jeszcze w lekkim nieporządku po wczorajszych przepakowaniach) i wyjeżdżamy. Trochę podobną drogą, jak przyjechaliśmy, znów przez Lasek Buloński (sporo biegaczy, rowerzystów także), ale potem odbijamy w kierunku centrum. Tam jest nasza wypatrzona boulangeria „Mozart” – ma dobre opinie (i jednego dolara ;)) w google. Faktycznie, obsługa w dechę, jedzonko także – bagiety, croissanty i inne łakocie (tylko w lepszą maszynę do kawy mogliby zainwestować). Wybór jest duży, więc aby nie tracić czasu na decyzję bierzemy po jednym z najsmakowiciej wyglądających wypieków i dzielimy się, żeby wszystkiego spróbować. Śniadanie, jak to śniadanie, trochę nam schodzi. Wreszcie ruszamy – w stronę centrum, powoli, bo trzeba się orientować, czasami jakieś zakazy (chociaż generalnie rowerzyści w Paryżu zakazami się zbytnio nie przejmują).

Dojeżdżamy do Pól Marsowych – wieża Eiffla trochę zasłonięta rusztowaniami, ale obowiązkowe zdjęcia robimy.

Nie kupujemy małych modeli wieży od sprzedawców (mimo atrakcyjnej promocji, jedynie po $1 za sztukę ;)), tylko jedziemy dalej – wzdłuż Sekwany, mijając kolejne mosty, muzeum d’Orsay z jednej strony, Luwr z drugiej. Wreszcie pokazuje się katedra Notre Dame, a na nabrzeżu św. Michała zaczyna się oficjalnie PanEuropa Radweg. My jeszcze zbaczamy pod katedrę – z zewnątrz wygląda w porządku, nie widać śladów niedawnego pożaru. Do środka, rzecz jasna, wejść nie można. Trochę zdjęć i wracamy na ślad, który prowadzi nas na północ, oczywiście wciąż w gęstym ruchu ulicznym, gdzieniegdzie tylko przeciskamy się przez pozbawione ruchu samochodowego zaułki.

Szybko jednak docieramy nad kanał de l’Ourcq, wzdłuż którego jedziemy teraz nieco szybciej, bo już drogami tylko dla ruchu pieszego i rowerowego. Pod mostkami nad kanałem widujemy miejsca noclegowe kloszardów – najczęściej to tani namiocik, taki plażowy, jakieś krzesełko, rozrzucone manele. Raz nawet coś rodzaju wersalki. 🙂

Z początku ruch jest spory, potem, w miarę oddalania się od centrum, mniejszy – z pieszych pozostają głównie biegacze. Jeszcze trochę okolic industrialnych (po drodze plac ćwiczeń z kranem z wodą – uzupełniamy zapasy, bo słońce grzeje, jak trzeba), potem już nieco bardziej peryferyjno-podmiejskich – coraz przyjemniej. Jest koło pierwszej – na trawnikach i w innych przyjemnych miejscach paryżanie przystępują do konsumpcji lunchu.

Potem już zaczyna być coraz bardziej zielono – ale z drugiej strony asfaltowe dotychczas drogi zmieniają się w szutry – chociaż dość przyzwoite, to fakt. Mijamy las (lasek raczej, jeśli chodzi o rozmiar, chociaż drzewa w nim imponujące) de la Poudrerie z tablicami ostrzegającymi przed jakąś gąsienicą, która może powodować reakcje alergiczne. Za nim sympatyczne miasteczko Villeparisis. Jedziemy dalej, chociaż pora pomyśleć o jedzeniu.

Następne miasteczko to Clay-Souilly. Chociaż GPS mówi, że nie ma tam sklepu, to jednak jest jakiś Carrefour City, a naprzeciwko nawet knajpa z Sushi i jakaś inna pizzeria. Wybieramy sklep. Przy kanale jest trochę ławek, ale na słońcu, my zalegamy na trawce. Obok, co prawda, jest elegancki hôtel de ville (czyli dla niepoznaki ratusz miejski) z bardzo eleganckim trawnikiem, ale obłożonym interdyktem (o czym poucza mnie po francusku starszy pan, dobitnie pokazując laską, że mam zejść z trawnika). Spożywamy nasze bagiety (podjęliśmy decyzję, że Witek też będzie jadł pszenne pieczywo – mamy nadzieję, że go nie uczuli), a także zakupione sery i pomidorki. Pycha! Ale trzeba ruszać, ale jeszcze raz idę do sklepu kupić wodę – musimy mieć przecież butelki na zapas.

Na razie przejechaliśmy ok. 45km, ale chcielibyśmy machnąć drugie tyle, żeby zrobić „swoje” (czyli te średnie 75km dziennie) plus trochę nadwyżki. Pogoda sprzyja, trudności na razie nie ma – drogi dobre, podjazdy sporadyczne, tylko przeciskanie przez Paryż sporo zajęło – więc trzeba korzystać z warunków. W zasadzie i tak oficjalny początek trasy liczony jest od mostu św. Michała, a do niego zrobiliśmy z campingu jeszcze parę dodatkowych kilometrów. Ruszamy więc. Gdzie będziemy spać? Wśród opcji dobrze prezentuje się jakiś camping w miejscowości Ussy sur Marne (czyli Ussy nad Marną). Jest praktycznie na naszej trasie, zobaczymy. Ale to jeszcze ponad 40km. Na razie jedzie się bardzo dobrze. Bliskość kanału i zadrzewienia chronią nas przed słońcem, przynajmniej od czasu do czasu.

Przed miejscowością Charmentray chwilowo zjeżdżamy z drogi serwisowej, biegnącej wzdłuż kanału, na szosę po drugiej stronie tegoż, ale to tylko na chwilę. Dojechaliśmy już do Marny, samej rzeki nie widać zbyt dobrze, jest schowana za zielenią. Musimy pomyśleć o zakupach. Najwygodniej będzie chyba je zrobić w Meaux, czyli kolejnej większej miejscowości. Tam będziemy musieli nieco zboczyć ze szlaku, by dojechać do sklepu.

Na razie ścinamy duże zakole Marny (i naszego kanału), która odbija na południe, my jedziemy prosto na wschód. A to oznacza podjazd – pierwszy istotny dzisiaj – i to na odkrytym terenie, w piekącym słońcu. Nie jest co prawda gorąco (poniżej 30 stopni), ale i tak jedzie się przyciężkawo. Trochę nas martwi szlaban i znak zakazu, ale nie takie przeszkody się pokonywało – wzorem paryskich rowerzystów uznajemy, że dotyczy to wyłącznie samochodów. Po podjeździe jest zjazd, z dala widać już miejską zabudowę Meaux. Na razie przekraczamy rondka i wjeżdżamy (kolejny podjazd) dość ruchliwą szosą do Meaux, a w zasadzie do jego przemieścia – Villenoy.

Ślad prowadzi jakoś dziwnie, naokoło, my przy stacji kolejowej „ścinamy” go i przez pieszy mostek nad Marną wjeżdżamy do bardziej centralnej części, podziwiając widok na gotycką katedrę. Jak dojechać do sklepu? Rozważamy różne opcje. Na planowanym campingu, ani w jego pobliżu nie ma chyba knajpy, więc musimy sami zrobić sobie kolację. Zjemy liofilizaty z jakąś sałatką – to trzeba kupić jakąś zieleninę. No i coś na następny dzień, na śniadanie. Ślad kazał nam w pewnym momencie skręcić w lewo – a tam zakaz, jedziemy dalej prosto. Decydujemy, że podjedziemy do Lidla, który jest nieco na południe od naszej trasy, musimy też podjechać dalej wzdłuż ruchliwej trasy. To już 70km naszej dzisiejszej drogi, jest 18:00, późno. Zakupy muszą być szybkie, a tu każdy ma jakieś życzenie – nie obywa się bez konfliktów. No, ale pakujemy nasze zapasy i wracamy.

Próbujemy skrótu do prowadzącego znów nad rzeką śladu, ale droga zamknięta – prywatna – trzeba jeszcze objechać. Nad rzeką przez chwilę asfalt, ale potem znów bita droga, dość przyjemna zresztą, bo w cieniu, chociaż momentami nierówna. Mijamy kąpielisko miejskie (szkoda, że tak późno, nie wykąpiemy się – zresztą woda jakaś taka zielono-brązowa, nieciekawa).

Zostało niby niewiele kilometrów, ale oto znów odjeżdżamy od rzeki i wspinamy się, tym razem konkretniej – ponad 100m podjazdu, za to asfaltem. Przy czym ostatni odcinek – ku naszemu zaskoczeniu – odchodzi od szosy i biegnie trawistą ścieżką na wschód. Niby można to objechać, ale decydujemy, że zaufamy śladowi.

Faktycznie, nie jest źle – na szczycie wziesienia jakiś grzybowaty betonowy słup – już wcześniej takie widzieliśmy – chyba z antenami? W każdym razie po nim zjeżdżamy znów na szosie, którą zjeżdżamy… przez chwilę, bo szosa odchodzi na południe, a my grubym szutrem zjeżdżamy w dół. Szuter zresztą się kończy i przechodzi w trawiastą łączkę, potem nawet dość ostry singielek – dobrze, że tędy nie podjeżdżamy. 🙂 Na koniec niespodziewany zakręt w lewo i jeszcze trochę bruku… Ale wreszcie asfalt, wioska Saint-Jean-es-Deux-Jumeaux (uff!) i znów Marna, ślad każe nam zaraz za mostem zjeżdżać na brzeg, ale tam są wąskie schody. Okrążamy więc kulturalnie ulicą (ślad i tak na nią wraca kawałek dalej) i kontynuujemy dalej już tą lokalną drogą do Ussy sur Marne. Uff, jesteśmy. Mijamy kościół i boulangerię – zamkniętą, jutro będzie czynna od 8:30 – trochę późno, trudno, zresztą reszta uczestników cieszy się, że dzięki temu będzie można dłużej pospać. 😉 Zjeżdżamy na położony nad rzeką camping. Hm. No camping jest, owszem. Jest kilka camperów, sporo miejsca, jakiś zamknięty obskurny budyneczek (czyżby były tam toalety?) No co tu robić – może pojechać dalej i znaleźć jakieś miejsce na dziko? W międzyczasie Ania nawiązuje rozmowę z jednym z gości (?) campingu – okazuje się, że ma klucze do tego przybytku – dziewczyny oglądają i w środku nie jest tak obskurny, jak z zewnątrz, wygląda całkiem okay. Te klucze dostaniemy, a jutro mamy oddać i się rozliczyć. Wg wyliczeń wyjdzie chyba 9 euro za całą grupę. No, to zostajemy 🙂

Rozbijamy namioty, przygotowujemy żarcie. Jeszcze herbatka, czegoż można chcieć więcej? Ciepła woda w prysznicu. Nad rzeką zakaz kąpieli, pewnie dlatego, że nie ma wyznaczonego miejsca – ale barwa wody podobna, do tej wcześniejszej – jakoś nie zachęca do kąpieli. Rzeką przepływa jakaś mała barka, kładziemy się spać.

2020-07-22

Przez Szampanię (ok. 92 km)

Wstajemy ok. siódmej, zaczynamy się zwijać -wciąż jeszcze musimy zrobić trochę systematyki w pakowaniu. 🙂 Do śniadania jesteśmy w zasadzie spakowani, tzn. namioty złożone – o dziwo były suche, mimo bliskości wody, spodziewałbym się rosy, trochę kondensacji – a tu nic, może lekki wiaterek pomógł. Na 8:30 lecę do boulangerii po pieczywko – bagiety i coś na słodko, jakieś croissanty. Pani przy mnie wyprasza jakiegoś klienta, który chciał wejść bez maski (ja też o niej zapomniałem, ale w porę się cofnąłem). Śniadanko jemy na łące, trochę dalej – francuskie pieczywko, pycha! Muszę w domu spróbować zrobić bagiety jednak. Trzeba też pomyśleć, gdzie będziemy dziś spali. Optymalnie byłoby dojechać do Epernay, ale to dość daleko – prawie 90km. Nie za bardzo jest coś wcześniej, chociaż w miejscowości Vandières jest niby coś w rodzaju agroturystyki (chyba przy winnicy – fajnie!), na której są też miejsca dla camperów, więc może namioty też można będzie rozbić – zobaczymy. Trochę, co prawda, musielibyśmy zjechać z trasy, ale niewiele. Prowadzony jest za to przez rodzinę o znajomo brzmiącym nazwisku Nowack. 🙂

Wyruszamy późno, bo ok. 10:00. Jakoś tak długo nam schodzi to pakowanie i jedzenie. Z miasteczka wyjeżdżamy lekko pod górkę. Potem droga prowadzi dalej w górę, już szutrem. Tylko po co? Sprawdzamy trasę – za chwilę schodzi znów do tego asfaltu. Hm, chyba możemy to nieco zoptymalizować – być może na górce jest punkt widokowy, to trudno, stracimy go. 😉 Cofamy się więc do szosy i jedziemy nią na wschód. Przejeżdżamy przez sympatyczne miasteczko La Ferté-sous-Jouarre. Tutaj trochę mieszania – ślad prowadzi nas pod prąd. Chwilowo się tym przejmujemy i objeżdżamy tak, by było zgodnie z przepisami.

Za miasteczkiem trasa teraz nie jedzie dokładnie wzdłuż Marny, tylko nieco kosi meandrującą tutaj rzekę, co daje trochę podjazdów (i zjazdów) – ale stosunkowo krótkich. Przed miasteczkiem Citry mamy nawet nieco solidniejszą górkę, a potem zjazd kamienistą drogą. I tak, jest… Ignacy ma flaka w tylnym kole. A to wszak jego 29″ rower powinien najlepiej zdać egzamin na takiej drodze. No nic, przymusowy postój, szkoda, że od razu po godzinie, chociaż w sumie wkrótce i tak trzebaby się zatrzymać. Wyjmuję dętkę i widzę, że to ewidentny snake. Za mało powietrza było? Zakładam zaraz zapasową dętkę (w zapasie jest jeszcze jedna), podpompowuję – tym razem wykorzystując pompkę Lecha z manometrem. Dobijamy do maksymalnej dopuszczalnej wartości dla tych opon. Powinno być dobrze…

Po ok. 20 minutach ruszamy ponownie. Dojeżdżamy do szosy i nią jedziemy dalej, wzdłuż linii kolejowej. Mijamy miasteczko Pavant, przeciskając się jego wąskimi uliczkami z nieco zaniedbanymi kamieniczkami, podjeżdżając przy wyjeździe. Dzięki temu podjazdowi w końcu widzimy winnice – dotychczas widzieliśmy raczej pola uprawne i łąki, jeśli chodzi o krajobraz rolniczy. No, ale w końcu dojeżdżamy do Szampanii. Zjeżdżamy do kolejnego miasteczka – Nogent-l’Artaud. Tu przejeżdżamy na drugą stronę Marny, przepuszczając wcześniej pociąg.

Zaraz potem zjeżdżamy z szosy na brzeg Marny i dalej jedziemy już trawiastą ścieżką nad samym jej brzegiem. Trochę nas trzęsie, tempo zaczyna spadać. Robimy krótki postój na słodkie przekąski – batony, czekolady, suszone owoce. Dzwonimy też do Magdy (mojej siostry) z życzeniami imieninowymi. Przy okazji pytamy o stan Tomka – poprawia się i nawet już jest mowa o wyjściu ze szpitala. No to jest rzeczywiście dobra wiadomość! Odśpiewujemy przez telefon „Sto lat”, a zaraz potem ruszamy.

Dojeżdżamy znów do szosy, Zośka coś została w tyle w Lesiami, czekamy zatem w cieniu, przy okazji podziwiając szampańskie winnice. A to dopiero początek. Jedziemy szosą do Azy-sur-Marne, mijając XII-wieczny romański kościół św. Feliksa. Wracamy znów nad rzekę – jest asfalt, ale tylko do stopnia wodnego ze śluzą, dalej znów off-road. Postój i posiłek planujemy w Château-Thierry, miasteczku nad Marną, w którym urodził się Jean de La Fontaine – jest tam nawet jego muzeum. Na wylocie jest jakiś Leaderprice, nie będziemy musieli nigdzie kluczyć w poszukiwaniu sklepu.

Ruszamy. W kolejnej miejscowości – Brasles – jest jakiś bar, czy coś takiego – pytamy, czy da się coś zjeść lub kupić, ale nic z tego – tylko wypić. Jakieś tam przekąski chyba są, ale nie wniosą nic ponad to, co mamy ze sobą. Nie ma sensu, jedziemy. Będziemy pruć do tego Dormans, szkoda czasu na takie chaotyczne poszukiwania. Kawałek dalej zjeżdżamy z asfaltu nad rzekę i robimy postój jedzeniowy. Młodzież humory ma trochę skwaszone, ale co poradzić. Od czasu do czasu mijają nas spacerowicze – dotychczas było raczej kameralnie. No nic, trzeba jechać, jest już 14:40. Droga z początku szutrowa zmienia się bardziej w ścieżkę, jak poprzednio. Tylko przy jakichś wioskach jest trochę lepsza, poza tym miejscami wyboista, czasami kamienista, trochę męcząca. Ale za to w dużej mierze w cieniu – co prawda jakiegoś wielkiego upału nie ma, ale jest blisko 30 stopni, więc doceniamy ten aspekt drogi. Na szosę na króciutko wyjeżdżamy tylko w Jaulgonne, ale zaraz wracamy nad rzekę i naszą trawiastą ścieżkę.

Ok. 13:45 dojeżdżamy. Miasteczko rzeczywiście ładne, jedziemy w zasadzie nad samą rzeką, trochę chodnikami, trochę jakby czymś w rodzaju bulwaru. Dojeżdżamy do naszego sklepu, a tu kicha: budynek jest, parking też, na nim daszek na koszyki sklepowe – ale sklep najwyraźniej zakończył działalność, nawet loga już nie ma. Niedobrze – nie wygląda na to, by był jakiś sklep w niedalekiej perspektywie, a cofać się byśmy musieli jakieś 3km. Słabo. Po krótkiej naradzie jedziemy – może coś się trafi po drodze, a jak nie, to zjemy znów przekąski. Raczej na pewno sklep będzie w Dormans, ale to jeszcze, jeszcze – przejechaliśmy niecałe 40km, a Dormans jest gdzieś na 60 km. Biorąc pod uwagę dotychczasową drogę, to pewnie nam prawie 2 godziny zejdą, jak nic.

Niedaleko Passy-sur-Marne szlak każe wrócić nam znów na szosę – jednak zamiast zrobić to wygodną szutrową drogą, prowadzi nas dziwną, zarośnietą kompletnie wysoką trawą i krzakami jerzyn starą drogą, na dodatek z głębokimi koleinami, przez co omal nie zaliczam gleby. Na dodatek jest pod górkę – większość prowadzi, ambitni próbują podjeżdżać. Na szczęście odcinek jest krótki, a za chwilę jesteśmy na szosie, kontemplując znów widoki szampańskich winnic. Przed samym miasteczkiem podjazd – nieduży, ale w słońcu, potem zjazd. W miasteczku pełno szyldów lokalnych szampańskich winnic – pokusa silna, ale czas nie ten, no i kieszeń zbyt chuda 😉

Tą szosą dojeżdżamy do Dormans, miasta znanego przede wszystkim z powodu Bitwy nad Marną. W zasadzie nasz szlak prowadzi wciąż po północnej stronie Marny, ale my musimy wjechać do sklepu – tym razem bez skuchy, jest Carrefour. Jest już 16:20, więc zakupy muszą być szybkie. To oczywiście rodzi trochę konfliktów, ale ostatecznie się udaje (o ile 20 minut to szybko), ładujemy tymczasowo zakupy, częściowo w siatkach, i wracamy na drugą stronę rzeki. Tam jest jakiś plac zabaw z ławeczkami i ładnym widokiem na miasto, ale ławeczki okupuje miejscowa młodzież, więc robimy posiad nieco dalej, przy campingu miejskim, na trawce. Ten camping, hm… Ale to zdecydowanie za wcześnie. Na rzece motorówka ciągnie narciarza wodnego, a potem jakąś panią na oponie, czy jakimś dużym kole. My konsumujmy nasze bagiety i jogurty i o 17:15 ruszamy dalej.

Ku naszemu zaskoczeniu droga jest wyśmienita – asfalt, tylko dla rowerów. Jedzie się wyśmienicie, tempo teraz mamy znacznie większe, jedziemy pewnie ze średnią bliską 20km/h. W takim tempie bez kłopotu dojedziemy do Epernay, o ile tylko droga się nie zmieni. Przy kolejnym stopniu wodnym pytam o to napotkanego rowerzystę – co prawda on nie umie po angielsku, a ja po francusku, ale jakoś na migi plus niemiecki udaje sie potwierdzić, że faktycznie, droga będzie asfaltowa. Super! Porzucamy więc koncepcję noclegu „u Nowacka” i napieramy do Epernay.

Chwilę po 19 zajeżdżamy na camping. Pan co prawda wspomina coś o braku miejsc, ale widząc naszą grupę z dziećmi wskazuje nam dwa miejsca, gdzie możemy się rozbić. Jedno bardziej nad rzeką – ale tam nie ma miejsca, a drugie niedaleko toalet, koło boiska – tu jest już parę namiotów. Rozkładamy więc nasze trzy, za chwilę niedaleko rozbija się jeszcze para młodych rowerzystów, więc tak źle nie jest z tym miejscem. Szybka kąpiel i udajemy się do restauracji położnej na terenie campingu, nad wodą. Obsługa, widząc naszą ośmioosobową grupę prosi nas, byśmy dziesięć minut poczekali, a oni przygotują stół dla nas. W takim razie bierzemy menu, żeby mieć już gotowy koncept, i udajemy się na pomosty nad wodę, studiować dania. Przy okazji Zośka wypatrzyła gniazdo kurek wodnych. Wracamy do restauracji, ale jednak musimy trochę poczekać. W międzyczasie okazuje się, że jakiegoś dania (coq au vin) już nie ma, ale pani proponuje nam coś innego. W ogóle z jedną panią słabo się dogadujemy pomimo wysiłków Ani – druga za to mówi po angielsku, więc tu idzie nam lepiej. Ostatecznie udaje się, chociaż dostajemy te dania w trochę dziwny sposób – najpierw sałatki (to okay), potem mięsko, a jeszcze potem frytki. A do tego jakieś lokalne wino – nawet niezłe. Robi się trochę chłodno – wnętrze knajpy jest takim jakby namiotem, chociaż siedzimy przy kuchni, która nas trochę grzeje. Jest już po 22, czas iść spać.

2020-07-23

Spotkanie z wydrą (ok. 101 km)

Rano znów budzi nas słońce – pogoda jest dla nas łaskawa, to fakt. Zwijanie, śniadanko idzie nam całkiem sprawnie – przed zapakowaniem lecę jeszcze pod kran przepłukać sakwy, bo po wczorajszych drogach są kompletnie zakurzone. Na koniec wkrada się jednak lekki rozpręż, wyjeżdżamy chwilę po 9. Trasę potencjalnie dziś mamy długą – powinniśmy dojechać do Rovigny, a to daleko, ok. 100km. Wcześniej nie za bardzo mamy opcje, a zależy nam na campingu, bo pora zrobić przepierkę.

Wracamy na drugą stronę rzeki, ale zaraz za mostem jest problem – przez prace drogowe nie możemy zjechać na naszą trasę wzdłuż kanału (bo od Epernay zaczyna się nowy kanał biegnący z grubsza wzdłuż Marny). Cofamy się do mostu – tam jest jakiś zjazd na drugą stronę po dziwnej platformie – i znów jesteśmy na eleganckiej drodze rowerowej. Nią też podążamy. Na kanale pojawiają się barki – ale takie wypoczynkowe, z załadowanymi rowerami, kwiatkami w doniczkach – fajnie! Jak rozumiem, to są te tzw. house-boat’y. Co ciekawe, śluzy na kanale są samoobsługowe – przed każdą z nich jest coś w rodzaju dźwigni, za którą się porusza, taki żuraw (nie mam chyba tego na żadnym zdjęciu, szkoda). Jak to dokładnie działa – nie wiem, bo przecież taki system musi obsługiwać „konflikty” – jak barki płyną z obu stron. Ciekawe.

Nasza droga jest fajna, w cieniu, równa, tylko przy śluzach są lekkie podjazdy. Otoczenie też ładne – winnice, potem przepiękny platanowy szpaler drzew. W pewnym momencie jednak jest znak, że droga zamknięta. No, super… Ale nic, ryzykujemy – jedziemy. Droga faktycznie remontowana, bo nawierzchnia teraz zamiast gładkiego asfaltu, to takie kamyczki, które pewnie zostaną zalane masą bitumiczną w swoim czasie. Trochę mniej komfortowo, ale nadal wygodnie.

Po kolejnej śluzie ostrzeżenie, że przejazdu nie ma – ale jedziemy. 🙂 Przejazd jest – tylko mostek w budowie, na wylanej betonowej konstrukcji są przerzucone jakieś deski, po których przeprowadzamy rowery. Niestety, Ignacemu rower się obsuwa z tej deski – efektem czego jest urwana nóżka. No nic, strata wielka nie jest, zwłaszcza, że nie wpływa nijak na komfort i efektywność jazdy.

Pierwszy większy postój robimy w Châlons-en-Champagne – robimy tu także zakupy. Wjeżdżamy do centrum, mijając gotycką katedrę św. Stefana zbudowaną pierwotnie w stylu romańskim w XII wieku. Niedaleko robimy postój przy centrum handlowym – robimy zakupy w Carrefourze. Ignacy, który tym razem pozostał przy rowerach wdaje się w pogawędkę z jakimś lokalnym menelem. Po pieczywko idziemy do boulangerii, położonej nieco dalej, za równie imponującym kościołem Notre-Dame-en-Vaux, wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Chyba wybraliśmy nienajgorszą boulangerię, bo ustawiła się do niej kolejka. Zresztą, nie mieliśmy wielkiego wyboru, bo jest już po 12:00 i nie wszystkie są czynne o tej porze. Na konsumpcję udajemy się do położonego nieopodal parku. Zalegamy na trawce, nie my jedyni zresztą, jak to zwykle we Francji w porze okołopołudniowej. W parku jest kran z wodą, więc uzupełniamy też zapasy wody.

Z parku ruszamy nad kanał – powinniśmy przejechać na drugą jego stronę. Chyba możemy zrobić to jeszcze w samym parku – ale jednak nie, mostek jest ze schodami, nie chce nam się wnosić rowerów, jedziemy zatem obok parku i wracamy na asfaltową, póki co, drogę. Niestety, jakość drogi systematycznie się pogarsza, asfalt coraz bardziej poprzerastany trawą, tylko koło śluz czasami trochę lepiej. Potem już głównie szuter, a nawet trawiasta ścieżka, trochę tak, jak wczoraj. Za to w kanale od czasu do czasu widać nieźle wielkie ryby. Zresztą, od czasu do czasu w miejscowościach nad kanałem spotykamy wędkarzy. A to nie jedyni amatorzy ryb – oprócz nich, na ryby polują także czaple.

Przy jednej ze śluz robimy znów postój na przekąski. Ignacy melduje, że ma jakiś problem z przerzutkami, coś przeskakuje na średniej przedniej tarczy. Trochę dziwne – wygląda na to, że ta tarcza w jednym miejscu jest chamsko wygięta… Czyżby podczas tego incydentu na deskach, gdzie mu się rower omsknął łamiąc stópkę coś się też stało z tarczą? Ale jak by się to mogło stać? No bo chyba też tak nie cisnął, żeby tę tarczę tak wygiąć. Korba to jakiś bazowy altus, tarcze są na nity, nawet nie wymienimy. No nic, na razie zalecam, żeby unikał jazdy na tej tarczy, niezbyt to praktyczne, ale musi, póki co, wystarczyć. Na koniec dnia spojrzę, czy da się coś z tym zrobić.

Kontynuujemy jazdę, dojeżdżamy w okolice miasteczka Vitry-le-François. Na jednej z kolejnych śluz lokalni chłopcy w wieku huligańskim urządzili sobie zabawę – skaczą z konstrukcji wrót śluzy do jej wnętrza. No cóż, można i tak. Zaraz za tą śluzą kanał przepływa akweduktem nad Saulx – dopływem Marny. Droga na chwilę staje się nieco lepsza (jeśli chodzi o nawierzchnię) i gorsza (jeśli chodzi o krajobraz – nieco industrialny). Kanał skręca znów na wschód (wcześniej przez jakiś czas jechaliśmy na południowy wschód, a nawet na południe).

Kiedy opuszczamy miasto, nawierzchnia staje się znów trawiasta. Jest już prawie 17:00, a my mamy za sobą niecałe 70km. W pewnym momencie na tych wybojach Marynia zalicza glebę. Z mojej perspektywy, z tyłu, wygląda dość groźnie, ale kończy się na stłuczonym i obtartym kolanie. Czyścimy i odkażamy octeniseptem – trochę kłopot z opatrunkiem, bo nie mam w apteczce wystarczająco dużego plastra, a robić opatrunek z gazą i bandażem to dość skomplikowane. Biorę największy plaster i jakoś tam zaklejamy – powinno być dobrze. Sprawdzamy jeszcze sprzęt i gonimy resztę (w momencie upadku akurat jechaliśmy z Marynią i Zośką nieco z tyłu).

Za Vitry-le-François kanał staje się zdecydowanie bardziej zapyziały – nie wygląda na to, że jest użytkowany, a przynajmniej, zdecydowanie mniej intesywnie, jest sporo wodorostów i innych wodnych roślin (grążele, lilie). Śluzy chyba nie mają automatycznego otwierania, w ogóle nie widać żadnych jednostek. Droga szutrowa – ale drzewa nas chronią przed popołudniowym słońcem. W pewnym momencie patrzę, a z przodu, jakieś 50-100 metrów przede mną – tam jechała Ania z trójką naszych dzieci – dzieje się coś dziwnego: Ania przewraca się, a do kanału coś wpada. Czyżby wypięła się sakwa?! No pięknie… Cisnę na pedały i szybko doganiam – ale wszyscy, w szczególności Ania, jacyś uśmiechnięci, podekscytowani. Okazuje się, że pod koła Ani rzuciła się wydra, przebiegając z krzaków po lewej stronie drogi do kanału. Ania chyba ją przejechała, ta wydra nawet otarła się o jej nogę. Ania z początku myślała, że to kot (no kto by pomyślał, że to wydra?), a ta wilgoć to jego krew, ponieważ go potrąciła. 🙂 Na szczęście ani Ani, ani (chyba) wydrze nic się nie stało – ta druga wskoczyła do kanału (to ten kształt, który widziałem, i o którym myślałem, że to sakwa). Przygoda pierwszorzędna, bliskie spotkanie trzeciego stopnia z wydrą. 🙂

W dobrych humorach, chociaż dość zmęczeni, trochę po 19:30 meldujemy się na campingu w Rovigny. Camping jest fajnie położony, blisko centrum, w dużym zakolu strymuka, ale mamy problem. Recepcja nieczynna, zamknęła się o 18:00, albo nawet o 17:00. Co tu robić? Są jakieś telefony, próbujemy dzwonić, ale jeden z numerów nie odpowiada, a na drugi odzywa się pani, która tłumaczy Ani, że z campingiem nie ma już nic wspólnego. Jest jeszcze telefon do mera miasteczka, ale czy wypada dzwonić? W zasadzie, to możemy się rozbić, ale toalety i prysznice są, jak na złość, na kod. Tu ratuje nas jakiś pan – gość campingu, który nam ten kod udostępnia. No dobrze, a co z praniem? Licho – jest na żetony, nawet nie na monety. Tu nikt nam nie może pomóc, niestety. Próbuję zapytać jakiegoś gościa, ale on nie ma tych żetonów. Trudno, robimy ręczną przepierkę w wersji minimum. Może nam coś podeschnie do jutra, chociaż bez suszarki pewnie będzie lipa. Na kolację jemy liofile z sałatą. Jutro rano musimy zrobić zakupy – na szczęście Lidl jest niedaleko campingu.

2020-07-24

Wiatr w plecy (ok. 102 km)

W nocy próbuje padać, zrywam się, by pochować rozwieszone ręczniki i rzeczy, które są już w miarę suche, ale w sumie chyba niepotrzebnie – bo ledwo pokropiło. Namioty nawet nie są specjalnie mokre rano. Lecę do sklepu – w sumie, to jest zaraz za strumykiem, ale iść trzeba dookoła. Mijam pomnik poświęcony ofiarom I wojny światowej – tu mała dygresja: w naszej polskiej świadomości duch bojowy Francuzów oceniamy głównie przez pryzmat II wojny światowej – trochę niesłusznie. Ten duch bojowy był bowiem wynikiem ogromnych strat, które Francja poniosła podczas I wojny – na ok. 8.5 mln żołnierzy zginęło 1.4mln, a ponad 4mln zostało rannych. W każdej praktycznie miejscowości mijamy pomnik poświęcony tym ofiarom. Nie dziwią więc (albo mniej dziwią) pacyfistyczne nastroje społeczeństwa przed II wojną światową. Całe szczęście – to już historia: oby się nie powtórzyła. Wracam z wiktuałami na camping, gdzie przygotowujemy śniadanko i zwijamy biwak. W międzyczasie Ania melduje, że jej torba na kierownicę jakoś luźno się trzyma. Sprawdzam – brakuje jednej śrubki mocującej uchwyt! No nie, teraz już wiem, co to była za mała czarna śrubka, którą znalazłem w bagażniku samochodu… Na szczęście rozmiar to standardowa rowerowa piątka, takie mam w zapasie, chociaż nie tak krótkie – trochę będzie wystawać (ale w dół). Zrobione! Płacimy jeszcze za pobyt (wczoraj się wszak nie dało), dopakowujemy się po śniadaniu i ruszamy – chociaż na koniec robi się mały rozpręż, czego efektem jest to, że startujemy dobrze po dziesiątej. 🙁

Wracając na szlak mijamy jeszcze pomnik André Maginota, tego od fortyfikacji wzdłuż granicy z Niemcami. Mieszkał on w Rovigny i był nawet miejscowym notablem (chyba przewodniczącym rady miejskiej, czy coś w tym rodzaju; poza tym, był również członkiem parlamentu). Wracamy nad kanał, droga jest dobra, trochę poprzerastana, ale równa i twarda. W pewnym momencie drogę blokuje koparka, wybierająca szlam i wodorosty z kanału. Pracuje w stronę przeciwną do naszego kierunku jazdy – mijamy teraz na poboczu ten bajzel, a od czasu do czasu i martwe rybki. W pewnym momencie najmłodsze dzieciaki – Zosia i Witek, a także Marynia i ja zostajemy nieco z tyłu. W tym czasie Marynia zauważa w kanale pływającą wydrę – szybko stajemy i też przez chwilę ją obserwujemy.

Nieco monotonna (choć przyjemna) droga wzdłuż kanału powoduje, że dzieci trzeba czymś zająć – do upadłego gramy w 20 pytań. 🙂 Trochę to męczące, bo zagadki są coraz dziwniejsze, no ale dzięki temu dzieci nie marudzą i posuwamy się do przodu. A wygląda na to, że dziś znów musimy zrobić niezły dystans. Do żerujących wciąż przy kanale czapli dołączają teraz kanie – wcześniej zresztą też się pojawiały, ale nie tak licznie.

Przerwę lunchową robimy w miasteczku Ligny-en-Barrois – a w zasadzie na jego obrzeżach, jest tam market Lecrerc, praktycznie przy trasie, musimy tylko zjechać przez trawnik. To ok. 35km naszej dzisiejszej trasy, a jest już 13:15, na razie średnio nam idzie. No, ale nic, trzeba nam więcej sprężu. Pogoda jest dobra, wiatr mamy teraz w plecy (delikatny, ale jest), słońce – owszem, pali, ale nad kanałem z reguły jest trochę cienia. Rozkładamy się z zakupami przy parkingu sklepowym i przygotowujemy lunch – jak zwykle, jakieś pieczywko, sery, jogurty, etc. I oczywiście coś słodkiego też.

O 14:00 ruszamy dalej. Jeszcze przez jakiś czas jedziemy wzdłuż kanału – niby płasko, ale jednak wciąż pod górkę – jakoś tego za bardzo nie odczuwaliśmy. Teraz jednak opuszczamy kanał i rzeczkę l’Ornain, wzdłuż której był zbudowany, i zjeżdżamy na jakąś lokalną drogę, pnąc się się trochę mocniej pod górę. Jedziemy wzdłuż potoku Barboure. Dziś nasz najwyższy punkt wypada na ok. 350m n.p.m. – musimy w końcu ten podjazd zrobić. A chociaż nawierzchnia jest równa i asfaltowa, to jednak słońce (blisko 30 stopni) daje nam się trochę we znaki – wokół głównie pola i pastwiska, zadrzewień przy drodze mało.

Postój chcielibyśmy zrobić już za tą górką, gdzieś po kolejnych 20km, ale akurat krótko przed końcem górki trafia się wioska Bovée-sur-Barboure. W jej centrum mały zadrzewiony skwerek – tu odpoczywamy (czekając, aż wszyscy dojadą, trochę się na tej górce rozciągnęliśmy) i nabieramy też wody, bo jest jakiś kranik. No, mamy już ponad 50km, ale camping nam wypada w Villey-le-Sec, a to już nad Mozelą – kolejne 50km. A tu już 15:00. Idzie trochę słodyczy. Ale Lechu i ja ponaglamy do wyjazdu – mimo protestów ruszamy.

Zostało nam jeszcze z 50m podjazdu, które pokonujemy w pełnym słońcu. Potem zjazd – w końcu! Zochna z Lechem cisną z przodu. W miasteczku Void-Vacon dojeżdżamy do autostrady N-4, wdłuż której przez jakiś czas jedziemy. Wyprzedzamy jakąś rodzinkę na rowerach, z autostrady trąbią na nas ciężarówki, chyba nas pozdrawiając w ten sposób – przynajmniej tak to rozumiemy. 🙂 Nasza droga niestety zamienia się w biały szuter, ale za to odchodzi od autostrady. W dali jakaś fabryka – chyba cementownia, albo coś w ten deseń. Na szczęście, nie mijają nas tu samochody, bo bylibyśmy cali brudno-biali.

W pewnej chwili widzę z tyłu, że nadjeżdża crossowy motocykl, ciągnąc za sobą chmurę pyłu – no pięknie! Ale oto młodzieniec na tym motocyklu zwalnia, mija nas kulturalnie i dopiero po kilkudziesięciu metrach przyspiesza – odwraca się jeszcze upewniając, że nas nie skurzy. To mi się podoba! Mamy kawałek asfaltu, ale po chwili znów szuter. Przekraczamy jakąś asfaltową drogę, ślad każe nam jechać prosto – a tu pole! No nic, na mapie wygląda, że po prostu musimy z 300 metrów to pole objechać. Znów podjazd, a jesteśmy nieco zmęczeni.

Na rozstajach kamienny krzyż – w zsekularyzowanej Francji to rzadkość, ale w końcu jesteśmy już w Lotaryngii. Zjeżdżamy potem do Troussey – jesteśmy już praktycznie w dolinie Mozeli, w zasadzie już od Void-Vacon w niej byliśmy, ale dotychczas nie dało się tego zauważyć. Zastanawiamy się, czy tu nie odpocząć, ale nie za bardzo jest gdzie (przede wszystkim zrobić siku! :)).

Odpoczywamy w następnej miejscowości – Pagny-sur-Meuse (czyli Pagny nad Mozelą). Tu jest mały parking na łączce, a vis-a-vis, po drugiej stronie drogi – automat z bagietkami. Ignacy poszedł przetestować i wraca zadowolony z bagietą! 🙂 Jest 17:00, przejechaliśmy już 75km. Zostało już „tylko” niecałe 30km. Ale już bez większych podjazdów, a nawet raczej w dół (choć nieznacznie).

Znów wzdłuż kanału dojeżdżamy do Toul – miasta sięgającego swoją historią jeszcze czasów Gallów, będącego swojego czasu najdalej na zachód wysuniętym miastem Świętego Cesarstwa Rzymskiego – zachwyca przede wszystkim gotycką katedrą św. Szczepana. W katedrę w połowie XIX wieku uderzył piorun, powodując spękania konstrukcji, a dalsze zniszczenia spowodowały naloty niemieckie w 1940 roku, zniszczeniu uległo też wtedy wnętrze katedry. Odbudowa katedry rozpoczęła się dopiero w 1981 roku i trwa w zasadzie do dzisiaj. Ciekawostką jest także fakt, że podczas rewolucji francuskiej katedrę pozbawiono rzeźb (podobno magistrat płacił robotnikom za każdy zniszczony przejaw „przesądów”). Do Toul kiedyś na pewno będziemy chcieli wrócić, żeby dokładniej zwiedzić miasto, obok katedry także kolegiatę Saint-Gengoult.

Około 18:30 wyjeżdżamy z miasteczka przez dawną bramę i dalej jedziemy już wzdłuż Mozeli, na początku groblą pomiędzy głównym nurtem rzeki a jakimiś stawami, a potem po prostu drogą rowerową i w końcu szosą. Przy wjeździe do miasteczka Chaudeney-sur-Moselle fotoradar – robię z Wiciem sprint, wyszło 36km/h. 🙂 Ale przez to Ania zostaje trochę w tyle i na skrzyżowaniu nie wie, gdzie jechać – muszę się cofnąć po nią. Nad brzegiem grupka kajakarzy – chyba właśnie skończyli spływ. Co ciekawe, kajaki wyglądają na górskie, co zaskakuje przy spokojnej raczej rzece (następnego dnia jednak trafiliśmy na odcinek z bystrzami).

Ostatnie 10km to przyjemna szosa, ze znikomym samochodowym ruchem, z jednym minimalnym podjazdem. Przejeżdżamy mostem na lewą stronę rzeki, a potem przed samym campingiem z powrotem na prawą stronę po dużym stopniu wodnym. Docieramy na camping o 19:30 – z miejscem nie ma problemu, z praniem także. Zamawiam też pieczywko na następny dzień (bagiety i croissanty). Rozbijamy namioty, zbieramy rzeczy do przepierki, szybki prysznic – i do knajpy. Znów każą nam nieco czekać, widząc naszą wygłodniałą ośmioosobową grupę – to nie fair! Znów studiujemy menu, żeby być już w blokach startowych, jak usiądziemy – chociaż, jak to zwykle u nas, są jakieś zmiany w ostatniej chwili. Kelner bardzo sympatyczny, żarcie pyszne – Ania znów się wykazała swoim francuskim. Rozmawiamy też przez telefon z Tomkiem – wydaje się być w dobrym humorze i optymistycznie nastawionym, super!

Na jutro planujemy nieco krótszy odcinek – przez ostatnie dni zrobiliśmy trochę zapasu, chociaż mamy świadomość, że ten zapas może stopnieć po wjeździe do Niemiec, gdzie zaczną się konkretniejsze podjazdy. Poza tym, pogoda na razie nam sprzyja. Póki co, nie widać na horyzoncie jakichś kiepskich prognoz, ale to się może jeszcze zmienić.

2020-07-25

Trochę odpuszczamy (ok. 69 km)

Po przedwczorajszej i wczorajszej setce w grupie podnoszą się głosy, że trzeba zrobić bardziej ulgowy dzień. No, może i trzeba, ale skoro pogoda i warunki sprzyjają, to może jednak naprzeć? Decydujemy jednak, że pojedziemy krótszy dystans, niecałe 70km, do Parroy, gdzie ma być camping. W związku z lżejszym dniem oczywiście jest znów rozpręż, w efekcie czego wyjeżdżamy po dziesiątej. Trochę nas również te poprzednie biwaki rozpuściły – tym razem namioty mamy dość mocno wilgotne i chcemy je trochę przesuszyć.

Wracamy na nasz szlak wiodący po drugiej stronie Mozeli – przez ten sam stopień wodny, przez który przejeżdżaliśmy wcześniej. Jedziemy bardzo wygodną drogą rowerową, która w pewnym momencie znów poprowadzona jest groblą pomiędzy rzeką a jakąś jej zatoką. Mijamy sporo rowerzystów różnego autoramentu – rodziny, sakwiarze, szosowcy. Na stalowym mostku przez Mozelę ładny widok na rzekę, są też jacyś wędkarze. My jedziemy dalej teraz chyba czymś w rodzaju nadrzecznego wału.

Mijamy sympatyczne miasteczko Pont-Saint-Vicent znajdujące się po drugiej stronie rzeki, i nieco dalej, chwilę po 12:00 robimy postój, w jakimś miejscu piknikowym pomiędzy kanałem a rzeką, a w zasadzie nad jakimś jeziorkiem o nazwie Grand Étang. Myśleliśmy nawet, czy by się nie wykąpać, ale są znaki zakazu kąpieli (tym może aż tak bardzo nie przejmowalibyśmy się), poza tym barwa wody wciąż taka jakaś dziwna – no i dotychczas nie widzieliśmy nikogo, kto by się kąpał. Wsuwamy trochę przekąsek, uzupełniamy wodę w bidonach z zapasów i voila, znów na szlak.

Jedziemy generalnie na południe od miasta Nancy, teraz już znów nad kanałem wygodną, asfaltową ścieżką. W pewnym momencie drogę blokują nam kaczki – ani myślą ustąpić. 🙂 No, w końcu trochę przesuwają się w stronę kanału, droga wolna! Zjeżdżamy dość konkretnie jak na to, że jedziemy wzdłuż kanału – śluzy sa teraz co chwilę i jest ich chyba więcej, niż dziesięć. Jest też sporo wędkarzy.

Lechu z Zochną zrobili małą ucieczkę, staramy się ich dogonić. Mamy umówiony postój gdzieś tam dalej, przy sklepie, który ma być niedaleko naszej trasy. Koło Laneuveville-devant-Nancy jest skrzyżowanie kanałów, a my jedziemy dalej przez most nad rzekę Meurthe i dalej wzdłuż niej kierujemy się na wschód – tym razem zwykłą drogą. Przejeżdżamy przez miasteczko Art-sur-Meurthe – nie jestem pewien, w której miejscowości Lechu chciał robić zakupy, ale skoro na nas nie czekają, to chyba nie tu, jedziemy więc dalej. Mijamy jakieś jezioro czy raczej zbiornik o wściekle lazurowej barwie wody – chyba z powodu fabryki gipsu obok. Kolejna miejscowość to Varangéville i położona obok, po drugiej stronie Meurthe Saint-Nicolas-de-Port, z piękną bazyliką pod wezwaniem, a jakże, św. Mikołaja – znajdują się tam jego relikwie. Święty Mikołaj jest zresztą patronem Lotaryngii. Niestety, nie udaje mi się zrobić jej zdjęcia, bo przeszkadza trakcja linii kolejowej. No nic, chyba tutaj planowaliśmy zakupy. Lecha jednak nigdzie nie ma – czyżby jeszcze dalej? Dochodzi 14:00, pora najwyższa na lunch. Jedziemy zatem dalej.

Przed Dombasle-sur-Meurthe, kolejną miejscowością, nieco industrialne klimaty, ale w samym miasteczku mała marina, całkiem ładnie. Sprawdzam sklepy w nawigacji – no nie, na naszej trasie w najbliższym czasie nic nie będzie. Tutaj w miasteczku jest kilka sklepów, ale trzeba nieco zjechać na południe, w stronę centrum. No dobrze… dzwonię do Lecha – okazało się, że pojechali trochę inaczej, zaraz za tym skrzyżowaniem kanałów zamiast normalną drogą, to puścili się wdłuż kanału, bardziej na południe. Wpakowali się potem w jakiś mostek w remoncie, gdzie było przejście o szerokości człowieka. Lechu musiał zdemontować sakwy i przenosić rower swój i Zosi trzymając się jednocześnie tego rusztowania. 🙂 Umawiamy się zatem przy sklepie Leader Price – oni powinni za 15-20 tam być.

My zaczynamy już zakupy – okazuje się, że ze świeżego pieczywa zostały wszystkiego dwie bagiety… Trochę mało dla nas. Są, co prawda, jakieś pakowane chleby, ale w pobliżu jest jeszcze Carrefour, może tam coś będzie? Jadę więc z Wiciem do tego Carrefoura – jest trochę większy i jest świeże pieczywo, co prawda nie bagiety, tylko jakieś inne „painy”, ale wyglądają okay. Kupuję jeszcze jakieś słodkie ciasteczka – w końcu dziś moje imieniny, musi być coś specjalnego. Zakupy musimy zrobić nieco większe, bo jutro niedziela – przynajmniej na śniadanie i lunch, nie licząc dzisiejszego posiłku. Posilamy się pod samym Leader Price’m, jest mały skwerek koło placu zabaw, czy raczej skateparku. Ciekawostką jest rower jakiegoś tubylczego chłopca – 24 calowy fatbike.

Około 15:45 ruszamy dalej, wracając na trasę wzdłuż kanału, oddalając się od Meurthe. Pokonaliśmy ok. 45km, do planowanego noclegu zostało nam jakieś 25km. Mijamy miasteczko Einville-au-Jard, pojawiają się drogowskazy do campingu w Parroy. Droga nie biegnie teraz przy samym kanale, jak wcześniej, czasami nawet poniżej jego poziomu – dość specyficzne wrażenie. Na łące zaczynają się pojawiać bociany – znak, że zbliżamy się do Alzacji (w końcu bociany są jej symbolem). Oczywiście, nadal dość liczne są czaple siwe.

Na camping zajeżdżamy ok. 17:15 – okazuje się, że nie ma jeszcze obsługi, jest od 17:30, czy od 18:00, czeka też para z jakiegoś campera. Z miejscem nie powinno być problemu. Ja jeszcze jadę do miasteczka zorientować się, czy będzie dzisiaj albo jutro msza święta – w końcu jutro niedziela. Niestety, przy kościele brak jakiejkolwiek informacji. Niedaleko bawią się jakieś dzieciaki na rowerach, ale z braku znajomości francuskiego nie próbuję ich zapytać – może obsługa campingu będzie wiedziała, wracam więc do reszty. Pani z recepcji tłumaczy Ani, że kościół jest, owszem, ale raczej nieczynny, bo jest tylko dwóch parafian… Msze są odprawiane z rzadka. No nic, trudno. Robimy sobie jeszcze posiłek – Lesie kupili półtora litra wina, więc możemy powiedzieć, że miałem elegancki (liofile z sałatką) imieninowy obiad z winem. 🙂 Jest dość wcześnie, więc dzieciaki wymogły, abyśmy zagrali w coś, dotychczas nam się to nie udawało. Mamy Love Letter’a i Konflikt Światowy, małe, proste karcianki – wybieramy tę drugą i zagrywamy dwie czy trzy partyjki.

Jutro w nocy i nad ranem przewidywany jest deszcz. Musimy zdecydować, jak działamy. Akurat na campingu jest małe pomieszczenie socjalne – może by tam przenocować, nie rozbijając namiotów (i unikając składania ich na mokro)? Ten mój pomysł nie spotyka się jednak z entuzjamem – okay, działamy klasycznie. Dobrze, że w razie deszczu będzie gdzie się schować, na francuskich campingach to rzadkość. Planujemy dojechać do Saverne, miasteczka położonego już w Alzacji, jakieś 75km, w sam raz. Będziemy musieli znów trochę podjechać – w końcu musimy się przebić przez Wogezy, ale w zasadzie mamy jeden solidny podjazd, nie poowinno być zbyt ciężko. Te Wogezy to w zasadzie przejedziemy między ich północną a południową częścią, maksymalna wysokość, na jaką podjedziemy to ok. 350 m n.p.m.

2020-07-26

Alzacja (ok. 127 km)

W nocy faktycznie trochę padało, ale niezbyt mocno. Trochę też wieje, więc nie mamy specjalnie mokrych namiotów. Super, ja wstaję nawet dość wcześnie (ok. 6:30), ale mam problem, żeby wbić do łazienki – coś kod nie chce zadziałać (potem się okazało, że odwrotnie klamką kręciłem, tam było faktycznie dziwnie, zaspany trochę byłem, to nie ogarnąłem :)). Ponieważ jest sucho, to szybko zwijam namioty, wyganiając resztę. Lesie też wstają. Wstępne pakowanie i z rowerami przenosimy się koło recepcji – śniadanie przygotowujemy w tym pomieszczeniu socjalnym, bo jest jednak trochę chłodno. Po kilku dniach spędzonych aktywnie mamy wyraźnie lepsze apetyty, jemy więcej. Po śniadaniu jeszcze korzystamy z toalet, nabieramy wody i koło 9:00 ruszamy.

Jest lekki chłodek, ale wieje nam w plecy, tempo mamy raczej dobre, tym bardziej, że jedziemy cały czas asfaltową drogą rowerową wzdłuż kanału. Zaczyna nawet padać, ale to mży raczej, taki lekki deszczyk, w niczym nam nie przeszkadza. Przeciwnie, dopinguje nawet. Niewiadomo tylko, jak się ubrać, na długo trochę za ciepło, na krótko trochę zbyt zimno. Towarzyszą nam znów kanie, których teraz jest wyraźnie więcej. Z dala od czasu do czasu widać Wogezy Południowe, dość stromo pętrzące się na horyzoncie.

Mijamy sympatyczne miasteczka – Xures, następnie Lagarde, z mini-marinami przy kanale. Jest trochę barek rekreacyjnych i łodzi motorowych. Kanał biegnie wciąż w górę, przez kolejne śluzy, a my powoli nabieramy wysokości razem z nim. Przed Gondrexange wjeżdżamy do czegoś w rodzaju wielkiego parku – obok kanału są jeziora, elegancka ścieżka wije się wzdłuż przystrzyżonej trawy. Gdyby nie to, że akurat nieco bardziej pada no i czasowo też nie pasuje, to byłoby fajne miejsce na odpoczynek.

Pod koniec tegoż parku podjeżdżamy na „Grande Ecluse” – faktycznie, śluza jest wielka – i głęboka. Robi wrażenie. Potem jeszcze fajny odcinek pomiędzy zbiornikami wodnymi – z tym, że by je zobaczyć, trzeba było wspiąć się ze ścieżki na wał. Oglądamy się w tył – hm, wygląda na to, że może nieźle popadać, chociaż wiatr dość szybko goni chmury po niebie. Przed samym Gondrexange znów rozwidlenie kanałów, my jedziemy wzdłuż kanału Marna-Ren na wschód.

Koło Xouxange oddalamy się na chwilę od kanału – droga wiedzie po polach i łąkach, pagórkami – jakaś odmiana od monotonii kanału (no, przesadzam z tą monotonią). Przejeżdżamy przez stalowy most nad kanałem, zaprojektowany, jak się okazuje, przez Gustawa Eiffla z tym, że jest to rekonstrukcja z 1941 roku – pierwotny został zburzony podczas bombardowania rok wcześniej. Biegła nim zresztą linia kolejowa, po której obecnie nie ma śladu. W kanale ruch łodzi, jak na marszałkowskiej – machamy pasażerom i sternikom łodzi i jedziemy dalej. Miasteczka mają tu już nieco inny wygląd, niż te, które dotychczas mijaliśmy – bardziej zbliżone do miasteczek niemieckich. Trafiają się też dużo częściej krzyże, czy figury świętych, najczęściej wyrzeźbione w kamieniu.

Znów opuszczamy kanał – co oznacza podjazdy. Idzie nam całkiem nieźle, choć trzeba przyznać, że pogoda nam sprzyja – nie pada (a wcześniejszy drobny deszczyk również specjalnie nie bruździł), wiatr mamy z grubsza w plecy. Odcinków terenowych w zasadzie nie ma, dotychczas prawie wyłącznie asfalt. Z rzadka trafiają się również i zjazdy, choć niezbyt długie – na przykład do miastaczka Niderviller, które było niegdyś siedzibą jednej z najbardziej znanych wytwórni ceramiki – jej wyroby zdobią muzea na całym świecie: w Berlinie, Zurychu, Filadelfii, Nowego Jorku, nie licząc, rzecz jasna, bardziej lokalnych w Strasburgu czy paryskim Luwrze. Do naszych czasów zachował się fragment starej manufaktury, wciśnięty trochę pomiędzy nowszą zabudowę. Przejeżdżamy obok tej manufaktury i jedziemy dalej.

Za miasteczkiem odpoczywamy na łączce i jemy nasze zapasy. Przed nami „podjazd właściwy”, więc trzeba zebrać trochę sił. Jest 12:30, a my mamy za sobą ponad 50km, ładnie nam idzie! Zaczynamy się z Lechem zastanawiać, czy jednak nie lepiej przeskoczyć do Strasburga – tylko, że to ponad 120 km wyjdzie, a liczby trzycyfrowe działają na nasze towarzyszki jakoś dziwnie negatywnie. Dzieci – przeciwnie, są chętne do tego „wyczynu”. Faktem jest, że jak ten podjazd nie będzie jakiś specjalnie trudny, to w Saverne będziemy wcześnie.

O 13:10 ruszamy – znów trochę podjeżdżamy, i dojeżdżamy nad kanał, ale tylko, by zobaczyć, jak chowa się w tunelu. Tak, tutaj kanał przepływa przez dwa tunele, ten pierwszy ma niecałe 500 metrów długości, drugi, nieco dalej, chyba ponad 1 km. My z kolei zaczynamy się wspinać na to nasze mrożące krew w żyłach 350 metrów – droga jest dość dobra. Mijamy restaurację – ha, można było nawet zjeść, ale jakoś nie przyszło nam do głowy sprawdzić.

Kawałek za restauracją skręcamy w prawo, na południe – w drogę „czysto” rowerową. Witek wyrwał do przodu, chyba chce zdobyć koszulkę w grochy dla najlepszego górala. 🙂 Faktycznie, podjazd nie okazał się straszny, dość szybko i wygodnie zdobywamy naszą dzisiejszą kulminację. Potem zjazd – dość fajny, niezbyt stromy – i znów spotykamy kanał – tym razem przy wylocie z tego drugiego, dłuższego tunelu.

A więc jesteśmy w Alzacji! Droga wiedzie teraz w dół, wzdłuż nieczynnego już kanału – nowy wiedzie obok. Jest bardzo dużo rowerzystów, sporo na elektrykach, sporo też wędrujących pieszych. Po lewej stronie malownicze wychodnie skalne, na jednej z nich nawet są wspinacze. Od czasu do czasu przy skałach wciśnięte małe domki – specyficzne miejsce do mieszkania.

Mijamy Lutzelbourg z malowniczymi ruinami zamku, a potem samo miasteczko – również malownicze. W drugą stronę jedzie fajna para – pani i pan, na oko ponad 70 lat na szosówkach – wyglądają bojowo.

Tempo mamy zacne, bo droga wygodna, asfaltowa, cały czas w dół, a wiatr wieje w plecy. Nic więc dziwnego, że o 14:30 meldujemy się w Sauverne, mając za sobą prawie 75 kilometrów. Nawet dziewczyny przyznają, że byłoby przesadą kończyć teraz dzień. Zwłaszcza, że będzie jednak praktycznie cały czas w dół (chociaż już sporo łagodniej) i raczej z wiatrem, chociaż pod koniec skręcimy na południe i wiatr nie będzie już nam tak pomagał. Na razie na rynku chcemy zjeść lody (za zdrowie Tomka, który jest maniakiem lodów, co prawda Ben&Jerry’s, ale inne też mogą być). Ignacy miał znaleźć lodziarnię, ale wrócił z meldunkiem, że nic nie ma. Coś słabo jednak szukał, bo okazuje się, że są. Ja sprawdzam, czy jest otwarty sklep (niedziela, ale można spróbować) – oczywiście zamknięty, ale to nic. Gdzieś tam udaje się dostać bagiety, więc mamy jeszcze coś na przekąszenie, bo zapasy niebezpiecznie się wykruszają. Samo miasteczko super. Jego najbardziej imponującą budowlą jest „Château des Rohan” – czyli zamek Rohanu. Brzmi tolkienowsko, ale Rohan to po prostu nazwisko francuskiego arystokratycznego rodu. Same uliczki, położenie nad kanałem też piękne.

Decyzja zapada – prujemy do Strasburga, a to jeszcze 50 km. Ustalamy, że jak dziś tam dojedziemy, to jutrzejsze przedpołudnie możemy poświęcić na rundkę po mieście. Ok. 15:00 wyjeżdżamy z miasteczka wracając nad kanał i krótko po tym łapie nas deszcz. Z początku lekki, potem mocniejszy. Trochę czekamy pod mostem – większość z nas decyduje, że trzeba ubrać coś przeciwdeszczowego, albo chociaż cieplejszego. Obok nas grupa nieco nieco bardziej zaawansowana wiekowo – udaje mi się nawiązać rozmowę po niemiecku, w końcu to Alzacja. 🙂 Część z nich na elektrykach, też próbują przeczekać deszcz. Wiatr przedmuchał – jedziemy.

Wciąż nieco kropi. Chociaż w pewnym momencie widać, że dość mocno się zasnuwa. I, niestety, coraz mocniej pada. Nawet leje. Pod kolejnym mostem robimy znów postój na przeczekanie. Hm, mamy nadzieję, że zaraz przejdzie, bo inaczej będziemy mieli kłopot z dotarciem do Strasburga.

Na szczęście silniejszy deszcz szybko zmienia się w słabszy, możemy jechać. W Walterheim-sur-Zorne zatrzymujemy się przy jakiejś fabryczce, na rampie osłonionej daszkiem, żeby przekąsić nasze bagiety zdobyte Saverne. Miejsce średnie, ale przynajmniej suche. Niestety, toaletowo trochę do kitu, trzeba biec w krzaki po drugiej stronie kanału. Ale za to rosną tam dzikie jabłka, które, kwaśne co prawda, ale mimo wszystko smaczne, urozmaicają nasze wyprawowe menu.

Postój nie za długi, bo już dość późno i chłodnawo – trzeba się ruszać. Jedziemy zatem – wciąż wygodna droga rowerowa. Na kanale barki, tym razem także towarowe. Powoli przestaje padać, a my niestrudzenie zbliżamy się do celu, chociaż tempo mamy już nieco wolniejsze. Jeszcze gdzieś tam zostaje Natalka, na którą muszę potem czekać, a która potem znów zostaje, co jest powodem kłótni.

Ale w końcu koło 18:00 docieramy do przemieść Strasburga, do miasta wjeżdżamy mijając siedzibę Parlamentu Europejskiego – Witek trochę żałuje, że nie zobaczył flag państw europejskich – one są od frontu, myśmy mijali budynek od strony kanału. Drogami rowerowymi (infrastruktura w mieście godna pozazdroszczenia) docieramy do campingu.

I tu niespodzianka: miejsc nie ma. Ale jak to, dla trzech małych namiotów? Nie, nie ma, w wakacja zazwyczaj jest wszystko zarezerwowane z wyprzedzeniem. Jest 19:00 i tłumaczę pani, że w zasadzie to nie mamy innych opcji specjalnie, jesteśmy z dziećmi, przejechaliśmy grubo ponad 100km i takie tam głodne kawałki. Ale pani mówi, że nie możliwe. Posyłam jeszcze Anię i Lecha, ale i oni nic nie wskórali – okazuje się, że jest system rezerwacji i pani nawet nie miałaby jak nam sprzedać noclegu. Ostatecznie, możemy wziąć dwa 6-osobowe domki, po 130 euro sztuka. A jednego na te 8 osób nie możemy? Dwójka to przecież dzieci… ale pani mówi, że to absolutnie niemożliwe. No ładnie. Naradzamy się, Marynia znajduje coś za ok. 800zł na bookingu, ale co z rowerami? Nie ma nawet kontaktu do właściciela, a nie zarezerwujemy z bezwrotną opłatą, jeśli się okaże, że nie ma gdzie trzymać rowerów. W końcu przyparci do muru decydujemy się na te domki. W zamian za to zrezygnujemy z restauracji – w pobliżu jest sklep, w którym mamy nadzieję kupić coś na obiadokolację. Instalujemy się więc w tych domkach, Ania, Lechu i ja idziemy do tego sklepu. Kilka dni temu, w Epernay, obozująca koło nas para pichciła jakieś śródziemnomorsko pachnące danie, typu czosnek, pomidorki, etc. – marzy nam się coś podobnego, z warzywkami. Niestety – w sklepie nie ma świeżych warzyw. Pięknie… No nic, są jakieś w puszce – w nazwie ma ratatouille, i jeszcze jakieś, jest też mrożone mięso – mielone wołowe steki. Bieżemy zatem to oraz makaron. Lechu z kolei, jako rodzinny sommelier, organizuje wino.

Wracamy do domku, Lechu jeszcze tam kombinował z tym winem. Jest wyposażona kuchenka, super. To mięso ładnie się rozmraża w ciepłej wodzie, z Ignacym lepimy z tych mielonych steków kuleczki, które przyprawiamy naszymi dyżurnymi przyprawami i smażymy, a warzywa podgrzewamy – i następnie podsmażone kuleczki wrzucamy do tych warzywek. Bez szału, ale da się zjeść. Do tego makaron. Lechu wraca z winem – chciał kupić jakieś lokalne, co nie było proste – ale trafił, jak się za chwilę okazało, znakomicie, wybierając Cremant d’Alzace – czyli wytrawne alzackie musujące wino. Obiad wypadł znakomicie, jak na bardzo ograniczone warunki, a „alzackim szampanem” wznieśliśmy toast za zdrowie Ani, która z kolei dzisiaj obchodzi imieniny. Patrzę jeszcze, jak poszło mojemu bratu Jędrkowi na Pięknym Wschodzie. Poszło chyba świetnie – pojechał to w nieco więcej, niż 20 godzin. Brawo on! Ja też miałem jechać, ale wobec przesunięcia terminu zmuszony byłem zrezygnować. Takiego czasu bym jednak ma pewno nie wykręcił.

Jest już późno, trzeba się kłaść, bo dzisiaj był mimo wszystko męczący dzień, a jutro chcemy zrobić rundkę po mieście i dopiero potem wyruszyć, by zacząć drugi – niemiecki – etap naszej wyprawy. Dzieciaki naciskają jeszcze na basen, znajdujący się na campingu. Decydujemy zatem, że rano pojedziemy na rowerach do miasta, śniadanie zjemy w jakiejś boulangerii (Natalka ma za zadanie wyszukać odpowiednią), pokręcimy się trochę po starówce, wrócimy na camping (do 11 musimy zdać klucze) i jeszcze trochę pobyczymy się na basenie. Plan wyśmienity, pewną wadą może być pogoda – po dzisiejszym deszczu jutro znów ma być pod 30 stopni, a wyruszymy koło południa. No cóż, życie, a wyprawa rowerowa w szczególności, jest sztuką kompromisów…

2020-07-27

Strasburg i wjazd do Niemiec (ok. 11 km + 68 km)

Umówiliśmy się, że wyjedziemy o 7:30 na miasto i zaczniemy od śniadania – Natalka wynalazła boulangerię „l’Atelier 116” przy Grand Rue w zasadzie na starówce Strasburga. Ma dobre oceny i jest otwarta od wczesnego rana. Ale oto Lesiów coś nie ma, podjeżdżamy pod ich domek – okazało się, że Zochna robi jakieś obstrukcje. Zastanawiamy się, czy w takim razie sami mamy ruszać, ale po chwili sytuacja się klaruje – Zofia wychodzi i jedziemy wszyscy razem. Miejsce super, chociaż ceny też konkretne. Ale co tam, żadnego skąpstwa! (chociaż słodkości można było kupić trochę mniej ;)). Niedaleko w bramie usadawia się jakiś sympatyczny żebrak, jeden z klientów restauracji kupuje mu śniadanie.

Objeżdżamy starówkę – z monumentalną katedrą Najświętszej Marii Panny (czyli Notre Dame), a potem uliczkami, wzdłuż kanałów. Miasto jest przepiękne, nie ma tłoku (pewnie z tytułu porannej pory i koronawirusa też). Szkoda, że nie mamy więcej czasu – Strasburg jest miejscem, do którego na pewno chcielibyśmy wrócić na dłużej, no i zwiedzić dokładniej, z jakimś planem i oglądaniem wnętrz także. Ale trzeba wracać na camping i się wymeldować.

Po wymeldowaniu idziemy jeszcze na basen, w końcu jest w cenie, to trzeba wykorzystać. Dzieciaki zadowolone, ja zresztą też (z dorosłych, nie licząc Natalii, jako jedyny korzystam z tego przybytku).

Około 11:30 ruszamy. Jest już solidnie ciepło. Jedziemy znów drogami rowerowymi do mostu na Renie i wjeżdżamy na terytorium Niemiec, do Kehl. Miasto wita nas na wstępie jakimiś fabrykami i… minaretem. Dość szybko wjeżdżamy na drogę prowadzącą wałem renu. Rzeka jest imponująca. Droga fajna, ale przy tym upale jedziemy w pełnej patelni, nie ma skrawka cienia. Dość to męczące. Nawierzchnia szutrowa, niby dobra, ale Zośka zostaje z tyłu i trochę marudzi. Potem zatrzymuje się i coś kombinuje z włosami. Raz, drugi… ech… 😉 W końcu jednak jedziemy. Staram się ją trochę zmotywować, ale nie jest łatwo. Po prawej, na wschodzie widać wzgórza Schwarzwaldu.

Na chwilę zjeżdżamy z wału i jedziemy drogą – koło małego jeziorka zatrzymujemy się na odpoczynek, jest w końcu trochę cienia. Jest też sporo jeżyn, którymi urozmaicamy nasze przekąski. Upał jest bardzo konkretny, chyba ze 30 stopni, na tym wale daje nam ostro nomen omen popalić. Musimy pilnować, żeby się dobrze nawadniać. Trzeba ruszać, w końcu to poważna wyprawa rowerowa, nie jesteśmy tu dla przyjemności (to starożytne zawołanie nie raz pada na naszym wyjeździe ;)). Jedziemy dalej tą szosą wzdłuż rzeki. Mijamy jakąś żwirownię nadrzeczną i wjeżdżamy znów na wał. Trasa wzdłuż Renu jeset dość popularnym niemieckim szlakiem rowerowym, ale, choć od czasu do czasu napotykamy jakichś rowerzystów, nie ma ich zbyt wielu.

Na rzece za to od czasu do czasu przepływają spore barki, raz z niemieckimi, raz z francuskimi banderami. Przy porcie nadrzecznym na wysokości Rheinau zjeżdżamy z wału i podążamy lokalnymi drogami, częściowo wyłączonymi z ruchu samochodowego (albo, co najbardziej popularne w Niemczech, z dopuszczalnym jedynie lokalnym i rolniczym ruchem). Mijamy sporo sadów – to jest chyba fragment polityki renaturalizacji Renu, na nadrzecznych polderach sadzą sady. Drogi są większości asfaltowe, czasem betonowe, rzadziej szutrowe – ale te ostatnie są całkiem dobre i wygodne. Prócz sadów są także pola, sporo małych zadrzewień.

Wracamy nad Ren i przejeżdżamy przez rezerwat Rheinknie Alter Kopfgrund – duże zakole Renu wysunięte na zachód. Zbliża się pora jedzenia, jest już 15:00. W Greffern zajeżdżamy do Lidla i robimy zakupy, konsumujemy na trawce niedaleko sklepu. Trzeba też ustalić, gdzie śpimy. Pierwotnie myśleliśmy o Ettlingen, ale widać, że to będzie zbyt daleko. Wynajdujemy inny camping nieco bliżej, przy Rastatt. Jest tam chyba też jakieś kąpielisko – po upalnym dniu będzie, jak znalazł.

Ten postój jedzeniowy trochę się nam wydłużył, ruszamy po 16:30. Wracamy nad Ren, ale znów trochę zjeżdżamy i jedziemy, podobnie jak wcześniej, dość przyjemnymi drogami najczęściej wyłączonymi (warunkowo) z ruchu samochodowego, wśród pól i sadów. W pewnym momencie Ignacy melduje problem z… a jakże, tylnym kołem. No nie, znów pana? Super… A tu już po piątej, a do noclegu jeszcze prawie 20km. Szybko zdejmuję oponę – i cóż to? Uszkodzenie jest od spodu, a raczej z boku. Nie jest to raczej snake, może taśma? Trochę ją tam poprawiam, kleję tę oponę. Oczywiście w pośpiechu muszę poprawiać. W międzyczasie decydujemy, że część grupy z Lechem na czele pojedzie szybko na camping, żeby uniknąć sytuacji, że przyjedziemy, gdy recepcja będzie już nieczynna, jak to nam się już zdarzyło. Ignacy, ja, a także Marynia z Zosią zostajemy – reszta pruje. Zośka dąsa się, że nie została zaliczona do grupy ścigantów, ale w tym upale jakoś dzisiaj średnio napierała, więc może lepiej. Wbijam lokalizację campingu do GPSa, pozwalam mu zroutować – droga nie idzie wzdłuż Renu, ale może tak będzie lepiej? Kończymy naprawę (mam jeszcze jedną dobrą oponę w zapasie, no i drugą uszkodzoną – poprzedniego snake’a Ignacego jeszcze nie pokleiłem) i ruszamy. Na początku nie jest źle, dojeżdżamy do szosy, wzdłuż której jest droga dla rowerów.

W okolicy uprawy szparagów – które Niemcy bardzo lubią. Przejeżdżamy przez miasteczko Hügelsheim, ale potem nawigacja kieruje mnie na drogę 500, która prowadzi do Francji, do Roppenheim. Nie ma tu obok drogi dla rowerów, jest szerokie pobocze, ale ruch spory i do tego sporo ciężarówek. Fatalnie. Na szczęście, to tylko 2-3 kilometry, zjeżdżamy w stronę Wintersdorf. Nawigacja kieruje mnie do miasteczka, ale ruch tutaj też jest, więc gwiżdżę na nawigację i wracamy nad Ren.

Tu jest przyjemnie, wyśmienita droga wałem, chociaż głównie szutrowa, ale za to okoliczne drzewa (teraz jest trochę lasu) dają cień – popołudniowe słońce jest już nisko. Dostaję SMSy od Natalki i Ani, że wbili już na camping i podają mi nr parceli, na której zalegli. Super! My dojeżdżamy na Freizeitparadise – tak się nazywa ten camping chwilę po 19:00. Recepcja jeszcze czynna, tłumaczę obsłudze, że jesteśmy drugą częścią grupy, która tu już się zameldowała (jest szlaban i bramka dla pieszych na kartę).

Miejsce fajne, jeziorko też jest. Rozbijamy się szybko i idziemy przekąpać – woda jest super, bardzo przejrzysta, co jest zupełnym ewenementem, dotychczas wszystkie zbiorniki (nie licząc Renu, który ma elegancką, błękitną barwę) były raczej brązowo-zielone. Tu w ogóle jest chyba jakieś centrum nurkowe, chociaż płetwonurków nie widać, ale w budynku campingu są jakieś tablice, jest też możliwość wypożyczenia sprzętu.

Po kąpieli jedzenie – liofile z sałatką. Idziemy też na piwko do campingowej restaracji i omawiamy plany na jutro. My nie mamy prowiantu na śniadanie, więc musimy ruszyć bez śniadania i zakupy zrobić po drodze. Sklep jest za jakieś niecałe 15 kilometrów w Rastatt. Tam zjemy też śniadanie. Lechy zjedzą tutaj i nas dogonią. Musimy więc wstać w miarę rano.

2020-07-28

Przez niemieckie miasteczka (ok. 86 km)

Wstajemy rano, w miarę sprawnie się zwijamy i krótko po 7:00 wyruszamy (my) do Rastatt – a Szczygli zostają, by zjeść śniadanie. Po wczorajszej wpadce poprawiłem ustawienia nawigacji – teraz nas ładnie prowadzi, przez pola, drogami dla rowerów. Okazuje się,że miałem ustawione unikanie dróg nieasfaltowych oraz przestawiłem na routowanie dla samochodów – korzystam z map OFM, one są zrobione pod rowery i takie ustawienia najlepiej na nich działają.

Zakupy robimy sprawnie w Realu – duży sklep, z osobną piekarnią z dość dobrym pieczywem. Rozkładamy się obok parkingu na trawce – trochę słabe miejsce, ale ciężko byłoby znaleźć coś lepszego w bezpośredniej okolicy, a i z Lechami łatwiej się tu umówić. W trakcie naszego śniadania zresztą nadjeżdżają Marynia, Lehoo i Zochna. Pogoda nienajgorsza po wczorajszym upale, lekkie zachmurzenie, temperatura przyjemna.

Przed 9:30 ruszamy dalej. Teraz mamy trochę podmiejskich klimatów – jakieś małe uliczki, ogródki działkowe (przy których mijamy jakieś dziwne figury – pewnie to wybitne dzieło sztuki ;)). Gdzieś tam jakiś remont, musimy przeprowadzać rowery przez wysokie krawężniki. Potem wyjeżdżamy na drogę rowerową biegnącą wzdłuż drogi 607. Gdzieś tam pod drzewkami robimy krótką sikpauzę, a wkrótce potem dojeżdżamy do miasteczka Ettlingen.

Chociaż pora zupełnie nieodpowiednia na postój, kawiarnia zachęca nas jednak do niego – siadamy i pijemy kawkę. Sprawdzamy z Lechem, gdzie by tu zanocować. Na razie chcemy jechać śladem Paneuropa, ale potem chyba będziemy musieli nieco odbić, bo akurat campingowo będzie mała czarna dziura. Pasuje nam camping Astoria koło miasteczka Walldorf – pewną wadą jest położenie blisko autostrady. Całość wyjdzie ponad 80km, więc akurat – dobrze się jedzie, większych podjazdów raczej nie będzie (no, zaraz będzie, ale niezbyt wymagający). W końcu cały czas jesteśmy w dolinie Renu. Kawka pyszna, korzystamy też z kawiarnianej toalety. Jest sympatycznie i tak bardziej swojsko – jak stwierdził Lechu „jako Torunianinowi, klimat małych, niemieckich miasteczek bardzo mi odpowiada” 😉

Trochę się rozleniwiamy, ale trzeba ruszać, przejechaliśmy 25km, a jest 11:20. Pojawiły się eleganckie drogowskazy dla rowerzystów – super sprawa. Droga rowerowa prowadzi wzdłuż szosy, ale jedzie się dość przyjemnie. Na zachodzie, po lewej stronie (wszak jedziemy wciąż na północ) widać wieżowce Karlsruhe, a my dojeżdżamy do kolejnego klasycznego niemieckiego miasteczka – Durlach, z fajnym „Rundfahrt” wokół starego miasta. Wyjeżdżamy znów koło ogródków działkowych (są tu, jak widać, całkiem popularne), potem trochę części przemysłowej, wzdłuż linii kolejowej. Kolejna miejscowość to Weingarten, ale winnic coś nie widać (chociaż wcześniej gdzieś tam na wzgórzach było je widać).

Odbijając nieco od szosy, jedziemy betonową tym razem drogą przez pola kukurydzy i sady. Nawierzchnia zresztą zmienia się często, czasami jest asfalt, a czasami nawet szuterek – ale bardzo dobrze utrzymany. Jest sporo zadrzewień, ogólnie dość fajny odcinek trasy. Potem przez nieco podmiejskie klimaty wjeżdżamy do Bruchsal. Tu robimy zakupy. Próbujemy też kupić izotoniki w proszku, bo się nam już kończą. Rano w Realu się nie udało, tutaj, co prawda, też nie, ale obok jest coś w rodzaju dużej drogerii – tam są jakieś tabletki, to bierzemy trzy opakowania. Na lunch udajemy się kawałek dalej – do parku pałacowego.

Pałac w Bruchsal został zbudowany w XVIII wieku i był siedzibą biskupów Spiry (czyli, po niemiecku Speyer) . Jest to imponująca, barokowa budowla, otoczona eleganckim parkiem. Została częściowo zburzona podczas bombardowań pod koniec drugiej wojny światowej, odbudowano ją w latach 70-tych ubiegłego wieku.

Za nami 56 kilometrów, jest prawie 14:00 – najwyższa pora na małe (a nawet nieco większe) conieco. W parku znajdujemy ławeczki, bardzo przyjemne miejsce na popas. Jest całkiem przyjemnie, nawet próbuje wychodzić słoneczko. Spożywamy zakupione specjały, po czym dumamy, dokąd jechać? Teoretycznie, ślad PanEuropa Radweg biegnie na północ, a później odbija na północny zachód, do Spiry właśnie. Z tym, że w tamtą stronę mamy kłopot z noclegiem. Jak pojedziemy na północ, w stronę Heidelbergu (przez który trasa i tak biegnie), to mamy po drodze wspomniany camping Astoria. Ten camping chyba obsługuje imprezy w położonym nieopodal Hockenheim – czyli wyścigi Formuły 1 i tym podobne. Chyba nie ma żadnych planowanych w najbliższych dniach tego typu zdarzeń, więc z miejscem (i ze spokojem) nie powinno być problemu.

No to ruszamy – z Bruchsal przejeżdżamy do kolejnej miejscowości Forst, a z niej, obok czegoś w rodzaju ogrodu zoobotanicznego, wjeżdżamy w sympatyczny las – długa prosta droga, tylko, rzecz jasna, dla rowerów. No, i pieszych. Jest sporo rowerzystów, głównie „rekreacyjnych” i starszych, takich 70+. Często na elektrykach. Robi się coraz cieplej.

Drogi są różne, trochę betonowych, trochę szutrów, trochę mieszanych – ale wszystkie raczej dobre. Są też drogowskazy, więc w sumie to i bez nawigacji spokojnie możnaby jechać. Ok. 16:30 przejeżdżamy koło ośrodka Sankt Leon – jest tu kąpielisko, ośrodek wypoczynkowy i camping też, ale widać też, że tłok niesamowity – no i trochę zbyt blisko, fajnie byłoby jeszcze te minimum 10 km pojechać. Niby zrobiliśmy już dzisiaj normę (75 km), ale wiemy, że jutro zaczną się trudności – dotychczas nasza trasa była raczej płaska. Odcinek przez Niemcy i Czechy będzie miał dużo więcej podjazdów – co na pewno odbije się na dziennych dystansach. No i pogodę też musimy brać pod uwagę, dotychczas była raczej łaskawa. Chociaż deszczu na razie nie widać, to jednak planowane są upały – ponad 30 stopni. Jedziemy więc dalej, znów sympatycznymi drogami rowerowymi przez lasy i pola do campingu Astoria koło Walldorf.

Dojeżdżamy tam chwilę po 17:00. Campingi w Niemczech, póki co, wyraźnie droższe – ten wczorajszy kosztował nas 75 euro (ale był z jeziorkiem) – we Francji drożej płaciliśmy w Paryżu no i, rzecz jasna, w Strasburgu – ale tam był nocleg (z musu) de lux. 🙂 Tutaj znów 59 euro – a w sumie warunki takie sobie. Na dodatek toalety niby do 22 czynne tylko – ciekawe, co robić w nocy, jak kogoś przyprze. 🙂 No cóż, płacimy – rozbijamy się na łączce, gdzie są jeszcze ze 2 kampery. Niestety, słychać autostradę, trochę niefajnie. Pralni też nie ma – trzeba odłożyć przepierkę na następny nocleg. Jest za to restauracja – ale wydaje nam się trochę droga i postanawiamy pójść „na miasto” – a w zasadzie na przedmieścia, do jakiejś greckiej knajpy „Thessaloniki”.

To niedaleki spacer – trochę ponad 1 kilometr, koło kompleksu sportowego. W knajpie są nawet Grecy – wzbudza zaufanie. 😉 Zamawiamy jakieś greckie specjały, głównie mięsne, rzecz jasna. Kelnerka okazuje się trochę mówić po polsku, a w zasadzie po „ogólnosłowiańsku”, w kuchni pracuje też Polka. Jedzenie pyszne, najadamy się do syta. Płacić musimy gotówką, więc ja jeszcze muszę ją wypłacić – kawałek dalej jest bankomat. Zośka z Witkiem poszli na kort, który przylega do restauracji, popatrzeć na tenisistów (notabene, piłeczki tenisowe znaleźliśmy też na podłodze tarasu, gdzie jedliśmy). Sami też grają znalezionymi piłkami – oczywiście, bez rakiet. 🙂

Wracamy dość późno, koło 21:30 – musimy zdążyć do ubikacji na campingu. 🙂 Wśród obsługi campingu jest też jeden Polak, z którym wdajemy się w krótką pogawędkę przy toaletach. W międzyczasie konstatujemy, że na naszym placyku pojawiły się dwa nowe campery, ale to nam nie przeszkadza. Potem spanie – przy usypiających dźwiękach autostrady…

2020-07-29

W dolinie Neckar – pożegnanie Szczurka (ok. 79 km)

Namioty rano mamy dość zapocone, warto je trochę podsuszyć. Nie mamy porządnego śniadania, tylko jakieś resztki jogurtów i tym podobne. Posilamy się tym wstępnie, pakujemy i ruszamy – gdzieś koło 8:45. Pogoda ładna, ale jest dość chłodno. Wracamy na tę samą drogę, którą jechaliśmy wczoraj, ona prowadzi nas do Heidelbergu. Do miasta mamy jakieś 15km, tam planujemy zakupy i drugie śniadanie. Przejeżdżamy mostkiem nad drogą, potem lasem, wzdłuż autostrady, którą potem zresztą również przekraczamy (ruch na niej spory). W zasadzie do samego Heidelbergu jedziemy wydzielonymi drogami rowerowymi.

Nieco nowoczesnymi przedmieściami wjeżdżamy do miasta – infrastruktura rowerowa, jak można się spodziewać, świetna. Chociaż na jednym przejeździe (skrzyżowaniu) nie mogliśmy się zmieścić na wysepce. Szybkie (no, powiedzmy… szybkie, jak na nas) zakupy w Kauflandzie – i jedziemy kawałek dalej, by na małym skwerku zrobić popas. O dziwo, na tym skwerku spory bałagan – jakieś śmieci rozrzucone, jak nie w Niemczech. No, ale Heidelberg to jednak międzynarodowe, uniwersyteckie miasto. Na sąsiedniej ławeczce nawet jakiś żulik popija piwko. 🙂 Nam to jednak zupełnie nie przeszkadza.

Gorzej, że apetyty coraz lepsze – coraz więcej jemy (i kupujemy). Wydaje się jednak, że żarcie w Niemczech jest trochę tańsze, niż we Francji – trochę nas to pociesza.

O 11:15 ruszamy – dojeżdżamy do rzeki Neckar, i przejeżdżamy na jej północny, prawy brzeg. Zaraz też mamy widok na starówkę. Chociaż pod słońce, wygląda pięknie. Poświęcamy trochę czasu i wjeżdżamy do „Altstadt”. Turystów, oczywiście, sporo, ale bez przesady. Robimy rundkę honorową, kupujemy też kartki i znaczki (Szczygli kupili już wcześniej, w Strasburgu, ale bez znaczków). Witek też kupuje okolicznościowe karty, bo kolekcjonuje talie z rewersami przedstawiającymi kraje lub miasta, które odwiedził. Miasto piękne i na pewno warto byłoby zatrzymać się na dłużej i pozwiedzać, co pewnie kiedyś uczynimy.

Ruszamy dalej i wracamy przez ten sam most, którym wjechaliśmy, z powrotem, na drugi brzeg Neckar. Jedziemy teraz wzdłuż rzeki, z początku trochę szosą, potem drogą rowerową. Jest sporo rowerzystów, droga jest idealna, choć trochę przygrzewa słonko. Co jakiś czas pojawiają się małe zameczki, strzegące niegdyś zapewne szlaku wzdłuż doliny Neckar. Słońce cały czas świeci, jest dość ciepło, chociaż nie upalnie. Wg prognozy jednak, możemy liczyć w najbliższych dniach na upały – ponad 30 stopni. W połączeniu z podjazdami może nam się dać we znaki, no, ale nie ma co się martwić na zapas.

W pewnym momencie kilkanaście metrów przede mną i przed Anią Witek zalicza glebę. Trochę chyba z nieuwagi, chociaż nie jestem pewien, czy nie kombinował z jazdą bez trzymanki, ale twierdzi, że nie (tym razem). No nic, trochę podrapań, które odkażamy i przekręcona klamkomanetka, którą naprostowuję – to na szczęście jedyne efekty tej wywrotki. Obyło się nawet bez płaczu. 🙂 Kawałek dalej czeka na nas reszta ekipy. Krótki odpoczynek i ruszamy dalej.

W międzyczasie konstatujemy, że pojawiły się drogowskazy Paneuropa Radweg. W Neckarsteinach przejeżdżamy na drugą stronę rzeki po stopniu wodnym. Za zaporą odcinek singlowy, dalej szuterek – ale bardzo dobrej jakości, jedzie się przyjemnie, bo w cieniu. Na rzece ruch – są duże barki, w pewnym momencie mijamy też ekipę na kanadyjkach. W pewnym momencie podjeżdża do mnie Zośka i mówi, że musi coś powiedzieć tacie. Jakoś nie chce załatwić sprawy ze mną i nie chce też powiedzieć, o co chodzi. Lechu jedzie z przodu – trudno go dogonić. W końcu zatrzymujemy się na jakiejś łączce nad rzeką, poniżej drogi, na krótki popas – jest 13:15. Zochna wyłuszcza sprawę Lechowi – okazało się, że zostawiła swoją maskotkę – Szczurka, którego wiozła cały czas w sakwie pod ramą, i który radośnie wystawiał od czasu do czasu z niej swój pyszczek – na postoju, tam gdzie czekali na nas po wywrotce Witka. Niedobrze – to dobre 10km wstecz. Przykra sprawa, ale raczej nikt się nie cofnie po niego. Niefajnie, Zośka strasznie niepocieszona i w kiepskim humorze… No nic, musimy jechać.

W kolejnym miasteczku z sympatycznym zameczkiem – Hirschhorn – Neckar robi piękne zakole. Można by je ściąć, ale trzebaby ostro podjeżdżać, zresztą, nawet nas jakiś starszy pan kieruje nas wzdłuż rzeki, gdy upewnia się, że jedziemy w stronę Eberbach. W zasadzie, to Hirschhorn jest po drugiej stronie rzeki, my jedziemy przez przez Ersheim, mijając stary kościółek.

Na ostatnim odpoczynku ustaliliśmy, że nocleg zrobimy na campingu w Neckarzimmern – cały dystans to około 80km, na razie mamy połowę tego dystansu za sobą. Cała trasa zasadniczo prowadzi wzdłuż rzeki, większych przewyższeń raczej się nie spodziewamy, chociaż zdarzają się króciutkie, acz wymagające odcinki.

W Ebersbach (a w zasadzie vis-a-vis miasta, po drugiej stronie rzeki) robimy postój, koło mostu, na placu zabaw. My odpoczywamy i jemy przekąski, a dzieci korzystają z placu zabaw. 🙂 Po 3 kwadransach ruszamy, jest już 15:30. Droga w większości jest szutrowa, tylko na odcinkach „miejskich” wjeżdżamy na asfalt. Potem jednak odcinków asfaltowych jest więcej – są to drogi dla rowerów, z dopuszczeniem również lokalnego ruchu rolniczego – w związku z trwającymi żniwami mija nas nawet traktor i kombajn.

W Zwingenberg przejeżdżamy dla odmiany na północną brzeg rzeki. Jedziemy teraz kawałek drogi odkrytymi polami – popołudniowe słońce daje nam się trochę we znaki. W Neckargerach mijamy camping – ale trochę za wcześnie na nocleg, jest ledwo po 16, a i dystans troszkę za skromny, nieco ponad 60km. Przejeżdżamy znów na lewy brzeg Neckar – jedziemy przynajmniej czasami w cieniu.

Zastawiamy się, jak dojechać do campingu, który jest po drugiej, północnej stronie rzeki – GPSy sugerują przejazd wcześniej, po moście drogowym – ten koncept nam się trochę nie podoba, bo to dość ruchliwa trasa. Możemy pojechać dalej i przejechać chyba po stopniu wodnym – nie wiemy, czemu GPS unika tej drogi. Minimalnie musimy potem zawrócić, ale w sumie podobna odległość – decydujemy, że tak pojedziemy. W nagrodę dostajemy ostry podjeździk – na szczęście krótki, ale treściwy. No, powoli musimy się przyzwyczajać, profil trasy w Niemczech i Czechach jest zdecydowanie bardziej urozmaicony, niż ten francuski.

Dojeżdżamy do stopnia wodnego i już wiemy, dlaczego GPS nas zniechęcał do tego wariantu – na stopień prowadzą schodki, trzeba podprowadzić rowery dość stromo. A potem sprowadzić. Ale potem już tylko miasteczko i dojeżdżamy do campingu ok. 17:30. Jest basen! To dobra wiadomość, dla dzieci przede wszystkim. Nieco słabszą (dla nas) wiadomością jest cena campingu – 95 euro! Sporo, trochę nie wiadomo, za co. Na dodatek pan z recepcji kręci coś na mają kartę, pyta, czy nie mam normalnej (a ta jest nienormalna?). Chyba chodzi mu o to, że to Mastercard, może mają większe prowizje, nie wiem, nie obchodzi mnie to za bardzo. Tenże pan wsiada na meleks i prowadzi nas do miejsca, gdzie mamy się rozbić – na samym końcu campingu. 🙂 Jest tam trochę cienia, zachwala. Dobrze, nam to nie robi, przynajmniej cisza i spokój, tylko daleko do toalet. No i nad nami lata pustułka, fajnie! Musimy też zrobić pranie – na razie pralka zajęta. Jeszcze sklep – nie jest zbyt blisko, 4 km od nas i to po drugiej stronie rzeki, w miejscowości Haßmersheim.

Po rozstawieniu namiotów Marynia, Ania i ja ruszamy do sklepu po zakupy, a Lechu bierze resztę na basen, który jest czynny do 19:30 tylko, więc pewnie my już z niego nie skorzystamy, niestety. Do sklepu nie jedziemy przez ten stopień ze schodkami – przy samym sklepie jest też jakiś most. Faktycznie – jest to most od stacji kolejowej do miasta, dla pieszych i rowerzystów, z wygodnym podjazdem. Na kolację kupujemy jakieś parówki, a do tego kartoffelsalad i sałatę. Do tego piwko – jest jakiś promocyjny lager w puszkach. Plus pieczywko i okład na rano. Wracamy i przygotowujemy żarełko, a Marynia zbiera nasze brudy do prania. Tej sałatki ziemniaczanej (dziwnie to brzmi, u nas na Pomorzu to i tak zawsze Kartoffelsalat się mówiło) to jednak zbyt dużo kupiliśmy… Trochę zostaje na rano.

Z atrakcji campingowych to jeszcze toalety – czynne niby do 22:00, no świetnie (ale potem okazało się, że nie są zamykane chyba). W każdym razie po jedzeniu i wypiciu (mały fubar, bo pokompresowaliśmy puszki, na które było Pfande, czyli kaucja – ach, cóż za wtopa finansowa) musimy jeszcze zaczekać na dokończenie prania. Na szczęście, jest dość suche po suszarce, po ciemku przy latarkach sortujemy je jeszcze i idziemy spać.

2020-07-30

Zaczynają się podjazdy (ok. 81 km)

Tego dnia wiemy, że będzie ciekawiej, niż dotychczas – zaczną się podjazdy. Nie wiemy do końca, ile nam się uda przejechać – liczymy, że zrobimy te 80km. Wynajdujemy camping nad Neumühlsee, za Waldenburgiem. To by nam pasowało. Ma być raczej ciepło, nawet bardzo – koło 30 stopni. A jutro jeszcze więcej… Na razie jemy śniadanie i zwijamy biwak, trochę dosuszając tropiki – jednak coś tam się skondensowało. Ja jeszcze zostawiam w toalecie telefon do naładowania (w nocy ładowałem tam powerbank). Wykańczamy naszą sałatkę, prócz „normalnego” śniadania – rano już tak nie wchodzi. Trochę się nam rozłazi to zbieranie, wyjeżdżamy po 9:30, trochę późno, zamiast jak najwięcej drogi zrobić rano i przed południem, zanim zrobi się upał. Prawie zapominam o komórce – w łazience jej nie ma, okazuje się, że jest już na recepcji. No pięknie.

Ruszamy – na razie do Heilbronn wciąż w dolinie Neckar. Jedziemy na razie tak samo, jak wczoraj do sklepu – mijamy po drodze winnicę Weingut Burg Hornberg, na której jest napisane, że jest najstarszą w Badenii-Wirtembergii. Pięknie! O ile sam budynek wygląda średnio, to z mostku na rzece winnica prezentuje się przepięknie, z zameczkiem u góry (to właśnie ten Burg Hornberg). Pierwszy etap bardzo przyjemy, dobrymi drogami – w większości czysto rowerowymi asfalcikami. Mijamy położone na wzniesieniu miasteczko Bad Wimpfen. To już prawie przedmieścia Heilbronn.

Do samego miasta wjeżdżamy przez dzielnice przemysłową, najpierw wzdłuż jakiegoś rurociągu, potem przy dużej elektrowni węglowej. Przy którymś skrzyżowaniu tablica z mapką sieci dróg rowerowych w mieście – ładnie to wygląda.

Ok. 11:50 wjeżdżamy do centrum – samo miasto, sławne konfederacji zawiązanej tu w XVII wieku państw sprzymierzonych ze Szwecją, raczej nie zachwyca. Chociaż w jednym miejscu fajna aleja knajpkowa. My jednak jedziemy do sklepu, trochę dalej. Przebijamy się przez centrum, co skutkuje tym, że na jakimś placyku, rozglądając się, jak trzeba jechać, wjeżdżam w wystający drewniany bal – jakaś konstrukcja związana z placem zabaw, chyba imitująca statek, czy coś. Ląduje na glebie, zakleszczając się między rowerem, a tym balem, torba na kierownicy się otwiera i wysypują się różne szpargały, a ja nie mogę się ruszyć. 🙂 Pięknie, na szczęście Ania mi pomaga, ubiegając przezornie jakąś obcą panią. 😉 Zbieram i pakuję rozsypane drobiazgi (takie jak na przykład portfel) oraz siebie – na szczęście, tylko obracie łokcia. Po tym krótkim przymusowym postoju docieramy do sklepu, gdzie robimy zakupy. Zjemy trochę dalej, więc ruszamy zaraz dalej.

Wyjazd z miasta zrazu spokojny, ale zaraz za opłotkami pierwszy ostrzejszy podjazd. Na okolicznych wzgórzach cieszą oko pięknie położone winnice. Widok przepyszny – chyba nawet bardziej urzekający, niż te podobne francuskie, z Szampanii.

Następna miejscowość, do której za chwilę zjedziemy, to nomen omen Weinberg – czyli w dosłownym tłumaczeniu Winna Góra. Czujemy się prawie, jak u siebie na wsi – wszak w niedalekim sąsiedztwie mamy Piwną Górę. 😉 Gorzej, że większość drogi jedziemy w słońcu, a „niebo błękitne, żadnej nie ma na nim chmury”. Dobrze, że czasami trafiają się drzewa, a pod nimi cień – różnica, zwłaszcza na podjeździe – znaczna, zawsze choć chwila wytchnienia od palącego słońca.

W Weinberg, w jakimś małym parku, robimy popas – jest trochę cienia, rzecz dzisiaj niezbędna. Godzina 13:15, w sam raz pora na posiłek. Dziewczyny na razie bojowe po pierwszym konkretniejszym podjeździe – ale wszyscy wiemy, że to dopiero zarys wstępu do podstaw tego, co nas czeka. 😉

Trzeba jechać dalej, jest 14:00, a my na licznikach mamy niecałe 40km. Niby prawie połowa, ale wiemy, że upał i podjazdy skutecznie nas spowolnią. Mijamy sympatyczne niemieckie miasteczka – Willsbach, Affaltrach. W okolicach wciąż winnice, a także trochę sadów. Okolica bardzo malownicza, drogi jakość dróg też świetna. Pniemy się pod górę – grupa tradycyjnie się rozciąga. Krótki zjazd do Scheppach i dalej do Bretzfeld, potem znów trochę pod górkę – głównie odkrytym terenem, a jest pewnie z 30 stopni, jeśli nie lepiej.

Za to wciąż winnice, a także trochę łąk. Przed miasteczkiem Öhringen mały meczecik, obok parkują jakieś samochody z obwoźnym kebabem, czy czymś podobnym. Samo centrum – czyli starówka – bardzo ładne, dominują domy o konstrukcji szkieletowej. Mijamy lodziarnię – następuje tzw. wymuszenie przez grupę, to znaczy zatrzymujemy się na chwilę – no chyba faktycznie zasłużyliśmy na lody. Zresztą, sympatyczne miejsce, wąska, staromiejska uliczka daje konieczny cień. Korzystamy też z toalety, napełniając przy okazji opróżnione butelki – wody schodzi nam na potęgę. Ja jeszcze próbuję znaleźć sklep w pobliżu, jako, że i tak lodów nie jem, ale niestety, w okolicy jest tylko mięsny, a nie jest to to, o co nam chodziło. Ale nie szkodzi, na razie nie mamy musu zakupowego, zakupy możemy spokojnie zrobić jutro.

O 16:30 jedziemy dalej – niby nie zostało nam dużo, około 20km, ale w tym 300 metrów podjazdu, musimy wjechać do Waldenburga, który jest położony na ok. 500 m n.p.m., a my jesteśmy nieco powyżej 200 na razie. Na wylocie z miasteczka park linowy – ale nie, jak zazwyczaj u nas, na drzewach, tylko na takiej stalowej konstrukcji – ciekawe. Następne miasteczko, które mijamy – to Neuenstein, z pięknym, renesansowym zamkiem – dawną siedzibą rodu von Hohenlohe, którego dwóch przedtawicieli było nawet w XIII wieku Wielkimi Mistrzami Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie – czyli po naszemu Zakonu Krzyżackiego.

Zamek mijamy, a niedługo potem zaczyna się najbardziej konkretna część podjazdu. Widać nawet ten Waldenburg u góry, no jest trochę do wyrwania, jest. Z początku idzie nieźle, ale w pewnym momencie okazuje się, że Ania ma jakieś kłopoty. Wygląda to niedobrze – odezwały jej się stare, zaleczone wydawałoby się problemy. Sporą część podjazdu podprowadza rower, bo nie bardzo jest w stanie jechać. Nie spowalnia to jakoś dramatycznie grupy – i tak jest na tyle ostry ten podjazd, że rowerami nie jedzie się dramatycznie szybciej. Zresztą, nie tylko Ania fragmentami podprowadza.

Pod Waldenburgiem ładny widok – ostatni odcinek dość stromo prowadzi do miasta drogą szutrową, my trawersujemy bokiem, chociaż i tak mamy trochę podjazdu, ale lżej. W rezultacie lądujemy nieco dalej, poza starówką.

Na górze część z nas decyduje się cofnąć do miasteczka, a inni chcą odpocząć. Ostatecznie jednak wszyscy jadą na krótkie zwiedzanie – to w końcu tylko paręset metrów i trochę do góry – ale to pestka po całym podjeździe. Miasteczko bardzo urokliwe, z zameczkiem, rzecz jasna. Na dziedzińcu zamkowym głęboka studnia – chyba ponad 60 metrów. Jest prawie 18:30, najwyższy czas jechać. Do campingu mamy rzut beretem, jeszcze tylko jeden króciutki podjazd, a potem przyjemny zjazd, ale musimy jeszcze się rozbić, no i coś przekąsić – liczymy, że uda się zjeść kolację w knajpce przy campingu.

Przy campingu jest jezioro, niestety, ostrzeżenia o jakiejś bakterii z zaleceniem, by się nie kąpać – szkoda. Pan z obsługi nam mówi, żebyśmy raczej najpierw zjedli w restauracji, a potem się rozbili, bo niedługo kuchnia się zamyka. Najpierw jednak się rozbijamy – Ania musi odpocząć. W ogóle nie chce przyjść na obiad, zamawiamy jej „na wynos”. Miejsce dla namiotów jest na samym końcu, większość dobrych miejscówek zajęta, my rozbijamy się koło jakiejś zdezelowanej instalacji minigolfowej. Między namiotami biegają nam jakieś dzieciaki. Na dodatek, jakaś młodzież koniecznie musi odbijać piłkę 5 metrów od naszych namiotów, piłka ląduje im od czasu do czasu w naszych rzeczach, czym kompletnie się nie przejmują – słabo. Za to knajpa przyjemna, zamawiamy jakieś sznycle, sałatki – chociaż dość długo musieliśmy czekać.

Na razie musimy wydumać, co robić dalej. Dość realną wydaje się perspektywa zakończenia naszego wyjazdu (przynajmniej dla nas, Szczygli mogą przecież jechać dalej). Rozważamy różne opcje, z niedalekiego Schwäbisch Hall można pojechać pociągiem do Norymbergi, stamtąd do Berlina i wrócić do Polski. Nie wiadomo, jak z miejscami dla rowerów zwłaszcza w tej relacji Berlin – Warszawa – być może trzeba by podzielić się na dwie grupy, bo pewnie wszyscy w jeden pociąg nie wejdziemy. Ech… Ewentualnie, część naszej rodzinki (na przykład Natalka z Witkiem, bo Ignacy i tak chętnie by wrócił ;)) mogłaby kontynuować wyprawę z Lechami. Przedstawiamy Maryni i Lechowi problem i koncepcje – nie są, oczywiście, zachwyceni, ale rozumieją powagę sytuacji. Dywagujemy – Lechu proponuje, żeby Ania (być może z kimś do towarzystwa, na przykład z Ignacym) zrobiła sobie ze dwa dni przerwy na odpoczynek – podjechała, na przykład, do Norymbergi i tam odpoczęła, podkurowała się – i za te dwa dni podejmiemy decyzję, co dalej. Wydaje się, że to dobry pomysł, Ani też odpowiada. Ignacemu również 🙂 Tym bardziej, że następny dzień zapowiada się ciężko – będzie upał 33 stopnie i sporo górek, z czego dwa konkretniaste podjazdy. Sprawdzamy jeszcze pociągi do Norymbergii z Schwäbisch Hall – jedzie tam chyba co dwie godziny Regio, więc nie powinno być problemu. Do miasta stąd mamy jakieś 20km, trochę pod górkę, ale głównie z górki, więc chyba będzie okay.

Idziemy spać – niestety, mimo, że to niemiecki camping, dwie ekipy młodzieży dość mocno hałasują do późnej nocy, takich rzeczy nie lubimy.

2020-07-31

Upał i podjazdy (ok. 86 km)

Wstajemy w miarę wcześnie. Śniadanie planujemy zjeść w Schwäbisch Hall, teraz wrzucamy tylko coś lekkiego (jogurty z suszonymi owocami i orzechami, etc.). Hałasująca młodzież jest niezmordowana – już słychać jakieś radio z namiotu, gdzie wczoraj do późna trwała impreza. No cóż, nawet na niemieckich campingach takie rzeczy się, jak widać, zdarzają. Ania czuje się lepiej, ale nie na tyle, żeby zmieniać decyzję o odpoczynku. Trochę czas się nam, jak zwykle, rozłazi, a tu droga daleka przed nami – planujemy nocleg na campingu koło Rothenburga, a to daje znów ponad 80km, przy upale i sporej ilości podjazdów. Chyba, że trafi się coś wcześniej.

Ruszamy dopiero koło 9:30 – najpierw krótko pod górkę, potem przez las, leśną, ale asfaltową drogą – jedzie się super. Chwilę jedziemy trochę pod górę, trochę po równym, a potem już zjazd. Przez pola i łąki – Szwabia wygląda tutaj, jak polski Beskid Niski niemalże. 😉 Jakieś szopy, powyżej łąk lasy – bardzo ładnie. Wjeżdżamy do miasta, starówkę mamy pod słońce, słabo wychodzi fotografia. Jedziemy do sklepu Rewe, znów obok jakiejś fabryki – chyba elektrowni. Wcześniej przejeżdżamy przez sympatyczny, zadaszony drewniany mostek, po nim jakiś skwerek, obok jakieś boiska – to dobre miejsce na popas śniadaniowy po zakupach.

Po tym drugim śniadaniu pora na rozstanie – my kontynuujemy wyprawę, Ania z Ignasiem jadą na dworzec kolejowy Schwäbisch Hall-Hessental, z którego jeżdżą bezpośrednie pociągi do Norymbergi. Na pociąg o 12:00 nie zdążą, ale na 14:00 spokojnie. Chyba sobie poradzą? 🙂 My na razie nieco kręcimy wzdłuż rzeki Kocher, na północ – przyjemnymi rowerowymi drogami. Wokół sporo zieleni, upał wyraźnie rośnie, ale otoczenie trochę łagodzi odczuwalną temperaturę. Z początku sporo rowerzystów i biegaczy, potem już raczej kameralnie.

Ok. 10 km za miastem ukazuje się monstrualna budowla – Kochertalbrücke, czyli most drogowy nad doliną Kocher, należący do autostrady A6, która to z kolei jest częścia trasy Via Carolina, łączącej – a jakże, Paryż z Pragą, czyli biegnącą gdzieś równolegle do naszej trasy. Wiadukt ten jest najwyższym na świecie mostem belkowym – najwyższy z jego filarów ma aż 178 metrów wysokości, a cały most 185 metrów wysokości w najwyższym punkcie. Z daleka z początku nie widać jego ogromu, dopiero, gdy widzimy na nim ciężarówki, próbujemy oszacować jego wysokość – ale i tak wszyscy niedoszacowali, co chwilę później zweryfikowaliśmy w internecie, odpoczywając chwilę pod tym mostem.Ania dzwoni, że dojechali do dworca, ale kasy pozamykane – bilet kupiła w automacie, pomagał jest jakiś gość, ale nie jest pewna, czy ma również bilet na rower, bo nie ma tam żadnej adnotacji. Tłumaczę jej, by się nie przejmowała, najwyżej dokupi o konduktora.

Chwilę później wjeżdżamy do miasteczka Braunsbach – i tu zaczynamy podjeżdżać, tym razem trasa prowadzi normalną szosą. Od razu konkretnie w górę, równo, dobre parę procent nachylenia – mamy tak do zrobienia ze 200 metrów w górę. To pierwszy z dwóch ostrzejszych podjazdów, nie licząc pomniejszych. Witek z Lechem ładnie ciągnie w górę, Marynia z Natalką też, chociaż Marynia za ostrymi podjazdami nie przepada. Zośka z kolei zostaje w tyle i trochę marudzi – ja z nią. To znaczy zostaję z nią, nie marudzę. 🙂 Trochę schodzi z roweru i go podprowadza, często przystaje – jednym słowem, robi solidną obstrukcję. 😉 Z początku przeszkadza nam też słońce, potem jednak wjeżdżamy do lasu i robi się nieco przyjemniej. W pewnym momencie mija nas brązowy SUV Audi, chwilę potem jedzie znów i zatrzymuje się przy mnie – kierowca zaczyna coś do mnie mówić. Tłumaczy mi, że moja córka (wyprowadzam go z drobnego błędu, że to siostrzenica) ledwo przędzie (była trochę z tyłu), a tu jeszcze kawał podjazdu – ze 2 km. Pyta, czy ta ekipa z przodu to od nas, gdy potwierdzam, że tak, to mówi, że „Vater mit Sohn” (czyli Lechu z Witkiem), a „Frau mit Tochter” (czyli Marynia z Natalką) już praktycznie też, a nam w takim układzie to jeszcze sporo zejdzie. Nie próbuję mu wyjaśnić naszych rodzinnych koligacji, natomiast rozumiem, do czego zmierza… No i mówi, że on to słabo widzi, ten podjazd w wykonaniu Zochny, i że może jednak ją podwiezie. No ładnie… Oczywiście się kryguję, tłumaczę, że damy radę (Zośka da), ale po krótkiej dyskusji jednak przyjmuję propozycję – Zośka trochę zdziwiona, ale ładuje się do samochodu, rower idzie do bagażnika (klapa się nie domknęła, ale Niemiec mówi, że to nie szkodzi. Jeszcze mnie uprzedza, że musi kawałek zjechać w dół, żeby nawrócić, i żebym się nie niepokoił. Na wszelki wypadek zapamiętuję jednak numer rejestracyjny i ruszam sam pod górę, tym razem rozsądnym tempem. Po dwóch minutach wyprzedza mnie samochód z Zochną. Ja w końcu mogę trochę pocisnąć, ale i tak trochę mi schodzi, zanim dojadę na górę. Tam wszyscy w komplecie, samochodu z sympatycznym kierowcą już nie ma. Marynia i Lechu trochę zdziwieni całą sytuacją, Zośka całkiem zadowolna, w lepszym humorze – w sumie pewnie połowę tego zjazdu zaliczyła na stopa. Chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej.

Co prawda, zaliczyliśmy ostry podjazd, ale teraz za to wyjeżdżamy na patelnię – przy temperaturze ponad 30 stopni nie jest lekko. Jest 14:00, za nami raptem 33 km. Trzeba jechać 🙂 A to, że wjechaliśmy na górę nie znaczy, że teraz jedziemy po równym. Rozmawiam jeszcze z Anią, mówi, że kasy się potem otworzyły, i że dokupiła bilety na rower. Teraz jadą, jest tak średnio, bo mimo klimatyzacji jest dość ciepło, a trzeba siedzieć w maskach. Ruszam za resztą.

Za pół godziny mamy fajny zjazd – tym razem trochę w lesie, ale już pod koniec tego zjazdu widzimy miasteczko Langenburg – położone, oczywiście, na górze. Oczywiście – bo zazwyczaj wszystkie miasteczka kończące się na „-burg” (ew. na „-berg’, ale to już sprawa oczywista) są położone na wzniesieniach albo górkach, natomiast te kończące się na „-bach” (czyli potok, rzeczka) – raczej będa położone w dolinie. A więc Langenburg oznacza dla nas podjazd. Trochę krótszy, niż poprzedni, ma chyba 150 metrów, ale chyba jeszcze ostrzejszy – średnie nachylenie ma chyba 12%, a momentami jest stromo. Na końcu, krótko przed samym miasteczkiem, szosa robi zakos – na tym zakosie prawie wszyscy jednak zsiedli, nawet Witek, którego ten zakręt nieco zaskoczył, a który, jak dotychczas świetnie sobie na podjazdach radził, nawet pomimo tego, że zestopniowanie zębatek w jego rowerze nie jest zbyt korzystne. Ostatnia część podjazdu jest nieco lżejzsa – to już wjazd do miasteczka normalną szosą, która idzie trochę dookoła.

Przy wjeździe – zamek. Natalka, Witek i ja dojeżdżamy pierwsi i czekamy na Szczygłów. W międzyczasie szukam wody – jest jakaś toaleta nieopodal, nabieram zatem wody. Część z niej zużywamy zewnętrznie – polewając twarz, głowę i kark – czysta przyjemność w tym upale. Czekamy dość długo, ale okazuje się, że Lesie wjechali do miasteczka nieco wcześniej, inną drogą i odpoczywali przy fontannie 200 metrów dalej. Jemy jeszcze przekąski, znów uzupełniamy zapasy wody i ruszamy – przez miasteczko, jeszcze trochę pod górę. Po ok. 1.5 kilometra Zosia konstatuje, że nie ma bidonu. No pięknie, czyżby druga zguba? Po chwili zastanowienia wygląda na to, że zostawiła go przy tej fontannie. No, pięknie. Dobra, ja się cofam, żeby to sprawdzić, ewentualnie mógłby jeszcze być tam, gdzie my odpoczywaliśmy, bo oni tam potem do nas dojechali. Wracam – faktycznie jest przy fontannie. Nadganiam grupę, znów pod górkę.

Po wyjeździe z miasteczka jedziemy fajnymi szuterkami prez las – to Brüchlinger Wald. Mamy przynajmniej trochę ochłody, a jest 16:30, chyba najgorętsza część dnia. Mały zjazd do doliny potoku Rötelbach, potem znów wjazd – jeszcze kawałek i dojeżdżamy do malutkiego jeziorka, stawu bardziej – Billingsbach. Myśleliśmy, że może da się przekąpać, ale to bardziej rybny staw, niż kąpielowy, woda, jak wszędzie tutaj – to taka brązowo-zielona breja, szkoda. No nic, robimy mały postój na jedzenie. Przejechaliśmy na razie 56 km, trochę słabo, biorąc pod uwagę, że jest 17:45, gdy wyruszamy po odpoczynku. Faktem jest, że teraz mamy raczej dobrą drogę, a na koniec nawet zjazd, ale jednak zostało nam wciąż 25 km.

No dobrze, a tu na dodatek w następnej miejscowości – Lentersweiler – informacja o jakimś objeździe. Chwilę się wahamy, zastanawiamy, czy mimo wszystko nie jechać licząc, że rowerem się da (tym razem szlak prowadzi normalną, choć mocno lokalną, szosą). Jakaś pani jednak, widząc nasze rozsterki, tłumaczy nam, że musimy faktycznie jechać objazdem. Lechu się trochę frustruje, ale to nam dodaje nie więcej, niż 2-3 kilometry, nic strasznego.

Mijamy Schrozberg, kolejne sympatyczne, niemieckie miasteczko. Zaraz za nim znów szutrowy odcinek w lesie. Mamy już ponad 900 metrów podjazdów tego dnia, pewnie dojdziemy do 1000. Zaraz nna początku tego lasku są jakieś stawy niedaleko – sprawdzamy, czy przypadkiem nie da się tam zanocować. No owszem, może i by się dało, lasek nawet przyjemny – ale woda, jak mogliśmy się spodziewać, niezbyt zdatna do użytku.

Kontynuujemy zatem jazdę do Rothenburga. Tam są dwa campingi, nie powinniśmy mieć problemów z miejscem. W końcu ukazuje nam się Rothenburg – oczywiście, na górce. Nasze campingi jednak są na dole, w dolinie potoku – ostatni odcinek to już zjazd, dość przyjemny, w lesie. Przed zjazdem spojrzałem jeszcze na statystki GPSa – mamy ponad 1000 metrów podjazdu (Strava potem przeliczy to na 990, nie wiem, czemu). Tutaj też mijamy granicę landów – opuszczamy Badenię-Wirtembergię, a wjeżdżamy do Bawarii.

Na miejscu jesteśmy krótko przez dwudziestą, pierwszy z campingów ma nieczynną recepcję, ale jest telefon – dzwonię, ale pan tłumaczy mi, że nie ma miejsc. Za chwilę wychodzi z domu obok i wyjaśnia, że w zasadzie nie ma miejsc na namioty, wszędzie jest kamieniście, w ogóle ma pełno, i że mu przykro, ale nie może nam nic zaoferować i żebyśmy spróbowali na campingu obok. No dobrze, co zrobić, jedziemy zatem obok – tu na szczęście nie ma problemu. Nawet jest mały sklepik. Restauracji, niestety, nie ma, są jedynie jakieś w mieście – na górze, ale dla nas jest zbyt późno, zjemy zatem liofilizaty. W sklepiku zaopatrujemy się w napoje (piwo dla nas, soki dla dzieci – dla mnie to ostatni dzień na napoje alkoholowe, bo w sierpniu tradycyjnie jestem abstynentem). Zamawiamy też pieczywko na rano. Poletko na namioty jest zaraz za repecją – taka mała górka, miejsca niewiele, są już ze 4 namioty, po naszych dwa jest prawie pełno. Koło nas, co prawda, są dwa materace na wystawione na zewnątrz, więc pewnie da się jeszcze trochę skompresować. Kończymy jedzenie praktycznie po zmroku, w międzyczasie pojawiają się lokatorzy sąsiednich namiotów i materacy – młodzi, sympatyczni Niemcy – przygotowują sobie przenośnego grilla z jakimiś szaszłykami chyba, trochę im zazdrościmy. Rozmawiam jeszcze z Anią – u nich wszystko w porządku, zainstalowali się na campingu, byli na mieście. Zjeść chcieli na campingu, ale pani kelnerka ich olała i po 10 minutach oczekiwania poszli do sklepu po zakupy i sami sobie zrobili. Jutro mają w planach zwiedzanie.

Po wieczornej toalecie idziemy spać. W nocy pojawia się chyba reszta tego towarzystwa – jest im dość wesoło, urządzają sobie też konkurs puszczania bąków, dość hałaśliwych. 🙂 Trochę rozbudzony, zastanawiam się, czy nie stanąć w szranki, ale jednak odpuszczam. 🙂

2020-08-01

Dzień luzu (ok. 43 km)

Po wczorajszym ciężkim dniu dziś planujemy nieco luzu, tym bardziej, że dziś ma być również bardzo ciepły dzień. Jutro ma się już trochę ochłodzić. Nocleg więc zaplanowaliśmy na odległym nieco ponad 40 kilometrów campingu nad jeziorem Sonnensee. Liczymy przy tym, że w końcu uda nam się wykąpać. Namioty mamy dość zapocone, rozwieszamy je na murku pod tym naszym namiotowym poletkiem, w międzyczasie robimy śniadanko – nieopodal jest ławeczka ze stolikiem, pod drzewami – bardzo przyjemne miejsce. Bułeczki mamy z przycampingowego sklepiku, kupujemy tu też jakieś smarowidła i sery – wielkiego wyboru w tym zakresie nie ma. Śniadanko sute, wiadomo, że mamy mniej kilometrów do przejechania, niż zazwyczaj – rezultat jest taki, że wyjeżdżamy ok. 9:30 wiedząc na dodatek, że ma być dziś upalnie. No nic.

Na razie podjeżdżamy do Rothenburga, niecałe 100 metrów w górę – na świeżo, co to dla nas. Trochę późno orientujemy się, że trasa wiedzie obok starego miasta, jak już wyjechaliśmy dalej. Trudno – będzie trzeba tu kiedyś wrócić. Wyjeżdżamy z miasta, trasa wiedzie odkrytymi polami – a słoneczko przygrzewa, aż miło. Wszystko wskazuje na to, że będzie to jeden z najgorętszych dni podczas naszej wyprawy. Kawałek jedziemy trochę w dół, a potem znów pod górkę – musimy wjechać na 500 metrów n.p.m.. Nocleg mieliśmy na wysokości ok. 350 metrów, Rothenburg jest niecałe 100 metrów wyżej, więc trochę na dzień dobry się zmęczymy, ale potem będa tylko pomniejsze wzniesienia.

Ania dzwoni – okazuje się, że Ignacy ma znów flaka w tylnej oponie. No nie… Narzędzi nie mają, oczywiście – wszystko jest z nami. Proponuję jej, by znaleźli jakiś sklep z serwisem – i niech tam wymienią dętkę, przy okazji może zerkną na taśmę, może z nią jest coś nie tak? Bo to już jest lekko dziwne – o ile pierwsza jego guma to był klasyczny snake, o tyle teraz to wyglądało na przycięcie bardziej od wewnątrz, od strony obręczy właśnie. Co prawda jest sobota, ale chyba w Norymberdze jakiś serwis powinno dać się znaleźć?

Jedziemy przez obszar Wysoczyzny Frankońskiej, przez teren parku krajobrazowego (chyba tak należy tłumaczyć Naturpark Frankenhöhe). Nasza trasa prowadzi polami i łąkami, chociaż w okolicy lasów nie brakuje – te jednak porastają wzgórza, wznoszące się w okolicy. Nie są one zbyt wysokie – nie przekraczają 600 metrów. We wiosce Poppenbach obserwujemy interesującą instalację – rozwieszone dziecięce pranie, ale na dość dużej wysokości – zupełnie niepraktycznie, a obok figurka bociana. Potem dowiedzieliśmy się, że jest to zwyczaj (przynajmniej w tej okolicy) ogłaszania światu o narodzinach dziecka. Nader sympatyczny zwyczaj.

Potem mamy kawałek szuterku – bardzo przyzwoitego, jedzie się niewiele gorzej, niż asfaltem, chociaż wiadomo, że trochę się skurzymy przy tej pogodzie. Dojeżdżamy do miejscowości Oberdachstetten, gdzie wg GPSa ma być sklep. Niestety, sklepu nie ma, jest chyba tylko mięsny nieopodal, ale to nas mało interesuje. Wygląda na to, że kiedyś był, faktycznie, z tyłu budynku jest jakaś rampa, ale najwyraźniej to przeszłość. Wg googla też tego sklepu nie ma. Potwierdza to napotkany młody człowiek, który mówi, że nieopodal jest jeszcze piekarnia, może być czynna. My jednak musimy zrobić większe zakupy tak, czy siak – jutro jest niedziela, a wiadomo, że w Niemczech tego dnia nie ma co liczyć na zakupy, więc zakupy trzeba zrobić na półtora dnia w zasadzie. Dramatu nie ma, zakupy możemy zrobić także we Flachslanden – tam ma być Edeka.

Pożywiamy się słydyczami i jedziemy dalej – daleko nie mamy, jest 12:40, a na licznikach mamy 30 km – więc daleko nie mamy. We wiosce Mitteldachstetten mijamy interesującą wystawę jakichś konstrukcji z metalu, czy żeliwa – nie wiem, czy to reklama jakiejś manufaktury, czy może jakieś pozostałości, a może jakiś artystyczny performance? Droga bardzo przyjemna, gdyby nie narastający upał, byłoby bardzo fajnie.

Przed Flachslanden jeszcze trochę podjazdu – ale nie nazbyt długiego. Do sklepu Edeka mamy skrót polną ścieżką na obrzeżach wioski, wjeżdżamy na nią koło labiryntu z żywopłotu – pozycjonują się nieźle, wymieniając najsłynniejsze labirynty, m.in. w Knossos. Ten tutaj jest nieco zaniedbany – gałęzie nie przycięte, bramka wejściowa zresztą jest zamknięta. Obok ciekawa wystawa różnych dawnych kamieni granicznych.

Zakupy robimy w miarę sprawnie, biorąc pod uwagę, że musimy je zrobić na dwa dni. Z drugiej strony, kupujemy chyba nieco zbyt dużo – mamy potem kłopoty, żeby to wszystko upchać w sakwach, a mamy sporo niekompresowalnych rzeczy, takich jak owoce w szczególności. Ruszamy dalej – mamy już zupełnie niedaleko.

Mijamy wioskę Kettenhöfstetten, gdzie znajduje się knajpka, w której planujemy potem zjeść. Stąd mamy niecały kilometr do campingu. Dojeżdżamy tam o 14:20 – pełen luzik. Z miejscem nie ma kłopotu, rozbijamy się koło innych namiotów, młoda dziewczyna z namiotu obok rozmawia nawet po polsku. Trochę ciekawie wygląda kosz na śmieci – jest pełen białych larw, chyba ktoś wyrzucił tam jakieś zepsute mięsko. Larwami pożywiają się intensywnie kosy, pani z obsługi spryskuje ten kosz jakimś środkiem – miejmy nadzieję, że ptakom to nie zaszkodzi. Mi trochę dokuczają dziś plecy – czyżby odezwały się korzonki? Chyba raczej nie z przeziębienia – może w wyniku wczorajszego stresu? No nic, na razie nie ma dramatu.

Dumamy, czy się kąpać – jezioro faktycznie jest, ale znów wygląda niezbyt ciekawie. Wygląda na to jednak, że ludzie się kąpią, wbijamy się więc w stroje kąpielowe i idziemy nad wodę. Mamy trochę kłopot, żeby gdzieś w pobliżu znaleźć dogodne zejście – brzeg jest porośnięty trzcinami. Po drugiej stronie jest jakiś piaszczysty nasyp – tam wygląda na to, że jest lepsze zejście, ale jest tam sporo ludzi, zresztą nie chce nam się obchodzić jeziorka (choć daleko nie jest). Jeziorko jest zresztą sztuczne, tama jest od zachodniej strony, czyli tam, skąd przyjechaliśmy. Pływają tam nawet jakieś kajaczki. Woda – ciepła. Jest jednak brązowo-zielona – jak prawie wszędzie tutaj. Dno – muliste. No fajnie, w końcu tylko ja i Lechu wchodzimy – Natalka się boi o swoją skórę (i tak ma z nią problemy), dzieciaki trochę próbują, ale nie chcą, Marynia też nie. Wchodzimy dalej – jest cały czas płytko, jest też trochę wodorostów. Dno – wciąż muliste, na dnie jakaś taka galareta, ogólnie niezbyt fajnie. Pływamy trochę, w zasadzie wszędzie mamy grunt, na środku jeziora widać faceta, który po prostu stoi. Pływa się w miarę przyjemnie – po skończonej kąpieli idziemy jednak pod prysznic. Przy okazji, do prysznica i toalet dostaliśmy po jednym kluczyku, wygodne to nie jest. Wypisujemy jeszcze kartki zakupione wcześniej – w Norymberdze pewnie będzie okazja wrzucić je do skrzynki, jak już dopiszą się na nich Ania i Ignaś.

Po południu idziemy do restauracji. Widać, że to jakiś rodzinny biznes, jest ogólnie sympatycznie i dość niedrogo. Zamawiamy sznycle, Natalka jakąś sałatkę z łososiem, domowe lemoniady – bardzo zacne, w szczególności fajna jest imbirowa z ogórkiem, którą zamówiłem, nie będąc do końca pewnym, czy dobrze zrozumiałem skład. Jedyną wadą miejscówki jest dochodzący nas od czasu do czasu zapach (no, powiedzmy) kiszonki – ale w końcu jesteśmy na wsi. Pan (chyba właściciel) pyta, czy jesteśmy z Polski – potwierdzam zaskoczony pytając, jak rozpoznał. Okazuje się, że ma współpracownicę w kuchni z Polski – pokazuje nam nawet jej samochód, stojący na podwórku. Musimy zapłacić gotówką – z kartami jest kłopot, terminal nie akceptuje żadnej z naszych kart walutowych – ciekawe. Wracamy, korzystamy jeszcze raz z pryszniców i dość wcześnie kładziemy się spać. Zdzwaniamy się jeszcze z Anią – jest w dobrym nastroju, wydaje się, że może kontynuować wyjazd. Super, ale zobaczymy, jak będzie. Umawiamy się, że spotkamy się jutro koło południa na rynku w Norymberdze. Co do uszkodzonej dętki Ignacego – okazuje się, że byli w sklepie, ale tam nie mieli takich dętek – dziwne. Za to na campingu poratował ich jakiś gość ze swoim synem – popsioczyli na moje klejenie i zrobili po swojemu. 🙂 No cóż, pozostaje mi przełknąć tę gorzką pigułkę. 😉 Ważne, że problem z głowy, obdarowali też Ignacego zestawem do łatania. Po zwiedzaniu Norymbergi Ania jest nieco rozczarowana.

2020-08-02 (ok. 100 km)

Znowu razem; trochę pada

Wg prognoz może być deszcz dzisiaj. Wstajemy rano – na szczęście nie padało, więc rzeczy są suche. Lesie mówią, że podobno w nocy sąsiedzi hałasowali, puszczali jakąś muzykę – ja nic, o dziwo, nie słyszałem. Plecy, nietety, dokuczają mi dość mocno: nie jest dobrze – mam duży problem ze schylaniem. Dość sprawnie robimy śniadanko i zwijamy namioty – chwilę po óśmej jesteśmy gotowi do wyjazdu, ale mamy problem – recepcja jest zamknięta. Wczoraj nie chcieli nas skasować, a teraz tracimy czas na poszukiwania kogoś, kto łaskawie przyjąłby od nas zapłatę. Jest jakiś dzwonek, ale nikt na niego nie reaguje. W końcu na tyłach restauracji udaje się kogoś zdybać i o 8:30 wyjeżdżamy. Konferuję jeszcze z Anią – u nich dość mocno padało, ale się zwijają. Nie wiem dokładnie, ile nam zejdzie do Norymbergi, ale mamy głównie z górki, więc powinniśmy przyjechać sprawnie. Z drugiej strony, jest to prawie 60 km. Gdzieś wczesnym popołudniem powinniśmy być.

Z początku wracamy do Flachslanden, czyli tej miejscowości, gdzie wczoraj robiliśmy zakupy. Trochę podjazdów, jedziemy zwykłymi szosami, ale lokalnymi, o małym ruchu. Na razie nie pada, ale widać, że pogoda się zmieniła, jest chłodniej, a niebo jest całkowicie zachmurzone. I tylko te moje plecy – cholera, jest słabo. Zjeżdżamy na drogę dla rowerów – odcinek przez las jest nawet szutrowy, ale świetnej jakości. Po ok. 28 km robimy postój koło miejscowości Großhabersdorf, na trawce – jest na szczęście w miarę sucho, chociaż trochę próbowało padać. Jest przyjemnie, wyciągam się, żeby rozciągnąć trochę te nieszczęsne plecy. Nie odpoczywamy długo, po 15 minutach ruszamy dalej. Jest 10:20 – znów rozmawiam z Anią. Mówi, że fajnie, jakbyśmy zdążyli do 12:00, bo o tej porze na kościele Najświętszej Marii Panny jest jakieś kukiełkowe przedstawienie hołdu książąt niemieckich cesarzowi. Będzie jednak raczej ciężko na to zdążyć.

Jedziemy teraz po płaskim, a w zasadzie lekko w dół, tempo mamy świetne. Zatrzymujemy się jeszcze koło jakiegoś sklepu – mimo niedzieli, jest czynna przysklepowa piekarnia, Lesie uzupełniają zapasy, korzystamy jeszcze też z toalety. Jesteśmy już na obrzeżach miasta, pojawia się trochę rowerzystów. Są też ślady deszczu – na szczęście, nas ominął. Dojeżdżamy do doliny rzeczki Rednitz, skręcając nieco na północ – dotychczas jechaliśmy równo na wschód. Jedziemy drogami rowerowymi, chociaż w miasteczku Fürth trochę kluczymy po jakiś uliczkach. Mijamy jakiś efektowny pałacyk, czy może raczej wielką willę. Dojeżdżamy do rzeczki Pegnitz i teraz wzdłuż niej jedziemy – cały czas ładnymi, rowerowymi drogami, teraz już dość mocno zatłoczonymi. Na którymś z kilku mostków patrzymy – w rzece leży jakiś rower. 🙂

Około 12:30 wjeżdżamy na rynek – tam spotykamy się z Anią i Ignacym. Rynek jest dużym rozczarowaniem – prawie cały zajęty jest przez jakiś lunapark, niezbyt ciekawie. Ale otoczenie całkiem sympatyczne, pomimo, że wszędzie dość tłoczno. Poniżej kilka zdjęć z Norymbergi, które zrobiła Ania podczas swojego przymusowego tutaj pobytu.

Na dodatek zaczyna padać. Zastanawiamy się nad dalszym planem gry – wydaje się, że możemy spokojnie zrobić ok. 100 km dzisiaj, o ile nie zacznie jakoś konkretniej lać. Pasuje nam zatem camping koło Pommelsbrunn – nazywa się zresztą Pegnitz Camping. Powinniśmy też zrobić przepierkę, miejmy nadzieję, że nie będzie problemów z pralką.

Elewacja kościoła mariackiego z figurkami elektorów składających hołd cesarzowi
Zaułki Norymbergi
Szpital św. Ducha
Kościół św. Wawrzyńca
Stare Miasto
Krucyfiks Mikołaja Wickla wykonany przez Wita Stwosza – kościół św. Sebalda
Tiergärtnertor – fragment fortyfikacji miejskich
Widok na Kaiserburg – czyli zamek
Dworzec kolejowy
Ślady ponurej przeszłości – Reichsparteitagsgelände, czyli teren zjazdów NSDAP z salą kongresową

Patrzę, że to tylne koło Ignacego przydałoby się podpompować. Coś jednak nie idzie pompowanie – okazuje się, że końcówka wentyla jest ułamana! No świetnie załatwili sprawę ci profesjonaliści na campingu w Norymberdze… Dętka do wyrzucenia, pod jakimiś arkadami przy rynku wymieniamy na nową – teraz już nie mam w zapasie dętki, to znaczy mam, ale po tym snake’u również u Ignacego, na samym początku. Trzeba będzie w wolnej chwili ją podkleić. Za to coś moja pompka szwankuje – pożyczam od Lecha. No zrobione. Robimy jeszcze rundkę po starówce – poza gotyckim kościołem Mariackim oraz romańskim kościołem św. Sebalda oglądamy też kościół św. Wawrzyńca – jeden z najbardziej klasycznych przykładów niemieckiego gotyku, z mierzącymi ponad 80 metrów wysokości wieżami.

Wciąż lekko pada, taka lekka mżawka, miejscami ciut mocniejsza – w jeździe zbytnio nie przeszkadza, nie moczy nas specjalnie, kałuż wielkich też nie robi. Z miasta wyjeżdżamy podobnie, jak wjechaliśmy – wzdłuż rzeczki miłymi, rowerowymi drogami. Jak to w obrębie miasta – ruch rowerów spory.

W pewnym miejscu musimy przejechać przez mostek, nie jestem pewien, czy jadąca nieco przed nami Natalka z Witkiem skręcili na niego, więc gonię do przodu. Po ok. kilometrze dojeżdżam do drogi – tutaj by musieli się zatrzymać, bo nie wiedzieliby, dokąd dalej jechać – droga rowerowa się kończy, wracam więc – jedziemy przez ten mostek i za chwilę dojeżdżamy do reszty – są tam też Natalka i Witek, dobrze.

Przejeżdżamy przez dość gęsto tutaj położone małe miasteczka z urokliwymi zaułkami. Nieco po 14:30 stajemy na posiłek – akurat są ławeczki pod jakimiś arkadami, więc możemy schować się przed mżawką. Miejscowość to, zdaje się, Rückersdorf, chociaż przez ten mój paskudny ból pleców trochę się wyłączam mentalnie i nie do końca pamiętam wszystkie szczegóły. Zapasy wciąż jeszcze mamy, a przy takiej pogodzie apetyty dopisują. Po posiłku trochę się wyciągam na wolnej ławeczce, ale wiele to nie pomaga.

Ruszamy dalej, jedziemy wciąż doliną rzeki Pegnitz. Pogoda bez zmian, wciąż trochę mży. Na zakręcie, przed przejazdem przez dość wąski tunel pod jakąś drogą, Zośka zalicza glebę. Na szczęście, nic specjalnego się nie stało, chociaż Ania z początku myślała, że Zosia przejechała nosem po asfalcie. Lechu poprawia jej trochę hamulce, żeby bardziej równomiernie tył z przodem wyregulować. Przejeżdżamy przez Lauf an der Pegnitz, mijając sympatyczny zameczek. Troszkę się zapędzamy, nie zauważywszy zjazdu nad rzekę, wyglądającego jak wjazd na jakieś podwórko.

Jedziemy kawałek bezpośrednio przy rzece, a nieco dalej trasa prowadzi wzdłuż dość ruchliwej szosy 14 – aczkolwiek wciąż wydzieloną drogą rowerową. Koło Otensoos zjeżdżamy na bardziej „boczną” drogę, ruch samochodowy zdecydowanie mniejszy. Krajobraz wokół nieco się zmienia – otaczają nas teraz niezbyt wysokie, ale dość strome wzgórza Jury Frankońskiej, a ściślej mówiąc, gór Hersbrucker Alb. Szczyty tych wzgórz spowite są w chmurach. Niby nie są wysokie, najwyższe szczyty mają nieco ponad 600 m n.p.m., ale mimo to, robią wrażenie. W pewnym momencie deszcz nieco się wzmaga – decydujemy poczekać pod jakąś większą kępą drzew, zapewniającą jako taką ochronę. Tę krótką przerwę wykorzystujemy też „toaletowo”.

Jesteśmy koło Hersbruck, do celu pozostało nam jeszcze jakieś 10 km. Niestety, jakieś 2 km przed campingiem deszcz znów zaczyna mocniej padać – i to dość konkretnie. Na szczęście, akurat jest mostek, pod którym się chronimy. I tym razem także deszcz nie trwa długo, po ok. 10 minutach ruszamy, przed 17:30 jesteśmy na miejscu.

Sam camping bardzo fajny, dużo zieleni. Obok campingu samochód z kajakami – wygląda na to, że rzeka jest również popularna wśród kajakarzy. Brodaty właściciel (albo zarządca) również bardzo sympatyczny, tłumaczy nam wszystko włącznie z zasadami segregacji śmieci – jest tu chyba z 7 albo 8 różnych pojemników. Jest też coś w rodzaju dużego otwartego garażu – w jednym są te pojemniki na śmieci, drugi jest z grubsza pusty – jak rano będzie padało, możemy tu się ewentualnie rozłożyć ze śniadaniem. Toalety czyste, prysznice również – i to dość duże, można spokojnie w dwie osoby wejść. Jest również pralka z suszarką – super. Rozbijamy się na eleganckiej trawce, niedaleko nas są inni rowerzyści. Obiad planujemy dzisiaj w knajpie: robimy szybkie rozeznanie – w pobliskich Eschenbach jest jakaś restauracja „Grüner Schwan” – dobre opinie i jeden dolar w guglach, to dla nas dobra rekomendacja. Jakieś 20 minut pieszo – klawo. Zbieramy się więc i idziemy tam.

Po wejściu do środka knajpy widzimy, że krucho z miejscami. Jakaś pani (gość restauracji) zwraca nam uwagę „Bitte Mundschutz tragen!” – sama, oczywiście, siedząc przy stole bez maseczki. Gdzie tu sens, gdzie logika? Kelner pyta, czy mamy rezerwację – po otrzymaniu przeczącej odpowiedzi sadza nas na zewnątrz, na podwórku. Jest zadaszenie, więc źle nie jest. Dostajemy kartę – jest napisana odręcznie, dość niedbale, więc kelner musi nam wszystko wytłumaczyć. 🙂 Zamawiamy pieczeń wołową w sosie z knedlami (bliskość Czech?), jakieś duszone warzywa i ratatouille. Do tego jakieś wino (Lechu i Marynia, ja w sierpniu alkoholu nie piję, więc zadawalam się lemoniadą). Dostajemy – wszystko jest znakomite. Z okienka (podwórko sąsiaduje z kuchnią) wychyla się kucharz – okazuje się być Czechem. 🙂 Chwalimy jedzenie, a jakże. W pewnym momencie zaczyna mocno padać – podwórko zamienia się powoli w sadzawkę. Musimy się przesunąć do innego stolika, zwolnionego szczęśliwie chwilę wcześniej przez innych gości: przy nim nie ma (jeszcze) kałuży, chociaż za chwilę musimy podnosić nogi. 🙂 Ulewa trwała parę minut, ale była bardzo konkretna. Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na nią akurat podczas jedzenia – wracając na camping nie pada już praktycznie w ogóle.

Po powrocie jeszcze ogarniamy pranie. Sprawdzamy prognozy na jutro – są średnie, może padać – trudno, nic to. Mamy nadzieję, że uda się w miarę na sucho zwinąć, chociaż z tym może być ciężko.

2020-08-03

Nietypowy nocleg (ok. 62 km)

Rano – pogoda kiepawa, zgodnie z prognozami. Trochę siąpi, dookoła wszystko mokre. Rzeczy po praniu, mimo suszenia, wilgotne. Ale co zrobić, wstawać trzeba. My faktycznie idziemy robić śniadanie do tego campingowego garażu, Lesie jedzą w namiocie – ale im łatwiej, bo mają pojedyncze lokum. W międzyczasie przestaje padać, zabieram się za jako-takie podsuszenie i zwinięcie namiotów. Przez to podsuszanie dość późno wyruszamy – jest prawie w pół do jedenastej.

Tego dnia będziemy mieli znów sporo górek – chociaż może nie tak stromych, jak parę dni wcześniej. Opuszczamy dolinę Pegnitz i jedziemy dalej na wschód (w końcu tam musi być jakaś cywilizacja), poruszając się doliną rzeki Högenbach, a potem Etzelbach. Pogoda – w miarę, mżawka w końcu ustaje, dość przyjemnie się jedzie mimo, że wszędzie mokro. Drogi z początku asfaltowe, potem zmieniają się w szutry – dość kłopotliwe na miejscami ostrych podjazdach (aczkolwiek te ostre odcinki są bardzo krótkie), więc tempo mamy dość rekreacyjne. Dziś poniedziałek – możemy uzupełnić nasze uszczuplone po niedzieli zapasy. Zakupy planujemy w Sulzbach, tam mamy Netto niedaleko naszej trasy.

Póki co, musimy wjechać na prawie 500 metrów, a zaczynaliśmy z 350 – więc tak źle nie jest, tę wysokość robimy na niecałych 20 km. Za miejscowością Neukirchen, na szczycie wzniesienia (w zasadzie to bardziej przełęcz) odpoczywa grupa rowerzystów 70+ (conajmniej!), częściowo na elektrykach (ale nie wszyscy). Rozmawiamy z nimi chwilę – podziwiają dzieciaki – Witka i Zosię, że taką trasę robią. Jak dowiadują się, że Zośka nie ma jeszcze 10 lat, to łapią się za głowę. 😉

Przy okazji zwracają nam uwagę, że przekraczamy właśnie dział wodny – z jednej strony mamy dorzecze Renu, które właśnie opuszczamy – a więc Morze Północne, z drugiej Dunaju – Morze Czarne – tam wjeżdżamy. Jest nawet stosowna tablica informacyjna. Jakoś planując trasę nie zwróciłem na to uwagi.

Na podjeździe trochę się rozgrzaliśmy, za to późniejszy zjazd nieźle nas wychładza – znów zakładamy kurtki. Wokół dośc przyjemna okolica, trochę lasów, łąk, gdzieniegdzie jakaś stadnina. Jesteśmy już porządnie głodni, o 12:30 dojeżdżamy do Salzbach. Mijamy jakieś piekarnie, ale kierujemy się do większego sklepu. I tu znów niemiła niespodzianka – Netto nie ma. Tzn. ewidentnie niedawno było, znów pozostał budynek i parking z wiatkami na kosze zakupowe. Po raz kolejny zatem zakupowa wtopa – na szczęście, w okolicy jest jeszcze Lidl, musimy do niego nieco bardziej odbić. Nie ma jednak wyboru – jedziemy tam. Trzeba jednak sklepy weryfikować w googlach, najwyraźniej dane w GPS są niezbyt aktualne.

Zakupy udaje się zrobić w miarę szybko – to znaczy w naszym przypadku 20 minut. 🙂 Posilimy się gdzieś po drodze, w ładniejszym miejscu. Znajdujemy takowe ok. 2 km za miastem – jest ładna łąka, zjeżdżamy z szosy i rozkładamy piknik pod jakimś drzewem. Jedyna wada – brak krzaków toaletowych w pobliżu – trzeba podbiec jakieś 100 w bok. Moje plecy wciąż nieklawo, posiłkuję się ibuprofenem, który powoli się kończy. Przerwę wykorzystuję też na smarowanie napędów – w końcu mamy już prawie 1000 km za sobą, a te ostatnie opady spowodowały, że to i owo popiskuje – najwyższy czas się tym zająć. Podsuszamy także to i owo, pogoda akurat sprzyja – słońca, co prawda, nie ma, ale jest dość przyjemnie i podwiewa wiaterek.

Nocleg planujemy dziś w Schnaittenbach – przejedziemy ok. 60 km, więc dzień raczej ulgowy – ale trasa jest mocno pagórkowata, a i później wyjechaliśmy, niż zazwyczaj. Początkowo sądziliśmy, że może damy radę dziś dojechać do Neustadt, ale to będzie zdecydowanie za daleko. Z postoju ruszamy ok. 14:20 – mamy na razie ok. 30 km za sobą. Droga jest urozmaicona i dość ciekawa krajobrazowo – trochę pól, łąk, niewielkie laski, sporo pagórków. Czasem asfalcik, czasem szuterek. Momentami jedziemy drogami – ale takimi bardzo lokalnymi. Zjeżdżamy do miejscowości o słodkiej nazwie Süß – to jedno z niżej położonych miejsc podczas dzisiejszego dnia, ok. 380 m n.p.m. Mijamy tu też farmę z osiołkami – a na niej także staw, którego strzeże (przed czaplami, za pewne) strach – rowerzysta. 🙂

Dalej znów podjazd, momentami dość ostry. Potem generalnie podjazd – chociaż podzielony na sporo pomniejszych wzniesień. Bardzo fajna droga, szkoda, że na podjazdach moje plecy dają o sobie znać bardziej, niż zazwyczaj. Musimy znów podjechać na niecałe 500 metrów. Potem znów raczej w dół – w miejscowości Gebenbach dojeżdżamy do nieco większej drogi i teraz jedziemy drogą rowerową wzdłuż szosy.

W miejscowości Hirschau przejeżdżamy przez fajne centrum – robimy tu krótki postój, chociaż do celu pozostało nam niecałe 10 km. Kończymy pisać kartki i wysyłamy je, ja wstępuję także do apteki uzupełnić zapas ibuprofenu. Camping mamy w następnej miejscowości – Schnaittenbach. Znajduje się zaraz za Netto, będzie blisko na zakupy. Podjeżdżamy, jest nawet znak drogowy – ale okazuje się, że camping jest nieczynny – szkoda. Ale wielkiego problemu nie ma, jedziemy na drugi, chyba miejski, położony nieco dalej – tam jest też chyba jakieś kąpielisko. Po drodze robimy zakupy, żeby potem nie tracić czasu.

Krótko przed 18:00 dojeżdżamy – a tu problem. Pani coś bardzo szybko mówi, proszę, żeby zwolniła, ale ewidentnie tłumaczy, że nie ma miejsc. Trochę dziwne, bo camping nie wygląda na zatłoczony, ale chyba ze względu na procedury COVIDowe mają jakieś wytyczne, których muszą się trzymać. Pani, obswerwując nas i nasze dzieci, jest chyba sporo bardziej zestresowana, niż my. 🙂 Chociaż rzeczywiście, nie bardzo wiadomo, co mamy zrobić, bo to Altstadt to raczej dziś nie dojedziemy, a innego campingu nie ma… Może coś po drodze znajdziemy? Pani proponuje, że może jeszcze zadzwonić do Monte Caolino – to camping położony na południe od Hirschau, tej miejscowości, którą wcześniej mijaliśmy. Ale to rozwiązanie dla nas zupełnie nieoptymalne – cofamy się o parę kilometrów i jeszcze zjeżdżamy dość istotnie z trasy. No co zrobić? W końcu pani – po namowie z innym pracownikiem – proponuje nam nieśmiało, że może rozbijemy się na łące przed campingiem, a za małe „co łaska” skorzystamy z toalet i pryszniców? No nam to w to graj, w końcu campingu do tego głównie potrzebujemy. Rozbijamy się więc nie tyle na łące, co na trawiastym parkingu przed campingiem.

„Co łaska” myślałem o 10 euro, pani z panem wyliczyła jednak nasze 8 osób na 15 – to i tak fajnie. Miejsce, co prawda, bez szału, ale wystarczające. Jemy więc kolacyjkę – Szczygli serwują jeszcze kupione w Netto wino (ale to już nie dla mnie). Miejsce nie jest zbyt odludne, od czasu do czasu ktoś tam przechodzi lub przejeżdża – m.in. pan z pieskiem, który się interesuje, czy czegoś nie potrzebujemy. Okazuje się, że też jest rowerzystą, chwilę rozmawiamy. Niestety, prognozy na jutro nie są obiecujące – w nocy i rano ma padać – i to nie mżawka, tylko regularny deszcz. No nic, zobaczymy.

2020-08-04

Trasą Bocklradweg (ok. 82 km)

W nocy – pada. Rano – też pada. Słabo. Nie jest to może jakiś mocny deszcz, ale wystarczający, żeby utrudnić zwijanie biwaku. Na razie próbujemy przeczekać – prognozy mówią, że ma przestać padać ok. 13, może wcześniej zrobi się znośnie? Na razie podchodzi do nas jakiś pan – okazuje się, że jest z obsługi campingu (chyba inna zmiana – bo nic nie wie o naszych wczorajszych ustaleniach) i tłumaczy nam, że tu nie wolno biwakować. Tłumaczę mu jednak, że ustalaliśmy to wszystko wczoraj z jego koleżanką i że pozwoliła nam korzystać z toalet – to go uspakaja, chyba martwił się najbardziej o aspekt asenizacyjny naszego noclegu. Korzystając z tego, że i tak musiałem wyjść z namiotu, zachęcam towarzystwo, by jednak wstać i spróbować się zwinąć – pewnie na mokro. Obok campingu jest coś w rodzaju klubu curlingowego – o tej porze, rzecz jasna, nieczynnego. Znajduje się tam, prócz toru właściwego, mała wiatka ze stołami – wszystko trochę zakurzone, ale przynajmniej śniadanie możemy zjeść po ludzku, a i trochę podsuszyć namioty może. Jest, co prawda, zamknięta bramka, ale da się ją otworzyć. Ładujemy się więc tam, miejsce jest dość ustronne, więc chyba nikt się nie przyczepi. Lechu marudzi strasznie na to składanie mokrych namiotów – ale te podczas śniadania trochę się podsuszają, przynajmniej nie będziemy wieźć mokrych, ciężkich szmat.

Koniec w końców ruszamy chwilę przed 12 – wciąż pada, ale teraz mży raczej. Nie jest źle. Trasa bardzo fajna – po wyjeździe z miasteczka mijamy jeszcze jedną małą miejscowość i dość szybko wjeżdżamy do bardzo sympatycznego lasu. Szkoda w sumie, że nie zrobiliśmy dokładniejszego wybadania sprawy wczoraj – można by tu znaleźć fajne miejsce biwakowe – chociaż były istotne głosy za dostępnością pryszniców, a tego byśmy tu nie mieli. No nic. Trochę nam się rozciągnęła grupka, Zosia z Lechem została w tyle – czekamy na nich, wykorzystując ten nieplanowany krótki postój na siku oraz zbieranie borówek, których tu jest całkiem sporo. Generalnie las wygląda prawie, jak w Polsce – to akurat nietypowe, dotychczas mijane lasy nie były tak fajne, tylko mniejsze i bardziej „cywilizowane”.

Dojeżdżamy potem do doliny rzeki Naab – teraz las się kończy, a zaczynają pola. Jedziemy generalnie wzdłuż autostrady A93 – raz bliżej, raz dalej. Padać, nie pada, ale jest cały czas dość chłodno. W pewnym momencie dochodzi nas przeraźliwy smród – nieopodal traktor nawozi pole, rozrzucając gnojówkę specjalną maszyną. Robi się z tego niezły aerozol – zasięg chyba ze 2 km. Ledwo dychamy!

Pojawia się trochę rowerzystów, wcześniej nie było ich wcale. Wśród nich samotna, starsza pani, którą z początku wzięliśmy za dziewczynkę – ze względu na niski wzrost. Mimo solidnego, klasycznego obładowania (sakwy + spory wór) pedałuje podobnym tempem do nas. Spotkaliśmy ją, jak się zatrzymała i zza płotu, z jakiegoś obcego ogórdka pozyskiwała nasionka malw. Wyglądało to przezabawnie, jak się wspięła przez płotek i wytrząsała kwiatki. Chwilę potem trasa skręca w stronę jakiegoś przedsiębiorstwa – droga jest przegrodzona szlabanem. Dziwne… jadę w tamtą stronę, szlaban jest, niby można go ominąć, ale co dalej? Jedziemy więc normalną drogą, trochę nadkładając – ale niewiele. Zresztą, i tak nam to pasuje, bo musimy zrobić zakupy i zjeść lunch – a sklepy są w pobliskim Weiden in der Oberpfalz. Jedziemy chwilę wzdłuż kanału, który płynie obok rzeki Waldnaab. Sklep mamy niedaleko. Zatrzymujemy się jeszcze na sikpauzę, bo przy sklepie pewnie będzie z tym kłopot. Do sklepu dojeżdżamy chwilę po 14, przejechaliśmy 30 km. Chciałoby się rzec dopiero, ale przecież bardzo późno ruszyliśmy.

Jemy niedaleko sklepu, rozkładając się niedaleko, na niewielekim skwerku. Planujemy, co dalej – najbardziej pasowałoby nam dojechać już gdzieś pod czeską granicę. W Waidhaus mamy dwa campingi, ale to dość daleko, jeszcze ponad 50 km, a po drodze musimy wjechać na ponad 600 metrów. Co prawda, podjazd nie jest stromy, ale czy damy radę? Wcześniej nie bardzo są miejsca, chyba, że się coś trafi, np. koło Pleystein. Zobaczymy… Z drugiej strony, fajnie byłoby tam dojechać, bo to jest praktycznie przy granicy, więc dzisiaj w zasadzie zakończylibyśmy odcinek niemiecki naszej trasy.

Wg prognoz nie ma padać, chociaż niebo wciąż zachmurzone. Ogólnie, faktycznie od tej 13 to praktycznie nie pada, jedzie się bardzo dobrze, więc może będzie dobrze i da się zrobić te 80 km. Na razie jedziemy dalej – jest juz po 15. Oczywiście, po jakimś kilometrze trafiamy na dużo lepsze miejsce na postój – nad rzeczką, są również ławeczki, sympatyczna łączka, etc. Tak jest zawsze… Za to z odkrytych pół mamy ładne i całkiem nikiedy rozległe widoki na Las Czeski – czyli góry leżące na pograniczu niemiecko-czeskim. Do Neustadt an der Waldnaab dojeżdżamy w miarę sprawnie – tu zaczyna się podjazd.

Neustadt leży na ok. 400 m n.p.m., my musimy podjechać na nieco więcej, niż 600 – jest to prawie najwyższy punkt na trasie naszej wyprawy (jeszcze ciut wyżej będzie w Czechach chyba). Jedziemy teraz przez Czeski Las lub, jak to woli, Oberpfälzer Wald – czyli góry położone na na pograniczu niemiecko-czeskim. Trasa prowadzi teraz prawie do samego końca w Niemczech trasą dawnej kolei – tzw. Bocklradweg. Jedzie się świetnie – jest asfalcik, z dala od szosy, a poprowadzenie śladem kolei daje nadzieję, że podjazd, chociaż w sumie nie mały, będzie niezbyt wymagający. I tak jest w istocie – jedzie się super, ruchu rowerzystów wielkiego nie ma, chociaż od czasu do czasu spotykamy innych miłośników dwóch kółek – ale rzadko tym razem z sakwami. Z rzadka trafiają się rolkarze, a raz nawet mijamy gościa na nartorolkach. Na jakimś mini-pumptracku obok trasy odpoczywa grupka dzieci, czy raczej młodzieży. Pozdrawiają nas tradycyjnym „Grüß Gott!” – trochę jesteśmy zaskoczeni, słysząc to z ust tych podrostków.

Podjeżdża się rzeczywiście świetnie – idzie nam nienajgorzej, a i sam podjazd jest dość mocno rozciągnięty. O ile na początku trasa wiodła trochę w dolinie i w lesie, teraz prowadzi przez pola, łąki i trochę przez lasy gdzieniegdzie też – jest super. Koło Altenstadt odpoczywamy chwilę na fajnej łączce pod dębami i zajadamy trochę. Jest 17:30 – a mamy zrobione 60 km. Nie jest źle, ale dobrze byłoby dojechać do campingu przed 19:00, aby uniknąć sytuacji, że recepcja jest nieczynna.

Decydujemy, że Lechu z Ignacym pojadą szybciej i ogarną camping, a reszta pojedzie normalnym tempem. Ruszamy więc puszczając ucieczkę przodem. Niby nie miało padać po południu, ale coś podejrzanie się chmurzy. No nic, ufamy jednak prognozie – jedziemy dalej.

Nie licząc króciutkich odcinków przez wioski trasa wiedzie cały czas śladem kolei – jedzie się bosko. Od czasu do czasu mijamy zachowane fragmenty stacji. Ostatni odcinek tam, gdzie wjeżdżamy na to 610 metrów jest szutrowy – ale bardzo zacny, porośnięty gęstym, świerkowym lasem. Robi się chłodno, więc na szczycie wzniesienia zakładam wiatrówkę – na zjazd powinna być w sam raz. Pierwszy odcinek zjazdu również szutrowy, jest też trochę zakrętów, więc nie można wykorzystać w pełni grawitacji. Potem znów asfalt, można się rozpędzić. Niestety, zaczyna kropić.

Mijamy Pleystein i dojeżdżamy znów do „bratniej” autostrady A6, wzdłuż której chwilę jedziemy (w pewnym oddaleniu na szczęście). Ale cóż to, chmurzy się teraz fest, wygląda na to, że ten deszczyk może się przerodzić w coś gorszego. I tak faktycznie się dzieje – na 3 km przed końcem łapie nas całkiem solidna ulewa. No niech to… Dojeżdżamy do sklepu Netto, położonego na obrzeżach Waidhaus. No kurczę, tak mamy niedaleko… A tu nawet nie ma się gdzie schować, wpychamy się pod daszek od koszyków zakupowych, ku lekkiemu niezadowoleniu klientów sklepu. Zastanawiamy się, czy nie zrobić zakupów (w planach mieliśmy jedzenie na mieście), ale jednak decydujemy jechać na camping. Lechu jeszcze wcześniej zadzwonił, że zainstalowali się na tym drugim, mniejszym campingu. Pierwszy – municypalny – jest nieczynny. Dobra, jedziemy tam. Przejeżdżamy przez miasteczko, mijamy to zamknięte kąpielisko z campingiem i za chwilę jesteśmy na miejscu.

Deszcz wciąż pada – ależ nas oszukała ta prognoza! Camping nazywa się Träger Hof i jest prowadzony przez lokalnych rolników. Nie jest duży, bardzo kameralny i sympatyczny. Toaleta i prysznice w niewielkim kontenerku nie budzą zaufania, ale są czyste i ciepłe w środku. Większość gości (których i tak nie jest wielu) to oczywiście właściciele camperów. Na campingu jest małe pomieszczenie socjalne – super! Tak szczerze, to na dotychczasowych campingach zarówno we Francji jak i w Niemczech takiego pomieszczenia brakowało. O ile jest pogoda – nie ma problemu, ale w razie deszczu, taka rzecz bardzo cieszy. Rozbieramy tam mokre ciuchy – Ignacy z Lechem zdążyli przed tą ulewą, oczywiście, i teraz z zadowoleni i nieprzemoczeni patrzą na nas – zmokłe kury (i koguty). Potem trochę przestaje padać, jakiś drobny deszczyk tylko, więc rozbijamy namioty i, przebrani w suche ciuchy, idziemy „na miasto”.

Nie jest daleko, niecały kilometr – ale pierwsza knajpa przy hoteliku czy pensjonacie Weisses Kreuz jest nieczynna. Druga – to jakiś bardziej bar – klub. Jakieś pizze tam serwują, od biedy może być. Idziemy do jeszcze jednej, to jakaś pizzeria jest, ale w zasadzie to są dwie bliźniacze knajpy – jedna pizzeria, druga tradycyjna. No i pysznie, obie czynne – wbijamy to tej drugiej. Jedzenie wyśmienite i dość tanie, w sumie zamykamy się w 100 euro za naszą grupę, a wszyscy najedzeni. Wracamy już po ciemku na camping, jeszcze tylko wieczorne mycie i śpimy. Jutro ma być dobra pogoda – w miarę słonecznie, ale nie upalnie. Zastanawiamy się jeszcze, gdzie przenocować, trochę mało nam pasują campingi po drodze, bo jeden jest za blisko, drugi za daleko, ale to się jutro zobaczy.

2020-08-05

Vítejte v České republice (ok. 57 km)

Rano przed siódmą – paskudna mgła. Wszystko mokre, ech. Nie tak miało być! Idę do sklepu na zakupy – pieszo, żeby dać moim plecom trochę odmiany. Marynia rusza trochę po mnie, rowerem. Robię zakupy, a dodatkowo kupuję chlebki, bułki i coś słodkiego w piekarni przysklepowej. Wracam na camping, przygotowujemy śniadanie w tej budce – mgła jest cały czas, słabo. Trochę zaczyna się rozrzedzać, gdzieś tam słabo próbuje przeświecać słoneczko, więc może uda się przynajmniej bazowo podsuszyć namioty. Jeszcze smarowanie napędów – wczorajszy deszcz spowodował, że ten i ów rower nieco popiskuje. A tu Natalia w ostatniej chwili zgłasza problem z hamulcami – trzeba je trochę podciągnąć. W rezultacie ruszamy znów dość późno – ok. 11:30.

Wracamy do centrum miasteczka, mijamy wagon – pomnik dawnej linii kolejowej i wracamy na kolejowy szlak. Z początku jedziemy asfaltem, ale dość szybko droga zmienia się w szutrową – nieco gorszą, niż wczoraj, ale wciąż zacną. Trasa wiedzie na południe, do Eslarn – tu kończy się Bocklradweg. Mijamy to sympatyczne miasteczko, ostatnie już na naszej trasie w Niemczech i, kierując się na wschód, jedziemy w stronę granicy czeskiej.

Droga mocno pofałdowana, aczkolwiek podjazdy nie są długie. Przed samym przejściem granicznym w Tillyschanz wjeżdżamy na szosę i, za chwilę, jesteśmy w Czechach. Mijamy dawne zabudowania graniczne – obecnie w większości puste.

Niedługo za granicą skręcamy znów na południe, w fajną drogę, ni to szutrową, ni asfaltową. W każdym razie wyłączoną z regularnego ruchu samochodowego – to zaleta – i ładującą nas dość konkretnie pod górę – to mała wada. Za to krajobrazy wokół coraz bardziej swojskie – lasy, pola, łąki – wyglądają bardziej „polsko”. Pełni sił ładujemy pod górę – znów musimy wjechać na ponad 600 metrów – to chyba najwyższy punkt na naszej trasie.

Krótko przed końcem dojeżdżamy do szosy, chcemy zrobić krótki odpoczynek na jakichś ławeczkach, niestety te zajęte są przez ekipę jakiegoś campera. No, trudno, odpoczywamy obok, posilamy się też jakimiś słodyczami i suszonymi owocami – trzeba nam znaleźć sklep, ale nie widać w zasięgu żadnego na razie. Może coś będzie w Běli nad Radbuzou – to, co prawda, niewielkie miasteczko, ale sklep chyba jakiś będzie.

Jedziemy dalej – dość szybko znów zjeżdżamy na leśny szuterek, dość elegancki. Znów podjazd – w końcu osiągamy ten najwyższy punkt. Teraz znów zjazdy, momentami dość konkretne – trzeba uważać. Mijamy jakieś małe przysiółki po drodze.

Krótko przed Bělą wjeżdżamy na szosę i nią zjeżdżamy do miasteczka, z widokiem na dość sporą farmę fotowoltaiczną. Powinniśmy tu też znaleźć bankomat, żeby conieco koron wypłacić. My, co prawda, coś mamy w zapasie, ale Szczygli zupełnie nic. W Běli jest i sklep, i bankomat, a nawet knajpa – z „daily menu”. Niestety, jest już 14:30, pora „daily menu” się skończyła. Inne pozycje w karcie, którą wnikliwie studiujemy, nie są tak atrakcyjne – robimy więc klasyczne zakupy w „potravinach” i jemy na położonym nieopodal skwerku. Lechu ma jakieś problemy z wymianą walut, słaby internet, ale w końcu udaje się i wypłaca w bankomacie te upgragnione korony. Słoneczko ładnie przygrzewa, dosuszamy jeszcze jakieś ręczniki, skarpetki, etc.

Przez to wszystko dość długo zabalowaliśmy w tej Běli – ruszamy dalej o 15:45. Jedziemy z początku szosą, ale dość konkretnie pod górkę, co niezbyt pasuje Ani – ale generalnie nie jest źle, wygląda na to, że zregenerowała się w tej Norymberdze. Niedługo potem dojeżdżamy nad jeziorko Sycherak – tu jest też camping, który potencjalnie moglibyśmy wykorzystać. Z tym, że jest 16:30, a przejechaliśmy ledwie 40 km – trochę mało. Co prawda, było sporo podjazdów, ale mimo wszystko. Tylko, że następny camping jest dopiero we Vranovie, nad zalewem na rzece Mže – dość daleko. Biorąc pod uwagę dotychczasowe drogi, chyba nie udałoby nam się tam dojechać o sensownej porze. Badamy trochę, co mamy po drodze – za niecałe 20 km mamy jeziorko w lesie – możemy tam spróbować zabiwakować. Jak się nie spodoba, to pojedziemy dalej. Tylko, że nie mamy zapasów specjalnie – liczymy na to, że w którejś z kolejnych miejscowości będzie jednak sklep – w szczególności w Starym Sedle.

Mijamy po drodze jeszcze pomniejsze miejscowości – w nich, oczywiście, nie ma sklepu. Dojeżdżamy do tego Starego Sedla – tu jest tylko knajpa i coś, co się nazywa Bazar Kolonial. Czyli nic dla nas. No nic, w knajpie musimy uzupełnić zapasy wody – a jeśli chodzi o jedzenie poradzimy sobie z tym, co mamy. Z tym, że jutro będzie trzeba drugie śniadanie wcześniej zrobić. Na obsługę knajpy musimy chwilę poczekać, jak wyjaśniają nam siedzący obok faceci z kuflami pełnymi piwa. W międzyczasie otwiera się ów „Bazar Kolonial”. Z nudów patrzymy, co tam jest – wygląda na to, że to po prostu jarmark ze starociami w dawnym domu handlowym. Co ciekawe, musi się cieszyć względną popularnością, bo zjeżdża kilka samochodów z klientami. Za chwilę pojawia się pani z knajpy i napełnia nasze butle z wodą. Za nami w kolejce po piwko jakaś ekipa Polaków – ciekawe, co to zajedni, chyba jacyś robotnicy budowlani albo rolni. W ogóle cała wioska pachnie mocno słusznie minionymi czasami. Zresztą, dotychczas mijane wsie czy miasteczka były też nieco zaniedbane – dość istotny kontrast w porównaniu z Niemcami.

Ruszamy – na razie szosą, na wschód. Witek po drodze zalicza małą glebę, ale kończy się na lekkich otarciach. Gonimy resztę, bo niedługo skręcamy z szosy na północ, w lewo, w polną, wyboistą drogę. Jest fajnie, w końcu coś w rodzaju MTB. 🙂 Droga miejscami ze sporymi kałużami, które trudno jest ominąć. Z początku wiedzie pomiędzy pastwiskami, potem wjeżdżamy w las. Widać, że nawet, jeśli przy tym jeziorku nie będzie fajnie, to miejsce na biwak powinniśmy bez problemu znaleźć. W końcu dojeżdżamy do jeziorka – nazywa się Borovanský Rybnik. Jest jednak lipne, płytkie, mętne, pełne mułu, woda jest brązowa – no nie, z kąpieli nici, do mycia też średnia. Nic to, zapasy wody mamy, poradzimy sobie. Obok przecinka, przy niej znajdujemy w miarę dobre miejsca na namioty, w wysokim, sosnowym lesie (choć gdzieniegdzie trafiają się świerki).

Wieczorne słoneczko lekko nas jeszcze ogrzewa, ale robi się chłodno. Na kolacyjkę wcinamy liofile – to już prawie koniec, została nam jeszcze jedna porcja. W międzyczasie zza jeziorka wyjeżdżają jakieś dwa motorki z jakąś młodzieżą w wieku huligańskim. Nie zwracają na nas jednak uwagi i jadą w swoją stronę. Dziwne – to były zwykłe motorki, nie crossowe, a teren zdecydowanie terenowy. 🙂 No nic, trzeba się kłaść. Jeszcze tylko mały serwis roweru Witka – okazuje się, że podczas wywrotki chyba lekko ucierpiało tylne koło. Na szczęscie sprawnie udaje się je nacentrować.

Jutro planujemy przejechać do Pilzna – to niby ok. 60 km, ale już wiemy, że czeski odcinek trasy jest dość wymagający – sporo podjazdów i drogi o zdecydowanie innym, niż dotychczas standardzie. Poza tym, przecież po to robiliśmy te nadwyżki kilometrowe wcześniej, żeby móc je potem przepalać. 🙂 No, ale też i do Pragi chcielibyśmy dojechać nieco wcześniej, żeby te pół dnia pohulać na mieście, więc też z tym przepalaniem nie możemy przesadzać.

2020-08-06

MTB, MTB (ok. 61 km)

Ranek w lesie jest dość rześki, chociaż słoneczny. To poranne słońce słabo, co prawda, prześwieca przez wysokie drzewa. Wstajemy, robimy herbatkę, jemy resztkę chleba i jogurty z muesli. Nie wszystkim to odpowiada (Ignacy!), ale na razie musi wystarczyć. Namioty, nieco zapocone, słabo schną. Jeszcze szybka regulacja przedniej przerzutki w Ani rowerze – coś tam przełożenie 1/1 słabo działa, a teraz jest mocno eksploatowane i, zapowiada się, że jeszcze będzie. Udaje się trochę poprawić, chociaż szału nie robi – ale to w końcu niska grupa, w planach jest upgrade, kiedyś będzie lepiej. 🙂

Koło 9 ruszamy – próbujemy skrótu do naszej trasy, ale niestety, droga kończy się przy bagienku – tędy nie przejedziemy. Wracamy zatem (niewiele, jakieś 200-300 metrów) i jedziemy trochę dookoła. Przy kolejnym, mniejszym jeziorku (czy raczej stawie) jest mała grobla – trochę wąsko, niektórzy z nas prowadzą rowery. Odcinek zdecydowanie terenowy, zresztą, po powrocie na trasę nadal jest to dość wyboista leśna droga, na szczęście teraz raczej w dół. Przy okazji słyszę, że coś mi telepie z tyłu – zatrzymuję się na chwilę. Okazuje się, że śruba mocująca bagażnik się poluzowała – dobrze, że w porę to zauważyłem.

Doganiam szybko grupę, jeszcze kawałek szutrów i we wiosce Brod u Stříbra łapiemy asfalt. Nim dość szybko dojeżdżamy do Kladrubów. W miasteczku robimy zakupy w Coopie, a na śniadanie jedziemy kawałek dalej, pod benedyktyński klasztor na skraju miasteczka – jeden z bardziej imponujących zabytków w tej części Czech. Założony w 1115, zbudowany pierwotnie w stylu romańskim, został dość mocno zniszczony podczas wojen husyckich w XV wieku, a potem strawiony przez pożar, ucierpiał także podczas wojny trzydziestoletniej. W rezultacie jego dzisiejszy wygląd wynika z gruntownej przebudowy (czy raczej odbudowy) w XVIII wieku w stylu barokowym.

Postój robimy na trawniku z ławeczkami po drugiej stronie drogi, mamy stąd elegancki widok na klasztor, jest co prawda trochę mokro na trawie, ale za to jesteśmy w cieniu. Przerwę wykorzystujemy nie tylko na jedzenie. Wchodzimy na dziedziniec klasztoru i na szybko zwiedzamy z zewnątrz całe założenie. Część budowli jest, niestety, w remoncie (niestety dla nas, szczęście dla zabytku), korzystamy także z toalety.

W pewnym momencie doznania zapachowe zakłóca nam nieco samochód z wiele mówiącym napisem „odvoz kalů” – no co zrobić. 🙂

Ale trzeba ruszać, jest już 11:20, trochę się tu zasiedzieliśmy. I od razu rąbiemy ostro pod górkę, chociaż asfaltem. Podjazd nie jest długi, ale wymagający, ma chyba z 10% nachylenia, potem się nieco wypłaszcza, ale wjeżdżamy za to na odkryty teren. Na kilku kilometrach podjeżdżamy 100 metrów w górę, ale tego dnia mamy sporo podjazdów. Mój Tato, jak wysłałem MMSa z granicy niemiecko-czeskiej pogratulował nam i stwierdził, że góry mamy już za sobą – definitywnie nie miał racji. Owszem, najwyższe wzniesienia tak, ale mimo niezbyt imponujących jeśli chodzi o wysokość bezwzględną wzniesień, trasa jest nadal wymagająca.

Teraz zjeżdżamy z szosy i wjeżdżamy w leśną drogę, najpierw trochę w dół, potem znów ostro pod górę. Na dodatek trzeba omijać dość głębokie kałuże i spore kamulce. Podjazd nie jest długi, ale konkretny, grupa się więc rozciąga. Widać, że czeska część trasy była układana raczej przez ludzi lubiących MTB. Musimy zacząć się przyzwyczajać. Na szczęście, mamy wyrobiony jakiś zapas kilometrów, więc teraz możemy robić mniejsze dzienne odległości – w takich warunkach na pewno zrobimy mniej, niż te 70 kilometrów.

Na górce, obok drogi, poukładane sągi drewna. Chwilę na nich odpoczywamy czekając, aż wszyscy dojadą. Oczywiście, najchętniej ruszylibyśmy natychmiast po dotarciu tyłów, ale maruderzy też żądają chwili wytchnienia. 🙂

Potem znów kawałek szosą, na szczęście mocno lokalną, bo już odczuliśmy różnicę w kulturze jazdy kierowców pomiędzy Niemcami a Czechami. We wiosce Lhota u Stříbra mijamy pompę – uświadamiam sobie, że warto nabrać wody, więc cofamy się kawałek do tej pompy i uzupełniamy zapasy. Słoneczko bowiem i wzmagające ciepełko powoduje, że sporo jej schodzi po drodze.

Znów pod górkę, potem z górki – w Sytnie znów zjeżdżamy z asfaltu na drogę przez łąki – ledwo widoczną. Potem kawałek przez las – 20 metrów ostrego, niespodziewanego podjazdu, uff! W Svinnej dojeżdżamy do szosy – ale jedziemy nią tylko kawałek, potem znów zjeżdżamy w szuterek, mijając pomalowane na kolorowo bunkry – pozostałości fortyfikacji z lat 30 ubiegłego wieku, mającą chronić Czechosłowację przed potencjalną agresją Rzeszy Niemieckiej.

Zjeżdżamy teraz w dolinę rzeki Mže, dość ostro w dół – no, podjazd tędy w przeciwną stronę to byłby konkret! Na koniec przejeżdżamy jeszcze pod tunelem kolei i jedziemy teraz wzdłuż rzeki. Droga jest bardzo sympatyczna, znów są bunkry – czasami na nich opalający się ludzie, w ogóle mijamy teraz trochę rowerzystów i spacerowiczów też – teren ten jest, jak widać, dość popularnym miejscem rekreacji. Jest też pozostałość małej kolejki, służącej do wywozu urobku górniczego – bowiem na obszarze tym były niegdyś kopalnie srebra (stąd chyba nazwa pobliskiej miejscowości – Stříbro). W pewnym momencie, przy zakolu rzeki, znów ładujemy dość ostro pod górkę. Szlak, jeśli chodzi o optymalizację podjazdów, jest poprowadzony w tej okolicy nader specyficznie. 😉 No, ale cóż. Jak mawiał klasyk – nie jesteśmy tu dla przyjemności. 🙂

We Vranovie wjeżdżamy na szosę – chwilę ulgi dla naszych siedzeń i nóg. Za to słoneczko daje nieźle, bo teraz jedziemy odkrytym terenem. Ale to niedługo. Mijamy camping, który rozważaliśmy jako cel naszego wczorajszego dnia. Biorąc pod uwagę, że jest 13:00, wydaje się, że tamten plan był mało realny i dobrze się stało, że zanocowaliśmy koło tego jeziorka. Zresztą, camping jest mało ciekawy, jego główną zaletą jest położenie nad zalewem Hracholuskym na Mže, który tutaj gdzieś mniej więcej się kończy. Wygląda faktycznie fajnie, zwłaszcza porównując do tych badziewnych sadzawek, które mijaliśmy do tej pory.

Za Vranovem asfalt się kończy, jedziemy teraz leśną drogą, cały czas wzdłuż rzeki – ale co chwilę ostro w górę. Trochę się oddalamy od rzeki, stąd te podjazdy – mają na prawdę niezłe nachylenie, koło 20%. Po którejś ściance z kolei robimy odpoczynek na kłodach drzew, w cieniu. Posilamy się przekąskami. Dochodzi 14:00, teraz jedziemy dość powoli – mamy zrobione ledwo 30 km. Nastroje w grupie takie średnie, no ale co tam, trzeba napierać. Przekąski i odpoczynek pozwoliły na małą regenerację, więc też ruszamy dalej.

Dojeżdżamy do mostu kolejowego z podwieszoną zabawnie kładką dla pieszych i rowerzystów – szkoda, że nie jedziemy tamtędy. 🙂 Za chwilę oddalamy się bardziej od rzeki, przejeżdżając małym tunelem na drugą stronę biegnącej cały czas wzdłuż rzeki linii kolejowej. Mijamy stacyjkę Pňovany i mamy znów asfalt. Dojeżdżamy do nieco bardziej głównej szosy (chociaż wciąż lokalnej) i skręcamy w prawo – na południe i znów podjeżdżamy. Ale to tylko kawałek, potem zjazd do samej wsi Pňovany, całkiem fajny, skręcając znów w jedynie słusznym wschodnim kierunku. Tu scalamy grupę, która się trochę za mocno rozciągnęła. We wsi podziwiamy pałac z zabudowaniami przypałacowymi – szkoda, że tak zaniedbany, całe otoczenie sprawia nieco przygnębiające wrażenie.

Mijamy kolejne wioski – Jezna, Nova Jezna, Plešnice. Po tych soczystych odcinkach MTB asfalcik trochę nas nudzi, chociaż daje wytchnienie. Chcesz i masz – w tej ostatniej miejscowości opuszczamy więc znowu asfalt i wracamy na nasze ulubione szuterki. Tym razem jednak jest nieco łatwiej, bo generalnie zaczynamy zjeżdżać – znów w dolinę Mže. Szkoda, że jest już dość późno, po 15 – moglibyśmy odbić nad rzekę i zobaczyć ruiny Hradu Buben. Żadna wielka atrakcja, ale zawsze. No nic, bliżej rzeki dojeżdżamy nieco później – robimy sobie popas. Jakieś kanapeczki, jogurty, na deser coś słodkiego – zasłużyliśmy. 🙂 Trochę słabo z miejscem na siku – las jest tutaj dość rzadki, trzeba trochę dalej podejść pod górkę.

Ruszamy dalej – przed Kozolupami dojeżdżamy na chwilę do asfaltu, ale zaraz szlak każe nam jechac jakimiś opłotkami, omijając miasteczko – wzdłuż potoku Myslinka, na tyłach jakichś ogródków działkowych. Potem mały tunel pod linią kolejową, a za nim niespodziewany ostry podjazd (fakt, przed tunelem był napis, by prowadzić rower). Trochę nas to zaskoczyło, więc większość i tak nolens volens z roweru zsiadła. 🙂 Wjeżdżamy jeszcze na małą górkę – stąd już widać zabudowania Pilzna. Nie wygląda to niby daleko, ale mamy jeszcze z 15 km. Niedługo potem dojeżdżamy do asfaltu i nim zjeżdżamy do przedmieść Pilzna, mijając pałac Křimice. Jedziemy znowu wzdłuż rzeki Mže, pojawiły się całkiem przyzwoite DDRy, którymi dojeżdżamy do centrum miasta. Tu już nieco gorzej, poruszamy się takimi niby drogami rowerowymi wydzielonymi na chodniku. Camping leży nieco na uboczu – musimy jeszcze do niego podjechać. Za to jest tam też jeziorko, pewnie da się wykąpać.

Na campingu jesteśmy o 17:20, nawet nieźle. Mamy czas na kąpiel w jeziorku, a potem pójdziemy na kolację. Natalka robi rozeznanie – znajduje jakąś burgerownię oddaloną o 1.5 km od naszego campingu. Trochę daleko, ale nie jest źle. Gdzieś tam w okolicy jest sklep także, to zrobimy zakupy. Camping jest specyficzny – dostajemy opaski identyfikujące klientów, są też ostrzeżenia o kradzieżach. Za to miejsce na namioty w miarę spoko. Spotykamy też grupę rowerzystów z Polski, Ania z nimi chwilę rozmawia. Jadą też do Pragi, nie pamiętam dokładnie skąd – ale zaczęli gdzieś w Czechach. Jechali chyba wczoraj jakoś podobnie do nas, bo mają dość odcinków terenowych i zamierzają jutro jechać jakoś bardziej wzdłuż autostrady. My jednak pozostaniemy przy wytyczonym śladzie – twardym trzeba być, nie miękkim. Z kolei jeziorko – do kitu. Jedyną atrakcją jest sąsiadująca z campingiem „Nudistická pláž” 🙂 Sam akwen – mętny, mulisty, płytki. I tak walimy pod prysznic. Niestety, są wymagane monety – 20 koron lub 1 euro. Dość specyficzne rozwiązanie – monetę wrzuca się przed wejściem do pomieszczenia z prysznicami i wybiera wolne stanowisko przyciskiem (wolne numerki stanowisk mają zieloną diodkę, zajęte – czerwoną). No dobra, wchodzę razem z Witkiem, w celu optymalizacji. W środku – małe zaskoczenie. Prysznice takie basenowe, otwarte, tylko sąsiednie przedzielone, żeby nie chlapać na sąsiada. No cóż, jesteśmy w Czechach. Na dodatek jakiś Czech w stroju Adama, widząc moje lekkie zdezorientowanie zaczyna mi coś tłumaczyć o penisku. Zaczynam się lekko peszyć, zastanawiam się, o co mu chodzi? Może jakiś czeski obyczaj kąpielowy, związany z powyższą częścią ciała? 🙂 W końcu łapię – chodzi o penizek, czyli monetę, którą należy wrzucić przed wejściem. Czech najwyraźniej mniemał, że tego nie zrobiłem. No dobrze, wszystko gra. Wody starcza dla nas obojga, nawet Ignacy prawie się załapał, ale jednak do spłukania musiał wrzucić następną monetę.

W końcu ruszamy do tej burgerowni. Mieści się w pawilonie, na osiedlu. Nawet fajnie, w środku dużo miejsca i pusto. Zamawiamy, co trzeba – tzn. burgery. Wystrój nawiązujący do Pulp Fiction, na ścianach sporo plakatów filmowych. W sumie nawet fajnie. Trochę czekamy – sporo pijemy, lemoniad, piwa. Niestety, nie mają Kofoli. Trochę niechcący zamawiamy kolejne napoje, bo Zosia potwierdziła kelnerce, że jeszcze następną porcję napojów ma przynieść. 🙂 No, wypijemy. Burgery w miarę okay, chociaż mięso trochę za mocno skompresowane. Sałatki za to bardzo dobre. Ania jeszcze konstatuje, że musi iść do apteki. Jest już późno, ale znajdujemy w internecie jakąś całodobową. Niestety, nie komponuje się z drogą do sklepu. Najpierw więc ekspresowe zakupy – jesteśmy w sklepie chwilę przed 22, za chwilę zamykają – a potem jeszcze do tej apteki. W rezultacie na camping wracamy już po 23.

2020-08-07

Coraz bliżej końca (ok. 84 km)

Rano, mimo braku deszczu, namioty mamy zupełnie mokre. Nie wiem, czy to bliskość tego jeziorka, czy jakieś specyficzne warunki spowodowały dość mocną rosę i kondensację we wnętrzu. Na dodatek pobliskie drzewa akurat zasłaniają wschodzące słońce. Na śniadanko wcinamy jogurty z granolami i bananami – trochę przesadziliśmy z ilością, ale ostatecznie nic się nie zmarnowało. Dosuszamy namioty rozwieszając je tam, gdzie w miarę dochodzi już słońce.

To sute śniadanko i wzmagający upał powoduje, że ruszamy z opóźnieniem – dopiero po 10. Omijamy to nasze jeziorko z drugiej strony, jadąc przez las piaszczystą drogą, a potem zjeżdżamy do doliny rzeki Berounka, którą przekraczamy po małym linowym mostku. Teraz nas czeka trochę podjazdu. Myślałem, że jak trochę podjedziemy, to będziemy mieli ładny widok na Pilzno, ale widać tylko bloki północnych dzielnic miasta – trochę szkoda.

Póki co, pniemy się konkretnie pod górkę, z początku jadąc drogami rowerowymi, potem szosą- na 10 km podjeżdżamy ponad 200 metrów. Początek podjazdów był w cieniu, teraz jednak, na szosie, jest niezła patelnia, wypacamy całe śniadanko.

Przed Červeným Hrádkiem mijamy wzniesienie z wieżą telekomunikacyjną – po drugiej stronie jest pole kukurydzy, z którego dochodzi sporo głosów. Sprawa wyjaśnia się za chwilę – w tej kukurydzy jest labirynt, chyba dość popularny, bo parkuje już kilka samochodów. My nie bawimy się w Tezeusza, tylko zjeżdżamy do wsi, by za chwilę znów podjeżdżać. Póki co, mamy prawie cały czas asfalciki, więc nawet pomimo ostrych niekiedy nachyleń, idzie nam całkiem nieźle. Przed miejscowością Kysice zdobywamy chwilowo najwyższy punkt, chociaż czeka nas dziś jeszcze jedno, większe wzniesienie – ok. 550 m n.p.m., ale to po południu. Potem zjazd – wjeżdżamy do lasu i jedziemy przyjemną asfaltową drogą, które jednak szybko zmienia się w szuterek. Okay, też nie jest źle.

Dojeżdżamy do Rokycan – to miasteczko wyjątkowo ładnie się prezentuje w porównaniu do dotychczas mijanych – jest zadbane, zabytki odnowione (Kościół Matki Boskiej Śnieżnej, ratusz miejski). Aż miło popatrzeć. Z Rokycan jedziemy wzdłuż rzeczki Klabava, z początku sympatyczną ścieżką, potem znów wjeżdżając na szosę. Mijamy kolejne wioski – Kamenný Újezd, Hrádek (no, to w zasadzie małe miasteczko), Dobřív.

Ta ostatnia wygląda trochę jak skansen – jest trochę starych, dobrze zachowanych chałup, widać, że jest popularnym miejscem turystycznym. Na jej końcu znajduje się folusz wodny, czyli taki młyn wodny tylko nie do mielenia ziarna, a do ubijania (folowania) sukna z wełny. Za nim jeziorko – staw, bo przecież, by maszyneria folusza działała, musi być spiętrzenie. Przy nim robimy odpoczynek lunchowy, minęła właśnie 13:00. Niby możnaby się nawet wykąpać – parę ludzi pływa – ale jakoś ta woda podobno do tego jeziorka przy campingu – słaba. Na dodatek jest zakaz kąpieli psów, a przy nas pani z psem wchodzi do wody. 🙂 No cóż, nie jesteśmy już w Niemczech, przekonujemy się po raz kolejny.

Ruszamy krótko przed 14:00. Trzeba pamiętać, by zrobić zakupy gdzieś po drodze, bo już trochę zapasy nam się kończą. Na razie wjeżdżamy w las – fajna ścieżka, chociaż znów miejscami dość mocno terenowa. Ewidentnie Czesi przedkładają MTB nad inne rodzaje aktywności rowerowych. Teraz generalnie jedziemy pod górę – miejscami dość konkretnie, chociaż te ostrzejsze podjazdy są na ogół króciutkie. Mamy zrobione nieco ponad 30 km – trochę słabo, biorąc pod uwagę, że wciąż czeka nas górka, a camping planujemy dość daleko, w Zadnim Trebaniu nad Berounką – tak, żeby następnego dnia w miarę szybko dolecieć do Pragi. A tu na dodatek pech – Witek łapie kapcia w tylnym kole. Bosko…

Zatrzymujemy się, szkoda, że nie mam już zapasowej dobrej dętki – ta, którą mam w zapasie, jest po snaku Ignacego, na początku naszej wyprawy. Miałem ją pokleić, tak. 🙂 No nic, trzeba będzie teraz kleić. Zdejmuję na razie dętke z koła i tu zdziwienie – ewidetnie puściła łatka, dość dawno temu przyklejona. Dziwne. No nic, to oznacza więcej roboty, trzeba starą łatkę zerwać, dobrze oczyścić, ech. To wszystko trwa dość długo, na dodatek moja pompka się zbiesiła – ewidentnie się rozszczelniła. Podwójny pech. Ignacy dzwoni do Lesia, który z Marynią, Zośką i Natalią jest gdzieś z przodu – na szczęście, nie odjechali daleko. Goni więc ich i przywozi od nich pompkę. W międzyczasie podklejam też jedną z dziur od zapasowej opony – drugą zrobię później. Oczywiście, pierwsze klejenie puszcza – muszę zrobić wszystko raz jeszcze. To wszystko zajmuje prawie godzinę – brawo ja! Jeszcze doczyszczam w trawie ubrudzone paluchy i w końcu ruszamy, goniąc resztę.

Zjeżdżamy do szosy, potem znów pod górę – tym razem szosą. Niezbyt długo, za Strašicami znów szuterek – dość konkretny – grubawy, dość ostre gdzieniegdzie kamienie – oby następnego łatania nie było… Obyło się bez tego – sprawnie zdobywamy ostatnią konkretną górkę na naszej wyprawie o mrożącej krew w żyłach wysokości 550 metrów n.p.m. Jest już dość późno, 15:45, a przejechaliśmy około 40 km – przed nami drugie tyle. Z tym, że teraz będzie głównie z górki. Musimy jednak po drodze zrobić zakupy. Na górce wjeżdżamy znów na asfalt i nim zjeżdżamy – najpierw dość konkretnie, do miejscowości Těně, gdzie w końcu łączymy się z resztą grupy, potem już łagodniej, ale cały czas szosą. Nawet fajnie się jedzie, tempo nam wzrosło drastycznie. Coś mi się pomerdało, że dziś jest sobota i koniecznie musimy w trybie pilnym zrobić zakupy i zatrzymuję się przy jakichś lokalnych potravinach w kolejnej wiosce – Zaječov. Ale przecież dziś piątek, więc spokojnie – zakupy zrobimy w jakimś większym sklepie – po drodze mamy Lidla w Hořovicach, akurat będzie dobrze, zrobimy przy okazji popołudniowe szamanko.

Na razie kontynuujemy – mija nas jakiś kolarz na szosówce, przez chwilę z Lechem dotrzymujemy mu tempa, przez co grupa się trochę rozciąga, w Komárovie czekamy, bo skrzyżowanie dość nieoczywiste i na dodatek zakaz ruchu – chyba jakiś remont po drodze, ale tym się nie przejmujemy. Jedziemy dalej, niedługo potem zjeżdżamy z szosy i jedziemy z grubsza wzdłuż niej, drogą rowerową, także asfaltową – dzięki czemu zaliczamy dodatkowe górki. Zochna gdzieś tam nieco zostaje na tych podjazdach, sa jakieś skrzyżowania, więc trzeba na nią zaczekać. Do sklepu w Hořovicach zajeżdżamy o 16:40. Mamy 55 km za sobą, główny zjazd tego dnia też, ale teraz będzie już w miarę okay, nie tyle po równym co bez większych przewyższeń. Zbyt wcześnie na campingu nie będziemy, ale tragedii nie powinno być. Zakupy robimy spore, w końcu udaje się dostać kofolę. 🙂 Oczywiście, kupujemy jej zbyt dużo, musimy to wszystko wypić, bo przecież wozić bez sensu. Jemy na miejscu, jest jakiś trawnik, miejsce średnie, ale trochę nie ma czasu szukać czegoś lepszego. Jakoś się udaje wypić całą zakupioną kofolę…

Trzeba się pospieszyć, ruszamy o 17:30, od razu pod górkę, mijając zameczek. Na zakręcie koło centrum miasteczka wyprzedza mnie ciężarówka, potem zbyt szybko ścina zakręt, musze hamować w trybie pilnym – kolejny widomy znak, że nie jesteśmy już w Niemczech. Doprawdy, ciężko to zrozumieć, takie bezmyślne zachowanie kierowcy. No nic, potem wyjeżdżamy na na pola i łąki – popołudniowe słoneczko nas przygrzewa, chociaż nie jest już tak gorąco. Trochę górek, trochę dołków – ale ogólnie trasa dość przyjemna. Za Lochovicami krótki postój, zjeżdżamy w boczną drogę.

Ania melduje, że tylne hamulce słabo działają. No tak, ale przecież nie stało się to nagle… No trudno, trzeba podregulować – podciągnięcie śrubą baryłkową nie wystarcza, trzeba wybrać nieco całą linkę. Lesie ruszają, żeby nie marnować czasu, jest już po 18. Dłuższą chwilę zajmuje zabawa z regulacją tych hamulców, w końcu jedziemy. W pewnym momencie znów znak remontu i zakaz przejazdu – jedziemy jednak. Remont, faktycznie, jest, ale przejechać się da bez problemu, no, prawie bez problemu.

Na koniec jeszcze mały zjazd, na camping zajeżdżamy o 19:30. Trochę się martwiliśmy, czy będzie od tej strony rzeki wjazd, bo sam camping jest na dużej wyspie na rzece Berounce, a GPS chciał koniecznie poprowadzić nas drugą stroną rzeki – ale zaufaliśmy śladowi, i dobrze. Po drodze mijamy jeszcze knajpę, ale chyba jednak pozostaniemy przy liofilizatach – trzeba zjeść ostatnie zapasy. Sam camping dość zatłoczony, sporo przyczep, ogólnie pachnie trochę latami 80-tymi ubiegłego wieku, zresztą przyczepy też, szczególnie porównując do standardów niemieckich. Czuć zapach grilla, staramy się znaleźć miejsce nieco na uboczu – jest takie przy końcu campingu, na wąskim pasku trawnika między drogą, a boiskiem do piłki nożnej, które graniczy z terenem campingu. Co prawda, chcieli tam się rozbić jacyś dwaj motocykliści, ale na szczęście odjeżdżają, miejsce zajmujemy więc my. Do toalet są kluczyki – dostaliśmy po jednym do damskiej i do męskiej. Z tym, że do damskiej chyba nie działa, brawo. Zawiesiliśmy też na namiotach zawieszki z numerkiem – W Pilźnie też tak było. Dziewczyny idą się kąpać i zrobić przepierkę – tym razem ręczną. My przygotowujemy kolację. Ania z Natalką wracają – znowu były atrakcje pod prysznicami. 🙂 Są znowuż na monetę (penizek :)). Jakaś grupa starszych pań postanowiła zrobić optymalizację – rozebrały się do kotleta (każda z słuszną nadwagą), myły się zamaszyście przy umywalkach (jedna z nich na tyle zamaszyście, że ochlapała Natalkę), a potem spłukiwały się w jednym prysznicu. Brawo… Stalowa barierka odgradzająca boisko znakomicie służy nam do rozwieszenia upranych rzeczy – tym razem musimy zadowolić się ręczną przepierką.

Na boisku grają jacyś młodzieńcy, robią chyba meczyk 4×4, ustawili małe bramki. Największa atrakcja jest na koniec meczu – okazuje się, że przegrani muszą przebiec dwie długości boiska – tam i z powrotem na golasa. 🙂 Przy gromkim aplauzie naszych dziewczyn, rzecz jasna. Ba, to nie koniec – po tej przebieżce następuję dalsza cześć kary dla przegranych – tym razem ubrani, formują murek, opuszczają jednak spodnie i wypinają tyłki, w które, z odległości powiedzmy kilku metrów, strzelają piłką po kolei członkowie wygranej drużyny. Ech, te czeskie zabawy. 🙂 No dobrze, robi się ciemno, trzeba skorzystać z toalet i iść spać, jest już dobrze po zmroku. Jutro ostatni dzień jazdy, już robi się żal!

2020-08-07

Do Pragi (ok. 39 km)

Rano znów rosa, jak diabli. Na szczęście, jest też słońce, więc składamy namioty i dosuszamy je, rozkładając na bramkach boiska – tam świeci już eleganckie słońce. Jednocześnie przygotowujemy śniadanie. Idzie nam powoli – do Pragi nie mamy daleko, niecałe 40 km, w szeregi wkrada się konkretny rozpręż. Na boisku zaczynają się przygotowania do jakiegoś meczu – zjechały już drużyny. Ściągam więc nasze tropiki – są już praktycznie suche. W samą porę – za chwilę uruchomiły się automatyczne spryskiwacze! O mało co całe suszenie trafiłby szlag. 🙂

Ruszamy znów późno, o 10:20. Z początku jedziemy wzdłuż rzeki, częściowo jakimiś singlami – ale dość przyjemnie, przynajmniej tam jest cień. Nad rzeką fajne łąki, są nawet biwakowicze – szkoda, że nie zrobiliśmy researchu, byłoby chyba fajniej, niż na tym campingu. Z drugiej strony, ominęłyby nas atrakcje pomeczowe wczoraj wieczorem. 😉 Poruszamy się teraz wzdłuż linii kolejowej – musimy czekać na przejazd pociągu przed szlabanem.

Jedziemy zasadniczo wzdłuż Berounki, raz po prawej, raz po lewej stronie. W Dobřichovicach przejeżdżamy znów na prawą stronę przez fajny most wiszący pieszo-rowerowy. Marynia, Ania i Zośka zostały nieco w tyle i przejechały wcześniejszym mostem drogowym – trochę bez sensu wracają, mogły już dojechać do nas po drugiej stronie. Potem znów czekamy przed szlabanem na pociąg, skręcamy w lewo – o mało co nie potrąca Zosi jakiś kierowca, a to my mieliśmy pierwszeństwo! Nawet się nie zatrzymał i nie przeprosił, gnojek jeden. Zaraz, na szczęście, zjeżdżamy z szosy w drogę rowerową. Pojawia się coraz więcej rowerzystów, jest jeden nawet na klasycznym bicyklu. Super! Przejeżdżamy przez stalowy most kolejowy wąską kładką – za chwilę z hałasem przejeżdża też pociąg.

Przy stacji kolejowej o wdzięcznej nazwie Černošice-Mokropsy jest jakiś jarmark – trochę produktów lokalnych, my kupujemy jakieś soki – drogie, ale dobre. Robimy też krótki odpoczynek. Rowerzystów jest już bardzo dużo, wręcz tłok, ale wszak to sobota. Dalej jedziemy jeszcze chwilę zwykłymi drogami, przez osiedla domków – przed nami jakaś starsza pani na zwykłym mieszczuchu z koszykiem na kierownicy utrzymuje takie tempo, jak my – no ładnie nam idzie. 😉 Potem wjeżdżamy znów na drogi rowerowe, które prowadzą między rzeką a jakimiś ogródkami albo domkami. Czasami trafia się szuterek. Rowerzystów coraz więcej, im bliżej Pragi.

Za chwilę miasto już widać, a raczej przemieścia, bo centrum nieco ukryte za wzgórzami. Teraz jedziemy już raczej autostradami rowerowymi, fajnie. Pod jednym z wiaduktów Ania wchodzi schodami na małą wieżyczkę widokową nad tym wiaduktem w nadziei, że będzie fajny widok na miasto – niestety, jest umiarkowany. Niepostrzeżenie Berounka uchodzi do Wełtawy i teraz jedziemy wzdłuż tej drugiej rzeki.

Przejeżdżamy pod Barrandovskimi skálami – super miejsce, praktycznie w mieście. Trochę kluczymy, powinniśmy przejechać na drugą stronę, ale kilometr dalej jest niby zaznaczony prom – czemu by nie spróbować? Dojeżdżamy więc, ale promu nie ma, jest niby jakiś cennik, z którego nic nie kumamy – czeski film. 😉 Jedziemy więc dalej, ale jest trochę słabo – drogi rowerowej brak, ruchliwa szosa obok, my jedziemy dziadowskim chodnikiem. Po drugiej stronie rzeki widać Wyszehrad – ale załania go w dużej mierze chamski płot. No trudno. W dole, na jednej z wełtawskich wysp jest camping – my jednak jedziemy do innego, położonego w północnej części miasta, w dzielnicy Troja. Tam jest kilka campingów, więc w razie problemów będzie można coś wybrać. Przejeżdżamy przy najbliższej okazji na drugą stronę rzeki – tą okazją jest Vyšehradský železniční most, czyli most kolejowy, ale z kładką dla pieszych. Niestety, po drugiej stronie musimy sprowadzić rowery schodami. Moglibyśmy jechać nadrzecznym bulwarem, ale tam jest bardzo tłoczno – jakieś budki, stoiska, jedziemy więc drogą powyżej. Potem jednak robi się luźniej, więc jedziemy kawałek nad samą rzeką. Wkrótce skręcamy jednak do centrum.

Tutaj osiągamy koniec Paneuropa Radweg. Hurra! Chociaż szkoda, że to już… Kierujemy się na camping „Sokol” – ma, co prawda, średnie oceny, ale w ostatnich piszą, że zarządca się zmienił, toalety są wyremontowane i ogólnie jest cacy. No to dobrze. Niestety, GPS prowadzi nas na bardzo ruchliwą dużą drogę, robimy fallback. Lecha garmin coś lepiej sobie poradził, więc jedziemy za jego wskazaniami. Nie jest super, też jedziemy przez dość ruchliwe drogi, ale jednak nie takie przelotowe, na jaką chciała nas wyprowadzić moja nawigacja. Niby daleko nie jest, ale sporo świateł, przejazdów, nie jedzie się komfortowo. Drogi albo pasy dla rowerów niby są, ale czasami znikają, średnio. Do samej dzielnicy Troja trzeba jeszcze nieco podjechać w górę – ale to w Pradze normalka.

W końcu jesteśmy, chwilę przed 14:00. Przed wejściem – knajpa. W niej siedzą jacyś brytyjczycy chyba i raczą się piwem. Wokół biegają ich dzieci. Obsługi campingu nie ma – dzwonimy. Pan mówi, że miejsc raczej nie ma. My jednak wcześniej weszliśmy i widzieliśmy, że na końcu pola jest kilka namiotów, miejsca jeszcze wystarczy dla nas. Skoro tak, mówi pan, to możecie się tam zainstalować. Rozliczyć możemy się po południu, jak będzie, a jak później wrócimy z miasta, to jutro rano. Świetnie! Rozkładamy się tam więc. W międzyczasie zajeżdżają chyba jeszcze cztery brytyjskie samochody, ciągnące wielkie przyczepy, opisane jako „VIP”. Samochody też niezgorsze – jakies SUVy BMV, Toyota Landruiser. Z jednym z tych gości rozmawiam chwilę pod prysznicem – to są, okazuje się, Irlandczycy. Ten nawet mówi po polsku słowo „dobrze” 🙂 – okazuje się, że pracował kilka lat w Katowicach. Ciekawą zabawę mają żony (i córki?) tych gości – przebierają się jakieś ekstra rzeczy (niekiedy nieco wyzywające) i paradują po campingu – nie wiem, czy próbując zwrócić na siebie uwagę swoich facetów, zajętych piwem w swoim gronie, czy w jakimś innym celu.

My porządkujemy nasze obozowisko, spinamy rowery, na nich rozwieszamy mokre ręczniki. Decydujemy, że na miasto pojedziemy Uberem, a raczej dwoma Uberami. Zamawiamy je, dość sprawnie to idzie i nawet niezbyt drogo. Wysiadamy przy Baszcie Prochowej. Upał jest niewąski, ponad 30 stopni. Plan jest taki, by pokręcić się trochę bez napinki po mieście (zarówno my, Natalia, jak i Lesie zwiedzaliśmy już Pragę, więc nie mamy konkretnych planów), coś zjeść, potem wypić kawę i zjeść lody za zdrowie Tomka – takie zalecenie dostaliśmy od niego, jako miłośnika lodów. Wprawdzie mała szansa, że dostaniemy gdzieś jego ukochane Ben&Jerry’s, ale mamy nadzieję trafić na coś rozsądnego. Robię krótkie rozeznanie w internetach i wychodzi mi, że fajna i w miarę rozsądna cenowo będzie restauracja Mincovna przy samym Rynku Staromiejskim. Wbijamy więc tam.

Wnętrze przyjemne, ludzi dużo nie ma. Menu – bosko, dla dzieci jest coś za darmo, o ile dorosły zamówi. A dla dorosłych jest jakaś specjalność dnia – to wołowina w sosie własnym, bosko. Część z nas zamawia też zupę. Dorośli piją piwo (nawet Ignacy), z wyjątkiem mnie – ja biorę kofolę (jest tutaj czapowana, prawidłowo). Obsługa kelnerska w dechę – pozdrawiamy pana Tomáša! 🙂 Zapłaciliśmy za naszą ósemkę całe 2054 koron (plus napiwek). Deseru jednak tu nie jemy – wybór jest słabszy, a chcemy przecież lody. No, z wyjątkiem mnie, moje gardło nie przepada, niestety, za lodami.

Robimy jeszcze spacer na most Karola, bo przecież co to za wityzyta w Pradze bez mostu Karola. Mimo wakacyjnego sobotniego popołudnia, na moście nie ma przesadnego tłoku. Inna sprawa, że w Pradze, w ogóle w Czechach nie widać, żeby ludzie się jakoś specjalnie przejmowali koronawirusem. Maski, nawet w zamkniętych przestrzeniach publicznych nie są specjalnie popularne. Dobra, pora na lody. Jakieś „kraftowe” znajdujemy przy ulicy Seminarskiej. Niestety, nie ma z nimi gdzie usiąć – chociaż sprzedawca poleca nam wolno stojące stoliki nieopodal, na placu Mariańskim, tam też podążamy – krzesełka, faktycznie, są. Przy okazji, Witek gubi część swojego loda, biedak. Na kawę z kolei idziemy do kawiarni Damu. Ściślej mówiąc, nie tylko na kawę, ale też na kofolę i lemoniadę. Pora powoli wracać.

Jeszcze idziemy na Plac Wacława – na chwilę zadumy przy tablicach upamiętniających „ludzkie pochodnie” – czyli Jana Palacha i Jana Zajica, którzy podpalili się w styczniu 1969 roku (najpierw Palach, parę dni później Zajic) w proteście przeciw agresji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968. Dla mnie, jako Polaka, jest to miejsce szczególne – w końcu w Operacji Dunaj – jednej z największych operacji wojskowych w Europie w XX wieku wojska polskie były drugą siłą, po armii ZSRS, z biorących udział po stronie agresorów. W polskiej świadomości historycznej rzecz niemal nieistniejąca – warto jednak o tym pamiętać. Notabene, prawie pół roku przed młodymi Czechami na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia podczas dożynkowych uroczystości w podobnym proteście dokonał samospalenia Polak – Ryszard Siwiec. Wątpliwe jednak, by Czesi o tym wiedzieli – tragedia ta była utrzymana w tajemnicy, po roku dopiero wyciągnięta na jaw przez Radio Wolna Europa. Czeskim Ludzkim Pochodniom poświęcił swoją piosenkę Jacek Kaczmarski – pod tytułem „Pochodnie” właśnie. W takich miejscach warto docenić czasy, w których żyjemy i możliwości, o których nasi rodzice nawet nie myśleli, a które są naszym udziałem, niezależnie od tego jak oceniamy bieżącą sytuację polityczną. Jest ona zdecydowanie nieporównywalna do tych mrocznych czasów. Rzecz szczególna – piszę te słowa kilkanaście dni po tym, gdy dowiedziałem się o odznaczeniu mojego Taty Krzyżem Wolności i Solidarności za m.in. czynny udział w studenckich protestach w marcu tegoż 1968 roku (chociaż nie tylko za to).

Pora powoli wracać – po drodze chcemy zrobić zakupy spożywcze, bo jutro niedziela. Musimy mieć coś na śniadanie, a także na podróż, chociaż Czechy to nie Niemcy – zakupy w niedzielę też da się zrobić. Sklepu Aldi niedaleko Placu Wacława nie ma, a przynajmniej go nie namierzyliśmy. Niedaleko Baszty Prochowej mijaliśmy jednak, jadąc jeszcze samochodem, jakiś inny sklep – Penny. Tam też podążamy – jest już dobrze po 20, trzeba się spieszyć, bo czynny jest do 21. Robimy szybkie zakupy pilnując, by nie przesadzić.

Zamawiamy szybko Ubera i sprawnie dojeżdżamy do campingu. Pierwsze wrażenie nieszczególne – w knajpie przed campingiem do grupy kilku Irlandczyków dołączyli inni – teraz jest ich kilkunastu, natomiast cały stoli zajmują puste butelki po piwie. No cóż, każdy bawi się, jak może. Gorzej, że gdy podchodzimy do naszych namiotów, coś tam wygląda nie tak, jakieś porozrzucane rzeczy – przecież wiatru nie było, a wszystko zostawiliśmy uporządkowane. A część z tych rzeczy nie jest nasza. Wokół rozrzucone nasze butelki, które były pod tropikami, a w naszym namiocie… brakuje Witka kasku i jego okularów!!! Poza tym, brakuje jeszcze opakowania od jednego z naszych namiotów – MSRa. Po chwili paniki, że to kradzież, dochodzimy do wniosku, że to jednak dzieciarnia od tych Irlandczyków, pozostawiona sama sobie, musiała zrobić nam tę jesień średniowiecza. Zastanawiamy się, co robić. Na razie szukamy trochę w okolicy – znajdujemy gdzieś między przyczepami okulary Witka (na szczęście niezniszczone), opakowanie od namiotów (powinny być w nim dwie zapasowe szpilki, jest jedna) i osłonę podbródka od kasku. Marynia notuje jeszcze stratę po ich stronie – brakuje ich jednego ręcznika. Ania idzie do pierwszej wybranej z przyczep tych Irlandczyków – są tam dwie panie ubrane, jak opisałem wcześniej. Mówią, że one nie mają dzieci i odsyłają Anię gdzie indziej. Tam są jacyś panowie, Ania wybiera jednego z nich, który wydaje się najbardziej kontaktować. Po wyłuszczeniu problemu Irlandczyk stwierdza, że to „hooligans did it” i zwołuje tych „hooligans” – kilku chłopaków w wieku od 4 do 14 lat. Oczywiście, z początku nikt nic nie wie, pada nawet hasło „we didn’t steel it” (ale co? :)) – w końcu jednak Ania straszy, że co prawda nikt na razie nie mówi o kradzieży, ale jak do rana kask się nie znajdzie, to będzie trzeba podjąć odpowiednie czynności. Po krótkiej dyskusji w gronie „hooligans” kask automagicznie się znajduje. No, to jeszcze tylko ręcznik i jedna szpilka… Ręcznik jednak znajduje się – okazuje się, że był tylko zrzucony z roweru i gdzieś tam utkwił pomiędzy spiętymi rowerami. Szpilkę, po krótkim poszukiwaniu, uznajemy oficjalnie za zaginioną. Jeszcze te rzeczy – nie nasze, ale rzucone koło naszych namiotów – układamy obok, na pieńku. Ktoś pewnie będzie ich szukał…

Kładziemy się spać, ale to jeszcze nie koniec atrakcji. Nie licząc paru Czechów, którzy koło północy dość głośno się zachowują, wracając z miasta do swoich namiotów, które rozbite są w sąsiedztwie naszych, około 2 nad ranem nagle zaczyna się łomot – ewidentnie ktoś włączył radio na pełny regulator. Pobudka, jak się zowie. Zastanawiamy się, co robić, Ania mówi, że może dzwonimy na policję – ja jednak uważam, że najpierw należy ponegocjować. Wstaję więc, i idę do przyczepy, z której dobiega hałas – niestety, to nie jedna, lecz kilka przyczep, każda ze swoim nagłośnieniem i swoją muzyką! No masakra – próbuję jedną ekpię przekonać, by uszanowali ciszę nocną, chłopy potakują, ale ignorują moje prośby. Ania w międzyczasie też wstała – rozmawia z jakimiś Niemcami, których też ten hałas pobudził, podobno zeszłej nocy było podobnie i prośby nic nie dały. Proponuję, by zanim wezmiemy policję, zadzwonić do zarządcy. Ania dzwoni więc – ten obiecuje, że się tym zajmie i prosi, by nie dzwonić na policję. Trochę sceptycznie podchodzimy do tej deklaracji, bo w końcu my zapłacimy pewnie ze 2 tysiące koron, a ci Irlandczycy dużo więcej. Ale niesłusznie – po w pół do trzeciej łomot ustaje, jak ręką odjął. Najwyraźniej właściciel przyjechał i odciął im prąd. Do rana mamy spokój…

2020-08-08

Powrót (ok. 10 km)

Rano wstajemy lekko nabuzowani. Jesteśmy zdecydowani powalczyć o obniżkę ceny za nocleg – no bo co, w końcu, kurczę blade! 🙂 Na razie robimy bazowe śniadanko – chcemy jeszcze coś zjeść w mieście potem – i zwijamy biwak. Obok nas kręci się młoda Niemka – okazuje się, że to jej rzeczy były rozrzucone koło naszych namiotów. Pięknie… Na dzisiaj w planach mamy kościół, bo to niedziela. Coś tam w internetach znalazłem – nawet msza dziecięca w kościele Matki Boskiej Śnieżnej o 10:15 – pasuje idealnie. To kościół karmelitów. Na razie idziemy się rozliczyć. Wysyłamy Anię, bo jest najbardziej zdeterminowana walczyć o zniżkę. 🙂 Pan wykazuje pełne zrozumienie i przeprasza zachęcając jednocześnie, aby jeszcze odwiedzić camping, bo zazwyczaj jednak bywa spokojnie. Tymczasem, w ramach rekompensaty proponuje nam nocleg za darmo… No, tego żeśmy się nie spodziewali. Wspaniałomyślnie przyjmujemy ofertę, zostawiając jednocześnie „co łaska” 100 czy coś koło tego koron, w ramach podziękowania za sprawną nocną akcję przywracania porządku.

Dobra, wyjeżdżamy – tym razem jedziemy w miarę prosto, bez niespodzianek do centrum. W kościele lądujemy dobrze przed czasem, ale coś nie widać, żeby teraz była msza. Informujemy się u napotkanego zakonnika – okazuje się, że to nabożeństwo nie jest odprawiane w wakcje. No świetnie. Pytamy, czy jest w okolicy msza o 10:30 – zaprowadza nas do jakiejś rozpiski na tablicy informacyjnej – niby ma być msza w kościele św. Jindrzicha (czyli Henryka). Podjeżdżamy tam – ale msza właśnie się kończy o 10:30, następna jest o 11:00. No dobra, koło kościoła jest mikro skwerek, tam się instalujemy z rowerami i czekamy. Trochę kupa (dosłownie), bo skwerek jest chyba nawiedzany przez kloszardów, czego widoczne dowody w postaci wyżej wymienionej jak i rozrzuconych strzykawek mamy dookoła. No nic. Lechu zostaje pilnować dobytku, my walimy do kościoła.

Po kościele – do piekarni. Tym razem wybieramy sieciówkę Paul. Jest całkiem w porządku, zarówno pieczywko, jak i kawusia. Po tym miłym drugim śniadanku jeszcze jakieś drobne pamiątkowe zakupy – Witek nabywa karty, jak zwykle, Natalka jakieś kartki. Potem na dworzec. Trochę słabo, że nie ma informacji, z którego peronu odjeżdża nasz pociąg – pojawi się ona później, do 15 minut przed odjazdem. Średnio… Tymczasem robimy zakupy w sklepie na dworcu – Ignacy chciał kupić zapas Kofoli, niestety, są tylko w litrowych butelkach i to niewiele. No trudno, kupujemy prawie cały sklepowy zapas. Plus, oczywiście, coś na drogę.

Pociąg przyjeżdża punktualnie, w międzyczasie pojawiła się informacja o peronie, więc jesteśmy przygotowani. Miejsca mamy 4 w jednym wagonie i 4 w drugim, sąsiadującym. Chcieliśmy podzielić się na grupę seniorów oraz młodzieży i dzieci, ale niestety, nie przeszło. 🙂 Instalujemy się więc my – tzn. Ania, Ignacy, Witek i ja w jednym, a Natalka ze Szczygłami w drugim. Jest bardzo wygodnie i komfortowo. Jest też wagon restauracyjny – póki co, zajęty. Ma być tylko do granicy, zjemy potem. Maskami tutaj też się nikt za bardzo nie przejmuje. Pociąg z Pragi wyjeżdża nieprzesadnie wypełniony, na kolejnych stacjach dopełnia się jednak, wsiada także trochę rowerzystów (miejsc w sumie jest chyba 16). Miejsca w wagonie restauracyjnym się, niestety, nie zwalniają, bierzemy więc obiad na wynos i jemy tam, gdzie siedzimy.

Po przejeździe przez granicę obsługa zmienia się na polską – notabene, wagon barowy wciąż jest. Zauważalna zmiana – konduktor bardzo przestrzega wymogu zakrywania ust i nosa, Natalce dwa razy zwraca na to uwagę. Pod wieczór Witek coś się źle poczuł – skończyło się na wymiotowaniu, prawie zdążyliśmy z woreczkiem, trochę musieliśmy jednak sprzątać. Pan konduktor stanął na wysokości zadania i przyniósł nam cały plik ręczników papierowych. Do Warszawy dojeżdżamy z małym opóźnieniem. Mieliśmy jechać na kołach do „Łomsów”, jednak wobec niedyspozycji Witka poprosiliśmy mojego brata, by przyjechał po nas naszym samochodem. Na szczęście nie było z tym problemów – trochę zabawy, jak zwykle, z montowaniem rowerów na górę.

W Łomiankach jemy jeszcze małą kolacyjkę (dziękujemy, Jeremiaszu! :)) i jedziemy jeszcze w nocy do nas, do domu. Lądujemy krótko po 2. To już koniec (nie licząc rozpakowania, czyszczenia, wietrzenia, porządkowania, etc.).