2019: Pożegnanie lata: Poznań – Toruń

Po udanym dużym wakacyjnym wyjeździe do Szwecji postanawiamy zrobić jeszcze jedną, krótką, dwudniową wycieczkę w tym samym składzie. Tym razem trasę z Poznania do Torunia – akurat pasuje nam ostatni letni weekend (czy też pierwszy jesienny?). Lesie przyjeżdżają do nas w piątek samochodem z rowerami. Ruszamy w sobotę raniutko.

Uczestnicy
Ekipa warszawska:

Zosia – 7 lat
Marynia
Lehoo

Ekipa sąsiecznowa:

Witek – 10 lat
Ignacy – 16 lat
Natalia
Ania
Bubu – sprawozdawca

2018-09-21

Poznań – jez. Wieśniata (ok. 84km)

Okazuje się, że na poranne Regio z Torunia do Poznania nie możemy kupić biletów w internecie. Hmm, to jak będzie? Trochę nie wiadomo, zawsze możemy wbić do pociągu na następnym przystanku (Toruń Kluczyki), gdzie nie ma kas biletowych i postawić konduktora przed faktem dokonanym. Postanhttps://ridewithgps.com/trips/44871762awiamy spróbować jeszcze na dworcu Toruń Główny jednak. Samochody zostawiamy na parkingu przy stacji, Marynia leci kupić te bilety, a my rozpakowujemy rowery i sakwy. Okazuje się, że bilety można kupić, owszem, ale nie na rower 🙂 Pani mówi jednak, żeby wsiąść i kupić u konduktora (na rower bez opłaty manipulacyjnej wtedy). Faktycznie tak robimy. W pociągu tylko jeden rower poza naszym – pan wysiada w Gnieźnie (wcześniej), więc robimy małe przetasowanie. I faktycznie, bez problemu kupujemy bilety rowerowe u konduktora (dla nas Marynia wcześniej kupiła w kasie). W Inowrocławiu dosiada jeszcze jakaś grupa z rowerami, ale wszyscy się mieszczą. Wysiadają gdzieś wcześniej, w Trzemesznie chyba, nie pamiętam. My zajadamy nasze kanapki, a ok. 9:00 jesteśmy w Poznaniu.

Pogoda fajna – nie za ciepło, ale świeci słoneczko. Wiatr trochę dmucha, ale raczej nie będzie przeszkadzać (może wiać trochę z boku, a trochę z tyłu, więc może być). Jeszcze kawusia i ruszamy w drogę. Na początek przez Stare Miasto z rynkiem, a potem obok katedry przez Ostrów Tumski – a w końcu nad Jezioro Maltańskie – wzdłuż jest droga dla pieszych i rowerów. No fajnie mają w tym Poznaniu, nie można powiedzieć. Na koniec trochę pod górkę i zaraz zjeżdżamy też z asfaltu. Sympatyczną leśną ścieżką wjeżdżamy do Antoninka. Tu przechodzimy pod torami i ul. Warszawską. Robi się na tyle ciepło, że musimy zrobić przerwę termiczną – zmieniamy ciuchy na lżejsze.

Trochę rozgrzewki…
… więc można się przebrać

Teraz jedziemy północnym brzegiem jeziora Swarzędzkiego, opuszczając Poznań. Ścieżka jest sympatyczna, choć raczej terenowa – ale jedzie się znakomicie. Od Gruszczyna jedziemy wzdłuż rzeczki Cybiny – najpierw lokalną drogą asfaltową, a potem zwykłym szuterkiem. Na razie humory dopisują. Na jednym z postojów robimy małe rozciąganie – tu mistrzynią jest Zosia 🙂

Coś tam się chmurzy
Każdy rozciąga się…
… jak potrafi 🙂

Niestety, o ile na zachodzie świeci słońce, my wjeżdżamy w obszar zachmurzenia. Z nostalgią patrzymy w stronę Poznania, jaka tam ładna pogoda. Ale nie ma co narzekać – nie pada, jest tylko trochę chłodniej. Znów zakładamy cieplejsze ciuchy i ruszamy. Mijamy Uzarzewo – tu chwilowo wjedżamy na asfalt – i zaraz skręcamy na wschód, w stronę Biskupic.

W okolicach rezerwatu Dębiniec
Droga do Lednogóry
Droga do Lednogóry
W dali wiatraki w Lednogórze

Tam znów szosa, a potem znów leśną drogą, koło rezerwatu Dębiniec dojeżdżamy do Pobiedzisk. Tu jedziemy dłuższy czas szosą, przez Letnisko do centrum. Pora zastanowić się, gdzie zjemy obiad. Pierwotnie myśleliśmy, że uda się dojechać do Gniezna, ale to byłoby zbyt późno. Wygląda na to, że jakiś bar jest w Lednogórze – liczymy, że będzie okay. Na razie kierujemy się nieco na północ, do Węglewa – a tam odbijamy na wschód znów, by polnymi drogami dojechać do Lednogóry. Mijamy grodzisko, w dali wiatraki – docieramy nad jezioro. Muzeum (i bar) jest po jego przeciwnej stronie. Jeszcze chwila i tam jesteśmy. Dobra, bar jest, jest jakiś wybór, zamawiamy. W samą porę – za chwilę z muzeum wychodzi większa wycieczka i też zamawia. Długo nie czekamy – obiadek przyzwoity, wszyscy się najadają. Można ruszać dalej.

W knajpce nad jez. Lednickim
Głównodowodzący zostali z tyłu

Następny przystanek powinniśmy zrobić w Gnieźnie. Na początku trochę asfaltu, potem trochę polnych dróg – dojeżdżamy do Gniezna. Przejeżdżamy obok katedry i lądujemy w małej kawiarence – najwyższy czas na popołudniową kawę. W międzyczasie robimy też zakupy spożywcze, jutro wszak niedziela, no i zapas wody musimy mieć. Niestety, sklep raczej licho zaopatrzony, słabo z pieczywkiem.

Wjazd do Gniezna
Szukamy kafejki
Wyjazd z Gniezna

Zanim opuścimy miasto, zajeżdżamy jeszcze do większego sklepu (Netto). Dalej wyjeżdżamy przez jakieś osiedla, a potem już znów wielkopolski krajobraz – pola, trochę domków, gdzieniegdzie z rzadka kawałek lasu. Górek zbyt wiele nie ma. Wyszło znów słońce, ale nie jest gorąco – piękne, wrześniowe popołudnie. Niedługo wjeżdżamy w las i opuszczamy też asfalt – ale droga jest bardzo dobra, jedzie się przyjemnie. Nocleg myślimy zrobić gdzieś nad którymś z jezior na wschód od Mogilna – to akurat wypada mniej więcej połowa drogi.

Za małą wioską o dumnej nazwie Ameryka wjeżdżamy w las, porzucając też asfalt. Ale droga przyjemna. Mijamy ciekawostkę – przydrożny krzyż z grobem francuskiego żołnierza z okresu I Wojny Światowej. Niedługo potem znów asfalt – tym razem przyjemna, typowo leśna droga. Poruszamy się na granicy województw wielkopolskiego i kujawsko-pomorskiego, jakby droga nie mogła się zdecydować, do jakiego ma należeć. 🙂

Przyjemna, leśna droga
Grób żołnierza napoleońskiego

W pewnym momencie droga obija bardziej na wschód, a my kierujemy się znów leśną, nieco piaszczystą, ale twardą drogą na północny wschód, niedługo wracając znów na asfalt przed miejscowością Gołąbki. Zbliża się wieczór, za chwilę wjedziemy w las i będziemy szukać miejsca na nocleg. Pierwsze takie planujemy nad jeziorkiem Przedwieźnia. Tu jednak okazuje się, że są jakieś prace straży pożarnej: nie wiem, czy czyszczą coś, czy trenują, w każdym razie łączka nad jeziorem jest dokumentnie mokra, a i nam się trochę obrywa z sikawek, chociaż są dobre kilkanaście metrów od nas. Jedziemy więc kilka kilometrów dalej, nad kolejne jeziorko Wieśniata. Tu jest polana, miejsce na ognisko (trochę zaśmiecone, ale robimy z tym szybko porządek), po drugiej stronie drogi coś w rodzaju parkingu. Hm, wolelibyśmy coś bardziej kameralnego, ale ostatecznie jesteśmy tu sami, nikt nawet nie przejeżdżał przez ostatni czas, jak tu jechaliśmy, więc rozbijamy biwak.

Jez. Wieśniata
Jez. Wieśniata

Zejście do jeziora jest, chociaż chłodek szybko następuje, jakoś nie ma chętnych do kąpieli. Przygotowujemy kolacyjkę, rozpalamy ognisko. Żurawie na jeziorze hałasują niemiłosiernie – jest ich tam chyba ze trzydzieści, cała banda. Zapada zmrok, jeszcze chwilę siedzimy i gramy w jakieś zabawy towarzyskie typu dokończ słowo, etc. – ale w końcu pora iść spać. Dziś zrobiliśmy ładnych parędziesiąt kilometrów, dzieciaki nieźle się sprawiły. Jutro drugie tyle przed nami. Gdzieś tam z lasu słychać ryki jeleni.

Chyba już można iść spać?

2018-09-22

jez. Wieśniata – Toruń (ok. 89km)


W nocy budzi nas przejeżdżający samochód koło naszych namiotów. Gdzieś tam ktoś rozmawia (niezbyt cicho), słychać też strzały. No tak, pora polowań, niestety. Mimo to udaje nam się wyspać. Gdzieś po szóstej jeszcze motorkiem przyjeżdżają jacyś wędkarze. Ja już wstaję. Jest chłodno, niewiele ponad zero stopni. Na razie idę pozbierać trochę drewna, wczoraj wszystko, co zebraliśmy, to wypaliliśmy. Ciepełko przyda się do śniadanka. Niedługo potem wstaje i reszta. Robimy śniadanko i czekamy, aż słoneczko wyjdzie nieco ponad las i oświetli namioty, żeby osuszyć nieco poranną rosę.

Chłodny, choć słoneczny poranek
Troszkę trzeba się dogrzać…

Trochę to trwa, zanim słońce wyjdzie ponad las. Śniadanko, herbatka, ciepełko trochę za powoli rozlewa się po ciele. Namioty zaroszone, słońce dość opieszale podsusza, szkoda byłoby wieźć tyle wody na rowerach. 😉 Na kąpiel nikt nie ma ochoty, chociaż jezioro całkiem sympatyczne (no, powiedzmy, że nie chcemy płoszyć ryb wędkarzom).

Ruszamy już na krótko

W końcu ruszamy. Jedziemy leśną, asfaltową drogą – bardzo fajnie. Ruszamy żwawo, chociaż Zośka trochę zostaje w tyle. Żeby ją trochę zmobilizować, czekam na nią i zagaduję – gramy w zabawę pt. „to co widzę, jest (i tu kolor)”. Po części udaje się – jest jako takie przyzwoite tempo. Niestety, wraz z kolejną taką zagadką próbuję wytłumaczyć siostrzenicy, co to jest „zacisk sztycy”. Robię różne wygibasy, przekręcam się, i… zjeżdżam z drogi na dość miękkie akurat w tym miejscu pobocze i zaliczam solidną glebę. Trochę rzeczy rozsypuje się z torby na kierze, zbieram je (pomaga mi Marynia) i siebie. Trochę boli kolano, ale ogólnie wszystko jest w porządku, niegroźnie rozcięta dłoń. No dobrze… szybkie sprawdzenie roweru i jazda, gonimy resztę. Po drodze mijamy również jakiś sakwiarzy mknących w przeciwnym wypadku – chyba zagranicznych, sądząc po szybko wymienionych pozdrowieniach.

Doganiamy grupę po wywrotce
Las miejscami mieszany lub liściasty daje cień

Droga świetna, praktycznie bez samochodów, przez las, a za to asfaltowa. Powoli dobijamy do reszty grupy – Ania czeka na nas przy jakimś sągu drzewa i robi zdjęcia. Przejeżdżamy przez szosę biegnącą w kierunku Gąsawy, i kierujemy się dalej na północ, w kierunku jeziora Oćwieskiego. Jeszcze chwila asfaltu, a potem zwykła szutrowa droga, choć przyzwoitą. Nad same jezioro zjeżdżamy nieco. Tu resztki jakiegoś ośrodka, a także 2 czy 3 namioty. Teraz znów pod górkę, w pewnym momencie coś mi spada – to pompka: na wertepach ułamał się uchwyt. Pakuję zatem do sakwy, docelowo trzeba będzie coś z tym zrobić, na razie wystarczy. Kolejna miejscowość to Chomiąża Szlachecka – również z ośrodkiem, ale chyba działającym, choć pamiętającym zdecydowanie ustrój słusznie miniony. Trochę pod górkę, a potem w leśną drogę poprzerastaną korzeniami i nieco piaszczystą. To dość krótki, ale wymagający odcinek – ale wkrótce znów dojeżdżamy do asfaltu – na chwilę. 🙂

Jedziemy sympatyczną leśną drogą, na której jednak widać ewidentnie świeże ślady motocykli crossowych. W pewnym momencie słychać straszne hałasy – najwyraźniej czeka nas spotkanie z nimi. No ładnie, a było tak sympatycznie… Okazuje się, że jacyś goście faktycznie męczą las na skarpie – podjeżdżają z dołu do naszej drogi dość stromym podjazdem. Na szczęscie, widząc nas, pauzują i pozwalają nam w spokoju przejechać. Za chwilę zjeżdżamy i dojeżdżamy do wsi Ostrowce. Pogoda super – świeci słońce, ale nie jest za gorąco, wiatr raczej sprzyja, chociaż nie wieje mocno, a i dotychczas w większości jedziemy osłonięci przez las.

Pierwotnie mieliśmy jechać w kierunku na Pakość, ale wszak Lehoo ma rodzinę w okolicach Barcina. Krótki telefon – i wpraszamy się całą paką do Leha Cioci na wczesnopopołudniową herbatkę 😉 Zmieniamy więc naszą trasę, wyginając ją nieco bardziej na północ – zahaczymy o Barcin właśnie i o Złotowo – tam mieszka ciocia.

Ostatnie fragmenty w lesie

Na razie skręcamy na Wiktorowo. Planowaliśmy jechać dalej prosto, ale okazuje się, że za skrzyżowaniem jest piaszczysta droga – wygląda raczej marnie. Decydujemy więc skręcić na wschód i pojechać spowrotem do drogi prowadzącej z Ostrowców do Szczepanowa. Trochę nadrabiamy, ale czasowo na pewno oszczędzamy. Znów asfalt i znów przez las – bardzo sympatycznie, choć miejscami droga dość licha. Trzeba się jednak nacieszyć tym lasem, zanim wyjedziemy na kujawskie pola. W Szczepanowie (tu gdzieś Lehoo też ma kuzynów, ale ich już nie odwiedzamy ;)) dojeżdżamy do drogi wojewódzkiej 254 łączącej Mogilno z Bydgoszczą. Robimy krótki odpoczynek przy sklepie na uzupełnienie zapasów wody. Do Barcina niedaleko – około 5km, szybko przejeżdżamy ten odcinek. Po prawej widać kompleks zakładów Lafarge – cementownię i kopalnię kamienia wapiennego. Przez Barcin też przejeżdżamy bez przystanku i zaraz skręcamy na wschód (tam wszak musi być jakaś cywilizacja ;)). Do Złotowa mamy kolejne 5km – droga prowadzi wzdłuż Noteci, jest ładnie, chociaż teraz już trochę przygrzewa. Jest już 13:30, trochę późno, bo do Torunia jeszcze kawał drogi. Ale dzień jeszcze długi.

Na razie wjeżdżamy do wsi i Lehoo prowadzi nas do domku cioci. Klasyczne podwórko, w głębi stary, murowany budynek gospodarczy – wygląda super. Szkoda, że gospodarstwo już nie działa. Ciocia wita nas ciastem (mniam!) herbatką i sokiem. Pies też wniebowzięty – Zosia, choć niby zmęczona, ugania się z nim po podwórzu, my sobie odpoczywamy w chłodnym pokoju.

Jest fajnie, ale trzeba ruszać 🙂 Przed nami jeszcze trochę do przejechania, wypadałoby również gdzieś po drodze coś zakąsić. Na razie jedziemy w miarę dobrą, lokalną drogą asfaltową. Teren w większości odkryty, słoneczko trochę przygrzewa, ale bez przesady – w końcu to już jesień. 🙂 Nieco ociężali z początku po niespodziewanie obfitym przyjęciu przez Lecha rodzinę, próbujemy gubić te kalorie.

Złotowo – w dolinie Noteci

Przed samymi Złotnikami Kujawskimi odbijamy (a w zasadzie jedziemy dalej prosto) w szutrową drogę, pomiędzy zabudowaniami. Koło stacji Orlen przejeżdżamy przez ruchliwą DK25, a zaraz potem linię kolejową i jedziemy dalej, niezbyt wygodną drogą – ale tylko chwilę, bo zaraz dojeżdżamy do asfaltowej drogi wojewódzkiej 398. Nią jedziemy zresztą krótko, bo zaraz odbijamy na północ. Potem znów kawałek szutrem – na szczęście nie ma zbytniego ruchu, więc jedzie się w miarę dobrze. I znów na asfalt, tym razem drogą 246. Chwilę odpoczywamy na przystaku PKS: znów powinniśmy odbić na północ, ale chcielibyśmy zahaczyć o jakąś knajpkę, żeby coś obiadowego wciągnąć. Jak skręcimy tutaj, w Budziakach, to na pewno nic aż do Torunia nie będzie. Z kolei w Rojewie, coś tam jest zaznaczone. Decydujemy więc, że pojedziemy jeszcze kawałek na wschód i w Rojewie skręcimy na północ. Będziemy jechać trochę główniejszymi drogami, ale ruchu na nich przesadnego nie ma (dziś niedziela), a może się uda coś przekąsić.

Niestety, po dotarciu do Rojewa okazuje się, że to, co braliśmy za knajpkę, to jest jakaś imprezownia, nie da się tam zjeść obiadu. Jest niby jakaś budka z kebabami, ale też zamknięta. No cóż, pozostaje nam sklep i przekąski – obiadowo musimy obejść się ze smakiem. Zjemy coś w Toruniu, po przyjeździe. Kupujemy zatem jakieś drożdżówki, batoniki i – rzecz jasna – trochę picia też.

Z Rojewa ruszamy ok. 15:15 na północ, wzdłuż potoku Jezuicka Struga. Droga jest całkiem przyjemna, mało ruchliwa, w miarę dobra. Popołudniowe słoneczko przygrzewa, ale jest całkiem przyjemnie, bo wzdłuż drogi rosną dość gęsto drzewa. Dojeżdżamy do miejscowości Jezuicka Struga, mamy za sobą ponad 60 km, ale zostało jeszcze prawie 30 km do Torunia. Powinniśmy dojechać do 18, wtedy spokojnie mamy szansę zjeść coś i pójść na 19:00 do kościoła. Dalej jedziemy dość ładnym, nowym chyba asfaltem do Rojewic.

Jeszcze kawałek eleganckim asfalcikiem…
… i potem już równie eleganckim szuterkiem

Kawałek dalej wjeżdżamy w Puszczę Bydgoską – o dziwo, wciąż drogą asfaltową. Dawno nie byłem w tych rejonach – ciekawe, jak daleko będzie ten asfalt? Bo chyba raczej nie do samych Cierpic. Odpowiedź przychodzi dość szybko – kawałek dalej, na dużym rozstaju, asfalt się kończy i jedziemy dalej leśną drogą. Jest jednak bardzo fajnie – droga jest twarda i w miarę równa.

Mijamy łąki w okolicach Osieka i znów wjeżdżamy w las. Mijamy Bród Kamienny i Jarki (w zasadzie zabudowań nie widać, tylko drogowskazy z numerami domów – domy są gdzieś tam w lesie), nieco dalej robimy krótki postój, jest 16:30. To pewnie już ostatni, do końca zostało nam niecałe 15km, w godzinę powinniśmy to zrobić.

Łąki koło Osieka
Droga do Cierpic

Droga teraz jest piaszczysta, ale dość twarda, nie ma problemów z jazdą. Dojeżdżamy do Cierpic i do drogi asfaltowej, przejeżdżamy wiaduktem nad torami, a potem znów kawałek polną droga, ale tylko chwilę, do DK10, którą z pewnym trudem (ze względu na ruch) przekraczamy – i dalej pomykamy do Nieszawki – najpierw Wielkiej, przez drogę z płyt, a potem jeszcze zwykłą, polną. W okolicach skansenu mennonickiego docieramy do asfaltu i potem już jedziemy droga 273, obok kompleksu basenowego Olender. Potem już Mała Nieszawka – staramy się, w miarę możliwości, jechać drogą rowerową, która tutaj jest raczej chodnikiem – dopiero dalej jest elegancka wydzielona droga dla rowerów.

Już prawie Wielka Nieszawka – czyli prawie w domu

Jeszcze przed samym mostem w Toruniu próbuję namówić towarzystwo, żeby zjechac bardziej nad Wisłę, za wał, i tamtędy dojechać do stacji kolejowej, ale zostaję obśmiany i szybko wracamy na drogę, by o 17:40 zakończyć oficjalnie naszą wycieczkę.

Ładujemy rowery na samochód. Lesie, mimo naszych namów na wspólny obiad, decydują zaraz wracać do domu, do Warszawy, planując zjeść coś pod drodze. My jedziemy najpierw do kościoła, na 18:00, a potem wbijamy na późny obiadek do Widelca – zasłużyliśmy na solidne porcje burgerów.