2019 – Koszalin – Toruń weekendowo

Środek wakacji, dzieciaki gdzieś w rozjazdach, więc możemy zrobić sobie słodkie weekendowe tête-à-tête na rowerach. Pomysł jest taki, by pojechać gdzieś na północ pociągiem i wrócić stamtąd na dwóch kółkach w okolice domu. Pierwotny plan zakłada, że jedziemy z Koszalina do Bydgoszczy, przez Bory Tucholskie i dalej wzdłuż Brdy. Z Bydgoszczy powrót pociągiem. W trakcie wycieczki koncepcja podległa lekkiej ewolucji, o czym poniżej.

Uczestnicy:

Ania
Kuba

Dzień 1

Koszalin – jez. Nicemino (ok. 26km)

Ania rano jedzie do pracy rowerem, ja po południu biorę swój na samochód i jadę pod jej biuro – tam zostawiamy samochód i ruszamy rowerami do dworzec. O 14:54 jedziemy TLK „Staszic” do Piły, a tam przesiadamy się na Regio „Radew” do Koszalina. W „Staszicu” okazuje się, że są wieszaki na rower i wagon z klimatyzacją – miłe zaskoczenie. W Regio już nieco gorzej – pociąg ma niby miejsca na rower, ale tylko oznaczone – z miejscem jest krucho. Z naszymi dwoma nie ma jednak kłopotu, gdyby było więcej, trzeba by nieźle kombinować, albo gdyby pojawił się ktoś na wózku inwalidzkim. W każdym razie docieramy przed 20:00 do Koszalina i zaraz ruszamy, zaopatrując się jeszcze w sklepie w wodę. Co prawda dzień długi, ale chcemy trochę przejechać, bo plan zakłada przejechanie ok. 240km.

Wyjeżdżamy więc z Koszalina przejeżdżając koło jeziora Lubiatowo. Pogoda jest nienajgorsza, wieczorne słoneczko, a szutry, na które wjeżdżamy są jeszcze wilgotne po niedawnych deszczach. Jak to na Pomorzu, cały czas jakieś góreczki. Oprócz szutrów jest jeszcze nawierzchnia z płyt betonowych perforowanych – na szczęście równo ułożone, więc jedzie się dobrze. Mijamy jezioro „Czaple”, gdzie moglibyśmy poszukać miejsca na nocleg, ale decydujemy się jechać dalej – im więcej dziś przejedziemy, tym lepiej. Będziemy się starać zabiwakować w okolicach jeziora Nicemino. Robi się już szaro, zapalamy lampki. Droga jest dobra, twarda, nieco tylko wyboista. Do jeziora docieramy ok. 21:30, jest już dobrze ciemno. Lekkie niemiłe zaskoczenie – na skrzyżowaniu leśnych dróg stoją dwie ciężarkówki. Żadnych ludzi jednak w okolicy nie widać, ani nie słychać. Odbijamy trochę na północ, by znaleźć dogodne miejsce na biwak blisko jeziora. Po kilkuset metrach zjeżdżamy nad samo jezioro – i rozkładamy biwak. Szybka lekka kolacyjka i jesteśmy gotowi do spania. Wiatr ustał, cisza niesamowita – nie słychać ani żadnego plusku ryb, ani żadnych leśnych odgłosów, aż dziwnie. Szkoda tylko, że brzegi jeziora zupełnie zarośnięte, nie ma dogodnego zejścia.

Dzień 2

Jez. Nicemino – Grzybek (ok. 179km)

W sumie na dwa dni do Bydgoszczy mamy stąd ok. 215km. Chcemy zrobić więcej dzisiaj, aby jutro nie mieć kłopotu z dotarciem do Bydgoszczy i powrotem. Ranek cudny – słoneczko, choć nieco chłodno. Miejsce biwakowe okazuje się ładne także za dnia. W bezpośrednim sąsiedztwie odkrywamy także dość lichy drewniany pomost, wychodzący w jezioro za pas trzcin. Śniadanko smakuje pysznie, trochę się rozleniwiamy i ruszamy dopiero ok. 8:50 w sumie, a tu droga daleka i nie całkiem łatwa. Następny nocleg planujemy gdzieś za Rytlem, w okolicach Ubogiej, nad Brdą.

Po ciężarówkach ani śladu – no i dobrze. Dziwne tylko, że nie słyszeliśmy, jak odjeżdżają, w końcu po jeziorze odgłosy się dobrze niosą. Gdzieś w dali słychać było tylko piły. Zaraz też niedaleko mijamy drwali przy pracy – droga, niestety, trochę zniszczona przez sprzęt. Ale jedzie się sprawnie. Koło leśnictwa Osetno wyjeżdżamy na chwilę na asfalt. Jest też niespodzianka – Park Leśników im. Jana Łobodźca. Dość sympatyczne miejsce, ale my jedziemy dalej. W Karsinie mijamy ruiny średniowiecznego kościoła. Jedziemy na południe – dla odmiany po płytach ażurowych – ale znów szczęśliwie równo położonych. Przekraczamy rzeczkę Radew i dalej jedziemy wzdłuż jej dopływu, mniejszego już strumienia o nazwie Chociel. Droga jest momentami trudniejsza – zwykła leśna, momentami piaszczysta. Na chwilę wjeżdżamy też na bruk kamienny – malowniczy, owszem, ale nasze siedzenia płacą za tę malowniczość. Tutaj coś dziwnego – najpierw mi coś łańcuch przeskakuje a potem coś się blokuje – jasny gwint, co jest grane? Zatrzymuję się i patrzę – szmatka z microfibry, którą używałem rano do zebrania wilgoci z namiotu, a potem umocowałem na sakwie, by wyschła, spadła i wkręciła się w kasetę… Po długiej walce udaje się ją wyciągnąć, niestety, mocowanie plastikowej osłony kasety od strony szprych też pękło i to dziadostwo teraz trochę lata. Dopóki kręcę jest okay, ale jeśli nie, to trochę telepie po szprychach. No nic, dojeżdżamy do Bobolic, gdzie i tak robimy postój na zakupy i coś słodkiego, więc poświęcam trochę czasu i próbuję nożem wyciąć tę osłonę (bo oczywiście klucza do kaset nie wziąłem na wycieczkę). W końcu się udaje – resztki osłony lądują w koszu na śmieci, szprychy nie wyglądają na naruszone, git. Ruszamy – następny postój planujemy w Białym Borze.

Z początku asfaltem, potem znów leśnymi i polnymi drogami. Momentami dość męcząco, droga pod górę z głębokimi koleinami, niczym w górach. Dlatego w Sępolnie Małym decydujemy się objechać asfaltem przez Sępolno Wielkie, nadkładając trochę drogi, zamiast jechać najkrótszą drogą przez las do Białego Boru. Wadą tego rozwiązania jest to, że omijamy Pomorską Górę Piasku – wzniesienie powstałe obok wielkiej żwirowni Lafarge. Trudno – może następnym razem. Koło samej żwirowni i tak przejeżdżamy – jest rzeczywiście imponująca. Vis a vis wjazdu do żwirowni pozostałości bunkra – fragment umocnień Wału Pomorskiego. A my zaraz zjeżdżamy z asfaltu i jedziemy drogą leśną, a potem ścieżką, singlem w zasadzie, objeżdżając jezioro Łobez od wschodu. Za chwilę robimy przystanek na plaży i wykorzystujemy go na kąpiel. Woda oczywiście fantastyczna, ale czasu za dużo nie mamy. Jest 13:30 – obiad w zasadzie powinniśmy zjeść albo tutaj, albo za jakieś 20km w Koczale. Bardziej pasuje nam ta druga opcja – wg internetu jest jakiś bar, liczymy, że będzie czynny. Biały Bór to jeden z najprężniejszych ośrodków kulturalnych mniejszości ukraińskiej (przesiedlonej tu w ramach akcji Wisła w 1947 roku) na ziemiach zachodnich i w ogóle w Polsce – mijamy pomnik Tarasa Szewczenki, a dalej w głębi widzimy cerkiew unicką pw. Narodzenia Przenajświętszej Bogarodzicy, wybudowaną wg projektu Jerzego Nowosielskiego – obiekt wzbudzający w swoim czasie niemałe kontrowersje swoją architekturą. Z miasta wyruszamy na razie asfaltem, a potem znów szutrową drogą, ale dość dobrą, w zasadzie większość tych szutrów, którymi dzisiaj jechaliśmy, jest bez porównania lepsza od tych w okolicy naszego domu, gdzie albo tarka albo piach.

Mijamy granicę województw Zachodniopomorskiego i Pomorskiego i docieramy do Koczały. Bar jest, cznny, sympatyczny i niedrogi. Dodatkowo, po drugiej stronie drogi jest ogłoszenie o sprzedaży miodu – Ania sprawdza i po chwili wraca z czterema litrowymi słoikami. No, trzeba to jakoś bezpiecznie upchać po sakwach. Ja w międzyczasie robię szybkie zakupy – niestety, dość słabo z chlebem, kupuję jakieś nieciekawe pieczywo, jedyne jakie jest dostępne. Mamy za sobą 65km, a właśnie minęła 15:00, trzeba ruszać. Na razie jedziemy szosą, wydawałoby się dość lokalną, ale ruch na niej dość spory.

Przed Przechlewem przekraczamy Brdę i odpoczywamy krótko przy wiatkach nad rzeką. Na rzece kajaki, w sezonie Brda jest jednym z najchętniej wybieranych szlaków kajakowych. Sami wszak spływaliśmy Brdą – szlak godny polecenia. Jedziemy dalej, przez Przechlewo kierujemy się na wschód. A pogoda zaczyna się nieco psuć, zbierają się ciemne chmury. Słychać już burzę, w pewnym momencie łapie nas ulewa – na szczęście jedziemy w dzeszczu chwilę, bo na wysokości Ciecholew (ach, te tutejsze nazwy, niedaleko są Swornigacie i Męcikał 😉 ) jest stacja benzynowa. Przymusowy postój wykorzystujemy na odwiedzenie toalety i zamówienie kawy – jest umiarkowana, ale w warunkach bojowych smakuje wszystko. Burza trwa krótko, ruszamy dalej. No i niestety, to była tylko forpoczta właściej burzy, jak się przekonujemy – za chwilę leje na całego. Jedziemy teraz drogą rowerową obok szosy z dobrze zagęszczonego szutru – gdyby nie ten deszcz, byłoby super. Po 5 minutach jesteśmy mokrzy dokumentnie. No ładnie – a tu jeszcze niezły kawałek drogi nas czeka, a szanse na wysuszenie takie sobie – to już dobre popołudnie, nie wiadomo, czy po tej łaźni jeszcze wyjdzie słoneczko. W Swornigaciach Małych skręcamy na południe. Jedziemy chwilę wzdłuż jeziora Charzykowskiego, a potem znów odbijamy na wschód, leśną drogą, prosto do serca Tucholskiego Parku Narodowego. Słońce, wbrew obawom, jeszcze trochę wyjrzało i ogólnie nie jest źle – trochę nas podsusza. W lesie tempo nam oczywiście spada, ale za to jest bardzo przyjemnie, nie ma samochodów, ludzi jak na lekarstwo. Trochę żal, że to zaliczamy tylko kawałek Parku, ale zapewne pojawimy się tu kiedyś znowu.

Na skraju parku od południowo-wschodniej strony mijamy Klosnowo – znajduje się tutaj wyłuszczarnia nasion, a przy niej małe muzeum z urządzeniami do pozyskiwania nasion z szyszek sprzed 100 lat. Niestety – czynne tylko w dni powszednie i w dość ograniczonych godzinach. Jedziemy dalej i w Kłodawce wyjeżdżamy w końcu na asfalt. Przekraczając drogę wojewódzką 235 kierujemy się na wschód, w stronę Mylofu. Nasza trasa prowadzi teraz przez teren zniszczony przez huragan, który z tak fatalnymi skutkami przeszedł przez okolice Rytla przed dwoma laty, 11 sierpnia 2017 roku. Widok jest niesamowity. Widzieliśmy już skutki trąby powietrznej, która przeszła kilka lat wcześniej w okolicach Tlenia (a więc nieco bardziej na wschód) – w zasadzie regularnie oglądamy teren po tamtej katastrofie obserwując, jak przyroda leczy takie rany. Tam to jednak był stosunkowo wąski, choć długi pas, a tutaj zniszczony został cały ogromny obszar, jak okiem sięgnąć. Część już uprzątnięta, część jeszcze w trakcie prac porządkowych.

Do samego Mylofu nie dojeżdżamy (i tak na rybkę do knajpy nie wstąpimy :)) i jedziemy w stronę Rytla. Po minięciu torów i przystanku kolejowego przy nadleśnictwie skręcamy w skrótową drogę bezpośrednio do miejscowości, by jak najkrócej jechać krajową 22. Przejeżdżamy przez most na Brdzie i zaraz skręcamy w prawo, na południowy wschód. Jedziemy teraz między Wielkim Kanałem Brdy, a samą rzeką. W Ubogiej przy Leśniczówce jest parking wiata – robimy przystanek na kolację, potem już będzie trzeba szukać noclegu. Przejechaliśmy zacne 130km, najwyższa pora, jest już 19:30. Całkiem ładnie nam poszł. Podczas posiłku Ania trochę zaczyna kręcić nosem na koncepcję szukania noclegu gdzieś w krzakach. Fakt, jesteśmy przemoczeni nieco, ale pogoda teraz jest całkiem przyjemna. Pada pytanie – a jak daleko stąd jest do Grzybka (to taki mały przysiółek w okolicach Osia, nad Wdą, a w zasadzie nad jez. Żur, gdzie moi rodzice mają domek)? No, dość daleko – tak na oko ponad 40km. Sprawdzam dokładniej – prawie 50km. Zakładając, że pierwsza część drogi wiedzie po leśnych, nieasfaltowych drogach, to trzebaby jednak liczyć te 2.5h minimum, a pewnie raczej 3h. Perspektywa ciepłego i bezproblemowego noclegu jednak kusi. Wyznaczam trasę, tak, blisko 50km. Ania decyduje – jedziemy! Pogoda raczej ma być przyjemna, oczywiście wieczorem się schładza, ale ani specjalnego wiatru nie ma być, ani żadnego deszczu. Anonsujemy się jeszcze telefonicznie, żeby nikogo nie pobudzić późną porą i ruszamy.

Porzucamy wkrótce asfalt i skręcamy w szutrową drogę wiodącą przez mały przysiółek Gartki do Woziwody – tu jeszcze niby asfalt, ale dość kiepawy i wyboisty. Jesteśmy już w województwie Kujawsko-Pomorskim. Przekraczamy drogę 237 i dalej, bez asfaltu, kontynuujemy jazdę w kierunku południowo-wschodnim, przybliżając się znów nieco do Brdy. Robi się już szaro, a my jedziemy przez tzw. Czerskie Łąki. Krajobrazowo – pięknie, tylko nawierzchnia – gruby kamień, czy też gruz, daje nam ostro w kość. Potem jeszcze kawałek przez las i wyjeżdżamy na drogę asfaltową, łączącą Tucholę z Tleniem. Zrobiło się już ciemno, ale to okolice dobrze nam znane. Jest 21:20, a przed nami jeszcze jakieś 30km. Teraz już jednak tylko asfalt i to dobrej jakości, i w zasadzie bez większych podjazdów – jeden tylko solidny w Tleniu, od mostu w stronę Osia, reszta, to niewielkie pagórki. Ruch niewielki, ale jak to zwykle w Polsce część kierowców zapewnia nam małą porcję stresu. Jeden z nich całkowicie niechcący – po wyprzedzeniu nas, kawałek dalej chyba niechcący trochę zahaczył o pobocze i stracił oponę – niezły hałas i snop iskier z felgi 🙂
Upewniamy się, że wszystko gra i jedziemy dalej. Zatrzymujemy się na krótko w Wielkim Gacnie, wykorzystując wiatę przystankową. Jest prawie 22, a przed nami ostatnie 20km. Jedziemy sprawnie, chociaż Ania solidnie zmęczona. Mijamy Trzebciny, a chwilę potem pas zniszczony przez wspomniane wcześniej tornado. Teraz pas ten jest już zalesiony młodnikiem, a przy drodze postawiona wieża widokowa. Wjeżdżamy do Tlenia – tu jeszcze, jak przystało na miejscowość wypoczynkową, gdzieniegdzie ruch, chociaż raczej sennie. Podjazd za mostem robimy już powolutku, odcinek do Osia pokonujemy dość leniwym tempem. A potem ostatnie 3km przez las do Grzybka i o 23:00 meldujemy się na u rodziców. Za nami prawie 179km dzisiaj: to Ani rekord! Do tego prawie 1200m podjazdów – a przecież spora część trasy prowadziła drogami nieasfaltowymi, miejscami całkiem wymagającymi. W dodatku z normalnymi bagażami, „na ciężko”, z dodatkowym obciążeniem w postaci zakupionego w Koczale miodu – nieźle!
Faktycznie, nocleg w warunkach „luksusowych” ma swoje plusy. Kolacyjka, wieczorne pogaduchy – a jutro dalej 🙂

Dzień 3

Grzybek – Toruń (ok. 87km)

Wstajemy niezbyt wcześnie, choć przecież kawałek drogi nas czeka. Oczywiście, modyfikujemy plany – do Bydgoszczy nie ma sensu jechać, lecimy od razu do Torunia. Ale na razie śniadanko, wspólnie z rodzicami i z Lesiami, którzy tu wakacyjny weekend również spędzają. Dziś niedziela – decydujemy, że do kościoła pójdziemy po południu już w Toruniu. Zbieramy się dość leniwie. Już mamy wyjeżdżać, a tu się okazuje, że coś nie tak z moją sakwą jest – górna listwa odstaje. No tak, zgubiłem jeden z mocujących wkrętów, słabo. Pewnie na tych wertepach przez Czerskie Łąki wytrzęsło… wniosek (mądry po szkodzie) – sprawdzać regularnie mocowania. Oczywista oczywistość, tylko czemu tego nie zrobiłem? Na szczęście, wśród majsterkowych przydasi mojego Taty znajduję zgrubsza odpowiedni wkręt, jest dobrze.

Już o 10:00 ruszamy 🙂 Ania czuje w nogach poprzedni dzień, dzisiaj na pewno nie będziemy forsować tempa. Pogoda na razie nam sprzyja, chociaż po południu zapowiadany jest deszcz. Wczoraj zaliczyliśmy niezłą zlewę, to może dzisiaj nas ominie? Do Świecia jedziemy przez Drzycim i Sulnówko – za Drzycimiem piękny szpaler drzew. Zjeżdżamy jeszcze raz w dolinę Wdy koło miejscowości Wyrwa. Na razie większość trasy jest z górki, no ale wiadomo, z ponad 90m n.p.m. zjeżdżamy na niecałe 30m, przy Wiśle w Świeciu. Za Świeciem decydujemy się jechać dla odmiany nie drogą asfaltową do Głogówka, ale zaraz za starą farą skręcamy w stronę Wisły i wjeżdżamy na wał wiślany (czyli trasą Wisły1200, tylko w przeciwnym kierunku). Na wale w zasadzie nie ma drogi, tylko jedziemy wyboistą trawiastą powierzchnią, więc trochę to nas opóźnia. W dodatku nieźle praży słońce.

Przejeżdżamy przez Wisłę i wjeżdżamy do Chełmna – ostro pod górkę. Na rynku w kafejce zatrzymujemy się na kawkę. Coś tam zaczyna się chmurzyć, ale jedziemy. Znów w dół, w dolinkę małej rzeczki, potoku w zasadzie, Fryby, i znów ostro pod górę. W Kałdusie wjeżdżamy na krótko na trasę 550 i zaraz zjeżdżamy w niej w kierunku Starogrodu. Znów z górki i znów pod górkę, tym razem krótko. W Starogrodzie, poza nowym asfaltem, dominuje klimat przeszłości, jak sama nazwa sugeruje. Mijamy m.in. starą kuźnię z XIX wieku (niestety, tylko sam budyneczek w kiepskim stanie, aż się prosi, żeby coś z nim ciekawego zrobić) oraz kościół św. Barbary z XVIII wieku. Dalej na południe mijamy rezerwat „Zbocza Płutowskie” (ale tam nie zjeżdżamy) – a prognoza pogody definitywnie zaczyna się sprawdzać. Przed Unisławiem dogania nas w końcu deszcz – ale tylko króciutko, przeczekujemy chronieni przez wiatkę przystankową w Gołotach. Jest już 14:00 – trzeba się spieszyć.

Mijamy szybko Unisław, za Głażewem wjeżdżamy na drogę rowerową prowadzącą wprost do Torunia po śladzie dawnej kolei łączącej Unisław z Toruniem właśnie. Linii szkoda, ale ścieżka jest fajna, w całości asfaltowa, prowadzi w większości z dala od szosy. Znów wychodzi słońce, ale za nami coraz bardziej granatowo. Zdążymy do Torunia przed deszczem? Robimy jeszcze jeden odpoczynek w Leszczu, przed Świerczynkami, jest tu wiatka, ławeczki, kosz na śmieci. Namawiałem, żeby napierać, ale Ania odczuwa wczorajszy dzień. Nie stajemy na długo, po kilku minutach jedziemy dalej. Toruń już blisko, ale w Olku już zaczyna kropić, na razie nieśmiało. Toruń wita nas już regularnym deszczem – na Wrzosach przy przystanku ubieramy kurtki. Leje już porządnie – kurczę, zabrakło nam z 15 minut. 🙂 Dojeżdżamy na starówkę i walimy do restauracji Piccolo Grande, która ostatnio jest naszą ulubioną knajpą w mieście (brzmi to, jakbyśmy co weekend jadali poza domem, haha :)). Jesteśmy mokrzy, na szczęście stoliki na zewnątrz są pod parasolami i możemy zjeść mając oko na rowery. No, to już prawie koniec. Przestaje podać, jedziemy jeszcze do kościoła na mszę, a potem do Ani pracy po samochód i do domku. A jutro do roboty…