2018: Boże Ciało na rowerach – Warmia i Żuławy

Uczestnicy
Ekipa warszawska:

Zosia – 6 lat
Marynia
Lehoo

Ekipa sąsiecznowa:

Witek – 9 lat
Ignacy – 15 lat
Natalia
Ania
Bubu – sprawozdawca

2018-05-31

Olsztyn – Jez. Narie (ok. 40km)

Ok. 6:45 podjeżdżamy na dworzec Toruń Wschodni, na pociąg o 7:06 do Olsztyna. Okazuje się, ze nie wzięliśmy siodełka Ani… (siodełko trzymamy osobno, ze względu na to, że tam, gdzie trzymamy rowery grasują również myszy). Po chwili paniki decydujemy się na jazdę pociągiem późniejszym – o 11:31. W międzyczasie Ania z Ignacym jadą po feralne siodełko, reszta idzie do kościoła (Boże Ciało) i na coś w rodzaju śniadanka w McDonalds’. Ania też idzie do kościoła w Czernikowie w międzyczasie. Druga część ekipy, czyli Lesie, wyjeżdżaja planowo z Warszawy IC Mazury. Decydujemy, że ruszą nie czekając na nas.

My już bez kłopotów wyjeżdżamy pociągiem późniejszym, którego niekwestionowaną zaletą jest klimatyzacja 🙂 A wadą (poza późniejszym czasem odjazdu) tłok (choć tylko do Kamionek) – z załadunkiem i ustawieniem rowerów musieliśmy mocno nakombinować. 

Chwilę przed 14 wysiadamy w Olsztynie Zachodnim i po krótkim sprawdzeniu ekwipunku, nasmarowaniu się, etc. ruszamy. Jedziemy wzdluż jeziora Długie, drogą 527. Przez pewien czas jest droga pieszo-rowerowa, potem zjeżdżamy na dość ruchliwą jezdnię. Na szczęście wkrótce skręcamy na Jonkowo, trasa zdecydowanie bardziej lokalna, ale na rozgrzanym asfalcie miękka smoła – zostawiamy ładne ślady. W Jonkowie krótki postój na lody, podziwiamy bardzo ładny murowany kościółek. Jedziemy dalej przez Węgajty – piękną i zadbaną wieś – i Godkowo. Niestety, wkrótce kończy się asfalt i żwirową, na szczęście dość twardą drogą, bardzo pofałdowanym terenem (to akurat się nie zmieniło, ale teraz bardziej to odczuwamy) wytrwale napieramy na zachód, podziwiając piękne warmińskie krajobrazy. Bałąg, Szałstry – o, tu łapiemy szosę, jest też sympatyczne jeziorko z plażą, ale nie mamy czasu na kąpiel, jedziemy dalej. Niestety, szosa się kończy, znów szuter.  Zmierzamy do Gamerek. Krajobraz niezmiennie piękny, chociaż droga w skwarze trudna. Przed Gamerkami znowu szosa, uff 🙂 Dalej Mostkowo – tu już droga 530, na szczęście niezbyt ruchliwa. Szybko z niej zjeżdżamy kierując się na Gucin. Tam skręcamy na Kozią Górę. Potem znów szuter, a niech to 🙂 Gubity – znów sympatyczna, warmińska wieś. Dochodzi dość wyboisty kamienny bruk – piękny, ale uciążliwy 🙂 Dalej kawałek szutrem i już przed Kretowinami wyjeżdżamy na szosę. O 18:10 wjeżdżamy na kamping w Kretowinach, odnajdując namiot Lesiów. Rozbijamy nasze i lecimy do kąpieli. Woda w jeziorze Narie przepysznie orzeźwiająca, wcale nie zimna. Po krótkiej kąpieli idziemy coś przekąsić. Niestety, lokalne bary najwyraźniej przerosła frekwencja: zupki i rybki z frytkami zamawiamy w jednym barze, a surówki w drugim 🙂

Wracamy do namiotów i po ablucjach próbujemy zasnąć – niestety, tzw. Janusze albo Seby w sąsiedztwie skutecznie swoją „muzyką” utrudniają nam sen – takie uroki naszych kampingów…

2018-06-01

Jez. Narie – Jez. Pierzchalskie (ok. 64km)

Mimo nocnych hałasów w miarę wypoczęci jemy śniadanko i zwijamy biwak. Pogoda wciąż świetna – nawet za bardzo. Słońce grzeje, ponad 25 stopni. Ruszamy z powrotem na południe (nocowaliśmy wszak na półwyspie) i skręcamy na zachód. Potem zjeżdżamy w szutrową drogą po zachodniej stronie jeziora kierując się na północ. Jedziemy żwawo, wszyscy dzarscy i pełni zapału, dzieci pełne porannego wigoru. Nagle z Ani roweru slychać glośne sssss i po chwili tylna opona jest bez powietrza. Niech to szlag! Akurat zestaw narzędziowy jest z przodu, gonię po Natalię, wszyscy cofają się na miejsce awarii. Sklejenie dętki zajmuje prawie 3 kwadranse. W międzyczasie dzieci tracą parę, zaczyna się marudzenie. Jedziemy przez Bogaczewo do Niebrzydowa Wielkiego, wciąż po szutrze. Wjeżdżamy na droge 528, ale zaraz z niej spadamy na wąską i mało uczęszczaną, ale na szczęście asfaltową drogę w kierunku północno-zachodnim, do Strużyny. W odróżnieniu od wczorajszego dnia wiecej odkrytych terenów, ale na szczescie dające ochładzający cień lasy też się trafiają. W Strużynie sympatyczna pani informuje nas, że lepiej jechać trasą przez Klekotki – jest asfaltowa . Tak też robimy, zamiast pierwotnej wersji bardziej na wschód, przez Zimnochy. W Markowie mijamy jeden z dawnych pałaców Dohnów, obecnie w rękach prywatnych służący jako dom weselny/sala bankietowa/etc. Jedziemy na północ, asfalt czasy swietnosci ma dawno za sobą, ale idzie nam w miarę sprawnie. W pewnym momencie pojawia się bardzo ładna brzozowa aleja. Obiad mamy przewidziany w miejscowosci Dobry, w „Dolinie Sadosiów”. Panią Gospodynię już wcześniej poinformowaliśmy, że będziemy ok. 15:00, zamiast o 13-14 jak pierwotnie planowaliśmy. Dojeżdżamy do Godkowa, tam chwilę jedziemy drogą 513, ale zaraz skręcamy na Szymbory. Mijamy nową cerkiew, w której jako pewnego rodzaju „relikwie” znajduja sie pozostalosci po zrujnowanej cerkwi w Kupnej na Pogórzu Przemyskim (na Warmii i Mazurach jest sporo ludności ukraińskiej przesiedlonej z południowo-wschodnich terenów Polski w ramach akcji Wisła). Po 1.5km w Szymborach kończy się asfalt, ale do obiadu już krótko – szutrem 3.5km, a potem znów 1km asfaltem.

W „Dolinie Sadosiów”, w chłodnej sali bankietowej zajadamy pomidorówkę i pieczone kurze udka z surówką i ziemniaczkami – pyszne! Do tego woda z cytryną i miętą oraz sok jabłkowy. Ziemniaków trochę zostawiliśmy, ale była ich naprawdę wielka fura. Po krótkim odpoczynku i pożegnaniu z Gospodynią ruszamy dalej na północ.

Mijamy Gładysze z kolejnym pałacem Dohnów – zrujnowanym, lecz obecnie odbudowywanym przez Fundacje Odbudowy Zabytków Warmii i Mazur. Teren jest ogrodzony, nie wchodzimy do środka. Za to trochę dalej w kierunku Wilcząt zbaczamy na chwilę z trasy 509, aby zobaczyć zrujnowane mauzoleum Dohnów. Oddalamy się od Pasłęki i jedziemy przez Księżno i Nowicę – tam skręcamy w drogę 506. Szczęściem obie drogi wojewódzkie nie są zbyt uczęszczane. Dalej przez Piórkowo do Chruściela, gdzie odbijamy na drogę w kierunku Pieniężna. Po minięciu jakiejś wojskowej instalacji radarowej z wielką białą kulą dojeżdżamy do Zalewu Pierzchalskiego na Pasłęce. Na polu biwakowym, dość zatłocznym nie koniecznie przez namioty, ale przez imprezujacą młodzież głównie, rozbijamy biwak. Miejsce piękne, kąpiemy się szybko, bo nadciaga burza i musimy prędko rozbić namioty. Trochę pada, ale nie bardzo, grzmi też gdzieś dalej. Z burzą nam się upiekło, ale do późnych godzin nocnych wrzaski i głośna muzyka z samochodów przeszkadzają nam spać. Szkoda, bo miejsce naprawdę ładne.

2018-06-02

Jez. Pierzchalskie – Tolkmicko / Krynica Morska – Kąty Rybackie (ok. 66km)

Rano nieco zaspani wstajemy, miejsce wygląda bajkowo, staramy się zapomnieć o koszmarnej nocy. Po śniadanku i zwinięciu biwaku ruszamy leśną drogą w kierunku zapory, na północ. Przed zaporą brama i tablice z pogróżkami o zakazie wejścia. Ignorujemy je i wjeżdżamy. Po drodze sporo wędkarzy, którzy najwyraźniej też niewiele sobie robią z tych zakazów. Po wjechaniu na krótki odcinek asfaltu niespodzianka – w kierunku Braniewa czeka na nas bruk – wprawdzie ociosany i równy, ale jednak bruk. Ruszamy, chociaż nie jedzie się komfortowo, zwłaszcza Zosi na jej 20-calowych kółkach. Przejeżdżamy nad trasą S22, a w Zawierzu niespodzianka – równiutki, nowy asfalt, hura!!! Do Braniewa docieramy bez klopotów. Niestety, nie bardzo mamy czas na zwiedzanie miasta.  Na krótko zatrzymujemy się w sklepie, aby uzupełnienić zapasy wody przede wszystkim, a także na obowiązkowe lody. Ruszamy w kierunku Nowej Pasłęki nad Zalew Wiślany – już trasą Greenvelo. Na poczatku jedziemy sympatyczną drogą rowerową, ale za miastem wjeżdżamy na wał wzdłuż Pasłęki i tam trasa wysypana jest tłuczniem. Część z nas jedzie tamtędy, a część decyduje się zjechać na biegnącą wzdłuż wału drogę z płyt betonowych. Wreszcie Nowa Pasłęka, trochę szutru, znów asfalt, a potem wjeżdżamy już na wał Zalewu Wiślanego – znów płyty betonowe, ale jedzie się całkiem przyzwoicie. Tylko słońce wali niemiłosiernie, choć odczuwamy lekki chłodek powiewający znad Zalewu. Oczywiście, lepsze to od deszczu 🙂 Od czasu do czasu w oddali (coraz bliższej) pięknie prezentuje się wzgórze katedralne we Fromborku. Na północy oczywiście Mierzeja Wiślana. Mijamy rzeczkę Baudę i wjeżdżamy do Fromborka, kierując się do katedry. Tam robimy dłuższy postój, w dwóch grupach wchodzimy na wieżę Radziejowskiego (z wahadłem Foucault’a w środku) popodziwiać ponoramę miasta, okolic i Zalewu Wiślanego. Ruszamy dalej, znów trasą Greenvelo do Tolkmicka. Trasa wiedzie z początku asfaltem, ale potem znów szuter. Dzieciaki trochę zmęczone, jako że już sporo kilometrów mamy za sobą, a upał cały dzień daje się nam solidnie we znaki. Po dwóch bardzo ostrych szutrowych podjazdach decydujemy się opuścić Greenvelo i z Chojnowa jechać prosto asfaltem do Tolkmicka. Wjeżdżamy na drogę 503, która jest bardzo gładka, równa i na szczęście mało uczęszczana. Do Tolkmicka dojeżdżamy w mig, bo ponad 3km wyłącznie z górki – trzeba było trochę stopować Zosię, żeby nie utraciła kontroli nad rowerem. Ach, opłaciło się pomęczyć w lasach, by zdobyć tę wysokość 😉 Po dojechaniu do portu, gdzie pierwotnie planowaliśmy coś zjeść przed przeprawą do Krynicy Morskiej, którą mieliśmy zarezerwowaną na 17, okazuje się, że możemy jechać wcześniejszym kursem. Czasu do zastanawiania się nie ma zbyt dużo, płyniemy! Ładujemy się z rowerami na tramwaj wodny. Część z nas zostaje na górnym, otwartym pokładzie, część preferuje bardziej zaciszny, ale mniej przewiewny pokład dolny. Przeprawa trwa jakieś 40 minut. Choć dmucha całkiem przyzwoicie, na akwenie nie widać zbyt wielu żagli. W Krynicy w porcie spotykamy sympatyczną parę rowerzystów z Grudziądza, którzy chcą przepłynąć do Fromborka. My decydujemy, że jedziemy dalej, do Kątów Rybackich – tam poszukamy noclegu i czegoś do zjedzenia. Jedzie się średnio, bo droga kręta, ruch bardzo duży, a kierowcy niecierpliwi, próbują wyprzedzać na siłę. Witek narzucił całkiem przyzwoite tempo, a Zosia wcale nie zostaje w tyle, więc dojeżdżamy szybko. Szukamy miejsca, by coś zjeść. Zaraz za portem odnajdujemy polecany bar „Placuś” – tam zmierzamy. Po drodze upadek Zosi, na szczęście niegroźny. Bar faktycznie sympatyczny, co prawda nie ma ryb, ale dania smaczne i duże 🙂 Ruszamy dalej, na kamping „Gniazdo Kormorana”. Przy wjeździe na kamping konsternacja – nie ma Zosi! Marynia rusza szybko do przodu – najpewniej nie zauważyła zjazdu. Ja na wszelki wypadek cofam się do głównej drogi, sprawdzić, czy przypadkiem nie pojechała dalej prosto w strone Sztutowa… Na szczęście nie, wszystko dobrze sie kończy, Zosia pojechała w stronę morza. Ignacy pojechał zaraz mnie dogonić, więc uspokojony wracam na kamping. Przygotowujemy miejsce pod namioty (jest pełno gałązek i szyszek). Idziemy szybko nad morze sie przekąpać, bo na 20:00 mamy umówione prysznice 🙂 Woda w morzu orzeźwiająco chłodna, ale nie zimna, Ignaś z Witkiem skaczą przez fale z Lesiem, a ja nieco spokojniej z Zosią. Dziewczyny zostały, nie chce im się kąpać. Wracamy na kamping, myjemy sie, prysznice czyste, woda ciepła. Wieczorna herbatka, omówienie planów na jutro i jeszcze raz nad morze, na zachód słońca. Potem do namiotów. Co za komfort, poza usypiąjacym szumem morza cisza, jak dobrze…

2018-06-03

Kąty Rybackie – Malbork (ok. 52km)

Wstajemy rano, ja o 6:00, reszta nieco pózniej – chcemy mieć zapas, bo Ania z Ignacym mają pociąg z Malborka o 14:50. Hm, namioty jakieś dziwnie lepkie – to soki z sosen. Trochę przecieramy szmatką, pewnie w domu trzeba będzie doczyścić. Śniadanko z resztek – kaszki, kisiele, reszta chleba, jakieś ciasteczka. Ale starczyło. No i, oczywiście, herbatka. Ruszamy! Na końcu Kątów Rybackich obok drogi nowa ścieżka, co prawda nie asfaltowa ale z dość gładkiej i mocno zagęszczonej pospółki – jedzie się świetnie. Zbyt świetnie – na jednym ze zjazdów muszę przyhamować, dodatkowo zakręt, przednie koło ześlizguje się ze ścieżki i zaliczam solidną glebę. Trochę strachu, ale tylko otarcia i stłuczenia, choć bolesne. Wstrząsu mózgu chyba też nie będzie, choć solidnie przydzwoniłem glowa (rower położył się momentalnie) – kask to nieodzowny element ekwipunku. Ania na mnie czeka, gonimy (ale już ostrożnie) resztę. Wjeżdżamy na Żuławy Wiślane. Z początku nadal jedziemy drogą 501 (droga rowerowa już się skończyła), ale kawałek za Sztutowem skręcamy na Rybinę. Tam wjeżdżamy na drogę 502, ruchliwą jak diabli (najwyraźniej niektórzy przezornie zaczęli już wracać z długiego weekendu).

Przejeżdżamy przez mosty zwodzone na Szkarpawie i sąsiednim kanale, skręcamy zaraz na zachód, w drogę prowadzacą na Świerznicę. Z początku straszy nas trylinkowa nawierzchnia, ale szybko zamienia sie w asfalt – bardzo mało uczęszczany. Potem jeszcze ażurowe płyty betonowe (równo ułożone, jedzie się po nich całkiem wygodnie), i zwykłe płyty betonowe (trochę nierówne), jest też odcinek zupełnie polny. Jedziemy – dla odmiany płasko, praktycznie żadnych wzniesień. Po polodowcowych terenach Warmii to jednak miła odmiana. Wokół urodzajne pola rzepaku, pszenicy i kanały melioracyjne. W Szkarpawie niespodzianka – bruk kamienny. Ale tylko we wsi, dalej znów asfalt. Za Wybickiem dojeżdżamy do DK7, którą zamierzamy tylko przejechać Linawę (nie ma innego mostu w pobliżu) i w Leśnowie zaraz opuścić tę ruchliwą drogę. Niestety, ze względu na budowę S7 nie jest to możliwe (wykopy), a to akurat najgorszy odcinek siódemki, bez poboczy… Jedziemy aż do nowego węzła przed Nowym Dworem Gdańskim i tam zjeżdżamy na Orłowo, uff! Na szczęście ze względu na budowę, samochody jezdziły dość ostrożnie. W Orłowie sklep zamknięty, a z wodą u nas już krucho… W głębi wsi w uliczce piękny dom z podcieniami, charakterystyczny dla niegdysiejszej zabudowy Żuław. Jedziemy dalej w kierunku Tuji, w międzyczasie asfalt zamienia się w płyty betonowe, dość nierówno ułożone – bum bum bum bum. A potem już w ogóle tylko polna droga, nierówna, ale twarda, bez piachów. W Tuji znów piękny podcieniowy dom – i asfalt! Wjeżdżamy do Mirowa – dawnej mennonickiej

wsi, gdzie pozostało jeszcze trochę starych zabudowań i kompletnie zarośnięty cmentarz. Kolejna miejscowość to Nowy Staw. Znajdujemy sklep, gdzie kupujemy wodę (hura!) i coś do przekąszenia. Lesie, którzy zostali nieco z tyłu, od razu wbili na ryneczek, gdzie odnaleźli sympatyczną cukiernię „Jędruś”. Tam i my podążyliśmy, Ania na kawkę, dzieci i ja na jakieś ciasteczka. Niestety, msza w kościele dopiero na 13, decydujemy jechać do Malborka i tam spróbować pójść na 17:00. Ostatni odcinek to droga przez Laski, Tralewo i Kościeleczki. Wzdłuż szosy buduje sie droga rowerowa, jeszcze nie gotowa, więc jedziemy  pustą na szczęście szosą. W Kościeleczkach ścieżka jest już gotowa, całkiem wygodna mimo, że z kostki. Widzimy już charakerystyczną panoramę Malborka z zamkiem. Osiągamy drogę 55, ale za wiaduktem pojawia się droga rowerowa, zresztą zaraz dojeżdżamy do drewnianego mostu dla pieszych i rowerzystów, a nim wjeżdżamy wprost na zamek. Po krótkiej naradzie odprowadzam Anię i Ignasia, którzy wcześniejszym połączeniem o 14:50 wracają do Torunia. My z kolei kupujemy bilety „rodzinne” i idziemy zwiedzić zamek (Marynia zostaje z rowerami). Trasę trochę skracamy (m.in. nie wchodzimy na wieżę), a i tak zwiedzanie zajmuje nam prawie 1.5h. Ale audioprzewodnik jest bardzo interesujący. Po skończeniu odnajdujemy polecaną grillownie „Karczma Wielkiego Mistrza”, która okazuje się być na terenie „biletowym” – na szczęście strażnik jest wyrozumialy i pozwala nam wrócić na zamek z rowerami, wszak mamy wciąż bilety. Jedzonko faktycznie porządne, a i kwasu chlebowego można się też napić. W międzyczasie próbuję kupić bilety na nasze połączenie (regio do Iławy i dalej do Torunia) przez komórkę, ale nie udaje się… Kończymy szybko obiad (Natalka, Witek i ja) i jedziemy na dworzec spróbować kupić bilety w kasie. Pani potwierdza moje obawy – może być problem z rowerami 🙁 No byłaby to niezła niespodzianka i fubar… Ale uff, udaje się! Ale przez te zawirowania spóźniamy sie lekko do kościoła… Msza krótka, ludzi mało. Wracamy na dworzec już o 17:45. Lesie mają jechać o 18:00 pociągiem TLK Parsęta i właśnie zapowiadają, że jest opózniony o 40 minut. Za chwilę już o 50 minut. Gadamy chwilę, nasz stoi na peronie jeszcze bez oznaczeń, ma odjechać o 18:32, czasu na przesiadkę w Iławie mamy mało, bo raptem 5 minut tylko. Lesiu próbuje coś zakombinowac z biletami, ale na najbliższe pendolino wszystko już wykupione, niestety, nawet w 1 klasie. Nasz pociąg w końcu otwiera drzwi, ale konduktor mówi od razu, ze będzie 20 minut opóźnienia najprawdopodobniej. Nosz kurczę… mówię mu, że nie zdążymy na pociąg do Torunia, a to ostatni tego dnia. Jakieś dwie panie zaraz dołączają z tą samą prośbą – klawo, jest nas więcej. Ładujemy się tym niemniej do pociągu, nasze 3 rowery, i jeszcze dwa rowery pary Rosjan. W międzyczasie pociąg Lesiów zwiększa opóźnienie do 80 minut, Lesie nieźle wkurzeni (dzwonimy do nich, składając też życzenia imieninowe Lesiowi). Po 28 minutach (czekaliśmy na jakiś inny spóźniony pociąg regio) ruszamy – konduktor zgłasza nasze życzenia dot. przesiadki dyspozytorom, pozostaje nam tylko trzymać kciuki. W Iławie nasz pociąg do Torunia czeka – wypadamy z rowerami, ja już lecę z moim na sąsiedni peron – niestety, nie ma windy, tylko schody. Ostatni wagon zajęty już paroma rowerami i wózkiem, lecę do pierwszego. Ładuje się tam, a kierownik mówi, że ja to nie powinienem tutaj sie ładować, bo musi być miejsce, etc., i że do ostatniego wagonu mamy iść. Po krótkiej dyskusji i jeszcze więcej ładownych rowerach (Natalki i Witka, i także ta para Rosjan), kierownik skwaszony akceptuje fakty dokonane. Tylko rower Rosjanki zostaje w przedsionku (i wypada przy otwarciu drzwi na kolejnej stacji). Ale generalnie jedziemy składnie. W międzyczasie kontaktuję sie z Lesiami – oni też jadą, git 🙂 Z rowerami oczywiście trochę problemów, bo coś tam zawalone walizkami, a coś tam zamknięte, ale ładują się. A w Iławie jeszcze 8 kolejnych rowerów podobno 😉 I wszystko się da, choć kupić bilety na rower przez internet na pociągi IC nie jest łatwo. Ale na szczęście są uprzejmi i pomocni kierownicy pociągów i konduktorzy. Po drodze kontemplujemy korek na autostradzie A1 w Turznie. My docieramy z ledwo 5 minutowym opóźnieniem o 21:20 do Torunia, a Lesie o 23:40 z ponad dwugodzinnym opóźnieniem… Po krótkiej walce z pionizacją Zosi ruszają na rowerach do domku, ale to tylko chwila, rzut beretem.