2018: Wrzosowiska i Krajna – na rowerach

Po udanym wyjeździe rocznicownym we dwójkę, tak nam się spodobało, że postanowililśmy wyrwać się jeszcze raz w podobnym zestawie 🙂
Jako miłośnicy wrzosów (w ogrodzie mamy ich prawie 1000!) od dawna planowaliśmy wypad, by podziwiać wrzosy na dawnym poradzieckim poligonie koło Bornego-Sulinowa. Obecnie jest to rezerwat Diabelskie Pustacie. Dodatkowo, w pobliżu jest jeszcze jeden rezerwat chroniący wrzosowiska na byłym poligonie – tym razem polskim – koło Okonka (a w zasadzie bliżej Brokęcina). Wycieczkę zaplanowaliśmy na weekend (z piątkowym popołudniem), jednak w niedzielę musieliśmy być dość wcześnie w domu, stąd staraliśmy się punkt końcowy wybrać tak, by stosunkowo bezboleśnie i bez kłopotów wrócić. Padło na Bydgoszcz.

Uczestnicy:

Ania
Kuba

Dzień 1

Brokęcino – Potok Czarna (granica woj. wielkopolskiego i zachodnio-pomorskiego) (ok. 10km)

Wyjeżdżamy z Torunia o 15 pociągiem TLK do Piły, potem przesiadka na pociąg Regio w kierunku Kołobrzegu (bilet kupiłem do Okonka, ostatecznie wysiedliśmy w Brokęcinie – przystanek dalej, ale w tej samej cenie). Dojechać do dworca trzeba było samochodem – z małymi przygodami: przy ładowaniu roweru Ani znów awaria tylnej dętki – to już staje się podejrzane, trzeci raz, i to od środka koła. Tu zachowałem jeszcze względny spokój, pomimo pakowania na ostatnią chwilę – wszak w pierwszym pociągu mam dwie godziny na naprawę, aż nadto. Gorzej, że zaraz po wyjeździe nagle usłyszałem łomot na dachu: przewrócił się mój rower – nie dokręciłem poprawnie ramienia mocującego ramę w uchwycie. Cholerując srodze, wysiadam i poprawiam, na szczęście ani rower nie ucierpiał, ani specjalnie samochód (drobne zarysowanie na tylnej bocznej szybie od uderzenia pedałem) – szczęście w nieszczęściu.
Docieram na dworzec, gdzie spotykam się z Anią (ona jechała z biura) – czasu za wiele nie mamy, muszę prowadzić jej rower odciążając tylne koło. No i jednorowerowa winda… w rezultacie Ania wpada z rowerem w ostatniej wręcz minucie – ale wszystko pod kontrolą. Pociąg pusty, więc spokojnie ustawiamy rowery w przedsionku, Ania podsypia w przedziale, a ja zmieniam dętkę. Udaje się znakomicie, szkoda tylko, że założyłem odwrotnie oponę, co zauważyłem dopiero po 2 dniach :). Nawet jest woda w toalecie, więc mogę umyć ręce.

W Pile się przesiadamy, pociąg niestety czeka 20 minut na jakieś skomunikowanie, w rezultacie do Brokęcina dojeżdżamy już o zachodzie. Jeszcze szybkie zakupy w szczęśliwie otwartym sklepie (herbatka :)), rzut oka na urokliwy drewniany kościół i ruszamy, początkowo asfaltem, potem szutrem.

Przy wrzosowisku „Okonek” – pełna kultura, wiata piknikowa, parking, tylko wody bieżącej nie ma. Podziwiamy wrzosowisko z punktu widokowego – niestety, jesteśmy jakieś 7-10 dni za późno, już po apogeum kwitnienia (wrzosy, jak sama nazwa wskazuje, kwitną pod koniec sierpnia, a nie na początku września), no i przy zapadającym już zmroku – zdjęcie poniżej aparat ładnie rozjaśnił, więc tego zmroku nie widać. Ruszamy dalej piaszczystą drogą przez wrzosowisko. Im dalej w… no, nie las, tylko wrzosy, tym więcej piachu, tempo mamy niezbyt imponujące.

Po kilkukrotnych pół-kontrolowanych upadkach z czego jednym przez kierownicę decyduję włączyć lampkę. Droga momentami zarastająca, ale mimo to piaszczysta powoduje, że trzeba jechać naprawdę ostrożnie. Tempo średnie mamy chyba z 9km/h, początkowo planowałem, że dojedziemy gdzieś nad Płytnicę i poszukamy fajnego miejsca nad jeziorem Kniewo, ale postanawiamy rozbić biwak wcześniej, w okolicach potoku Czarna, którego właściwie nie widać ze względu na zarośla. Z bieżącej wody więc nie skorzystamy.

Zmęczeni, zasypiamy szybko, choć jelenie ryczą na potęgę (na szczęście nie pod nosem, tylko trochę dalej).

Dzień 2

Potok Czarna – Wrzosowiska Kłomińskie – Złotów – Łobżenica – Witosław (ok. 103km)

Rano budzi nas deszczyk. Niezbyt mocny, to fakt. Wykorzystując chwilową przerwę wstajemy i składamy namiot. Zaczyna znów padać, decydujemy więc, że spróbujemy przestraszyć pogodę i ruszyć, a śniadanie zjemy nieco później, może przestanie padać? Prognoza mówi, że ma być w miarę słonecznie, na razie słabo to wygląda. Trochę głodni i zmarznięci ruszamy żwawo, chcąc się rozgrzać. Na razie o dziwo jest asfalt, w samym środku głuszy. Wciąż trochę pada, dojeżdżamy do jeziora Kniewo, a tam, przy skrzyżowaniu piękne wiatki. Rozkładamy się więc na śniadanko z gorącą herbatką.

Podczas śniadania zadowoleni konstatujemy, że przestało padać. Zaaferowany tym faktem zapominam, że miałem zbadać zaznaczony na mapie stary cmentarz ewangelicki mający znajdować się w pobliżu. No nic, przynajmniej nie zmoczyłem nóg, a będzie pretekst, by tu wrócić. Tereny te wszak już w latach 30-tych XX wieku zostały wysiedlone, poligon został założony jeszcze za III Rzeszy. Posileni, ruszamy lichym asfaltem (potem trochę lepszym) na zachód. Z asfaltu wkrótce zjeżdżamy, bo odbija na północ, w kierunku Bornego-Sulinowa. My chcemy jechać prosto na wrzosowiska – Diabelskie Pustacie. Zgodnie z prognozą zaczyna świecić słońce, choć wciąż jest nieco chłodno. Droga zacna, prawie nie ma piachu. Dojeżdżamy do trasy wiodącej z północy, są nawet miejscami ślady asfaltu. Wyprzedza nas jakiś samochód, tylko po to chyba, żeby nam posmrodzić – nie jedzie szybciej od nas. Na szczęscie zatrzymuje się wkrótce, a my wjeżdżamy na teren rezerwatu.

Niebo przejaśniło się zupełnie, zrzucamy bluzy, chociaż jeszcze w cieniu rześko. Wrzosy prezentują się pierwszorzędnie, te dwa tygodnie temu musiało to wszystko wyglądać zjawiskowo. Przedpołudniowa, poranna wręcz pora zapewnia atrakcyjne oświetlenie i względne pustki – zaledwie kilka spotkanych osób.


Szkoda, że spora część wrzosowiska zarasta. Jest to chyba w jakiś sposób kontrolowane, ale sądząc po opisach ludzi sprzed lat kilku-kilkunastu proces ten trwa. No cóż, sukcesja wtórna – nie ma już czołgów rozjeżdżających regularnie teren, a także pożarów od czasu do czasu.

Ruszamy dalej na południe, w lesie wciąż jeszcze chłodno. Droga po zrywce drewna miejscami nieco trudniejsza. Zbliżamy się do Kłomina – miejscowości, której, podobnie jak pobliskiego Bornego-Sulinowa przed 1989 rokiem nie było na mapach. Przy drodze pojawiają się jabłonie, pomimo, że wciąż jesteśmy w lesie – ślady dawnego życia. Jabłuszka nadzwyczaj smakowite, szkoda, że nie mamy nadmiaru miejsca w bagażach 🙂
W końcu dojeżdżamy do Kłomina. „Zwiedzamy” porzucone bloki. Dziwnym jest pomyśleć, że kiedyś ktoś tu mieszkał, a od dalszych sąsiadów był oddzielony kordonem i, dodatkowo, murem niechęci. Z kilku bloków pozostały dwa zrujnowane, jeden wciąż użytkowany, teraz chyba jaka agroturystyka tam jest, jeden jeszcze mniejszy na sprzedaż.

Wyjeżdżamy z Kłomina, kierując się na wschód tą samą drogą, którą wjechaliśmy – ale po minięciu skrzyżowania z drogą na Diabelskie Pustacie kierujemy się dalej prosto. Zaczyna się kostka brukowa – nasza początkowa niechęć szybko zmienia się w miłe rozczarowanie, jest równiutka i jedzie się bardzo miło. Tym sympatycznym sposobem wyjeżdżamy z województwa zachodniopomorskiego i wracamy do wielkopolskiego. Kończą się też lasy, zaczynają pola uprawne. Mijamy Sypniewo, a następnie eleganckim „gravelem” kierujemy się na Ciosaniec i Pniewy. Gdzieś tam po drodze, na łące wypatrzyliśmy kilka czapli białych. Przyglądając się im skonstatowaliśmy, że te szare plamki niedaleko od nich, to wielkie stado żurawi. Żurawie zresztą za chwilę wzbiły się w powietrze i zaczęły krążyć, pewnikiem przygotowując się powoli do odlotu. Było ich chyba ze trzy setki.

Świeżo zaorane i wybronowane bezkresne połacie pól robią wrażenie. Kawałek naszej drogi pokrywa się z dawną linią kolejową łączącą Czaplinek z Jastrowiem, która przestała istnieć po 1945 roku, rozebrana przez Armię Czerwoną jako „zdobyczna”. Rampa dawnej stacji w Ciosańcu jeszcze jest widoczna, a my jedziemy piękną aleją łączącą stację z wsią. We wsi wracamy na asfalt, który przez Pniewy, towarzyszy nam do Jastrowia. To pierwsza większa miejscowość dzisiaj. Uzupełniamy stan wody, a w cukierni coś słodkiego i kawa. Siadamy na zewnątrz, choć w cieniu jest dość chłodnawo. Ruszamy dalej, w kierunku Złotowa. Wzdłuż dość ruchliwej drogi wojewódzkiej 189 prowadzi ścieżka rowerowa – i jest to rzeczywiście ścieżka. 🙂 Poza dumnym początkiem, nie oferuje ona szalonego standardu, ale dzięki niej nie musimy jechać razem z samochodami, co doceniliśmy nieco później, gdy po przekroczeniu Gwdy musimy wrócić na szosę. Na moście kontemplujemy widok na drugi most, a raczej jego ruiny – to znów pozostałości linii kolejowej, przedłużenia tego poprzedniego odcinka, prowadzącego niegdyś z Jastrowia do Złotowa. Ta fotografia musi pojawić się w każdej relacji z tych okolic, pojawia się więc i u nas. 🙂

Dalej musimy jechać szosą, ale w Górznej zjeżdżamy w boczną drogę prowadząco bardziej na wschód, nadrabiając co prawda nieco, ale omijając ten dość nieprzyjemny odcinek. Wpadamy, co prawda, w lekkie piachy, ale za to krajobrazy w dechę. Las, pola, łąki… Tak dojeżdżamy do Złotowa – w samą porę, bo już minęła 13:00 i najwyższa pora pomyśleć o obiadku. Wybieramy Restaurację Cechową. Zrobiło się naprawdę ciepło, jemy więc na zewnątrz. Jedzenie znakomite, porcje sowite. Oj, będzie ciężko ruszyć objedzone ciałka… Mimo to ruszamy, najpierw powoli, jak żółw ociężale. Wkrótce jednak nabieramy tempa. W Świętej mijamy pozostałości dawnego wiatraka „holendra” z początku ubiegłego wieku. W Kleszczynie zjeżdżamy z asfaltu, napieramy w kierunku południowo-wschodnim. Znów trochę piachu, miejscami tarka. Trochę walki i wracamy z powrotem na asfalt, a za chwilę dojeżdżając do Górki Klasztornej z słynnym Sanktuarium Maryjnym. Zatrzymujemy się tu na chwilę kontemplacji i modlitwy, lecz zaraz ruszamy dalej, do Łobżenicy. Tu chcieliśmy zrobić jakieś drobne zakupy, uzupełnić zapasy wody na wieczór i rano. Jednak za nim się zorientowaliśmy, wyjechaliśmy już z miejscowości. 🙂 Cofnęliśmy się więc i odnaleźliśmy Biedronkę. Po zakupach i krótkim odpoczynku połączonym z degustacją świeżo nabytego chłodnego kefiru, ruszamy dalej. Koło Trzebonia, wykorzystując znakomitą pogodę i plażę, robimy krótki postój na kąpiel. To znaczy, kąpię się tylko ja, Ania odpoczywa. Woda niezbyt chłodna, przepysznie orzeźwia. Przy okazji stwierdzam, że pieczołowicie przechowywane pomidorki uległy częściowej dekompozycji, znacząc swoją posoką mój ręcznik (na szczęście tylko ręcznik).

Pierwotnie planowałem nocleg w tej okolicy, ale jest dopiero po szesnastej, ruszamy więc dalej. Ponieważ od tej pory, aż do Nakła praktycznie nie za bardzo możemy liczyć na większy lasek, pozwalający na dyskretne rozbicie namiotu decydujemy, że pojedziemy bardziej na wschód – w Witosławiu jest jeziorko, otoczone jakimś lasem, więc tam powiniśmy znaleźć jakiś w miarę dobry punkt noclegowy. No i bliskość jeziora też jest zawsze atutem. Lokalnymi asfaltami, przez Liszkowo i Dębno wjeżdżamy na teren województwa kujawsko-pomorskiego, a niedługo potem dojeżdżamy do rzeczonego Witosławia. Jedziemy dalej wąską ścieżką wzdłuż jeziora w nadziei, że znajdziemy fantastyczne miejsce noclegowe. Z braku takowego, taszczymy rowery na górkę i tam robimy biwak. Las co prawda dość specyficzny, dużo suchych gałęzi, co chwila coś spada, ale nasze miejsce wydaje się dość bezpieczne pod tym względem. Pichcimy kolacyjkę, jeszcze jakieś ablucje, zabezpiczenie bagażu i rowerów i do śpiworków 🙂

Dzień 3

Witosław – Nakło – Bydgoszcz (ok. 50km)

Ranek nastaje zdecydowanie rześki, chyba poniżej 10 stopni. Lekka mgiełka potęguje doznania. Jakoś słabnie moja ochota do porannej kąpieli w jeziorze, stwierdzam, że wystarczy zwykła poranna toaleta. 🙂 Gotujemy jakieś owsianki na śniadanie, oczywiście herbatkę też. Zwijamy namiot, pakujemy się i czym prędzej ruszamy, by się trochę rozgrzać. Zaraz za naszą miejscówką noclegową mijamy figurę Maryi schowaną w lasku – cóż za zacne towarzystwo mieliśmy podczas tego noclegu :). Dobrze, że miejsce to nie było licznie odwiedzane przez miejscowych, bo by nas pewnie wypatrzyli, choć trzeba przyznać, że nasz namiot całkiem nieźle się maskuje. Słońca na razie nie widać, niestety. Dojeżdżamy z powrotem do Witosławia i ruszamy na południe – przez Broniewo, Olszewkę do Nakła. Krajobraz teraz staje się nieco mniej ciekawy, a zachmurzone niebo dodatkowo pogłębia wrażenie pewnej monotonii. Temperatura wciąż nie rozpieszcza, ja jakoś nie mogę się rozgrzać. Przejeżdżamy skrzyżowanie z DK10 i wjeżdżamy do historycznej stolicy Krajny. Przez Nakło przemykamy szybko i wkrótce meldujemy się na Łąkach Nadnoteckich. Będziemy jechać południowych ich skrajem, na razie mijamy pierwszą śluzę Kanału Bydgoskiego. Niedługo potem zjeżdżamy z asfaltu, kierując się żółtym szlakiem pieszym w stronę Potulic. Żwirowa droga na skraju łąki się w zasadzie kończy, dalej prowadzi mniej lub bardziej widoczna ścieżka, niekiedy przegrodzona zwalonym drzewem. Odcinek zdecydowanie terenowy, Ania nie jest zachwycona ;), choć widok na łąki w strone Kanału Bydgoskiego kompensuje te drobne niedogodności.
W końcu wyjeżdżamy na leśną, żwirowo-brukową drogę, którą przez Bramę Hrabiny Potulickiej wjeżdżamy do Potulic, na teren pałacowego parku. Miejsce naznaczone piętnem historii najnowszej – najpierw niemiecki obóz przesiedleńczy w czasie drugiej wojny światowej, potem, już po wojnie, obóz pracy dla Niemców z kolei… A w czasie stanu wojennego miejsce internowania działaczy Solidarności z Bydgoszczy, Torunia i okolic, w tym również i Ani Taty, a także kilku bliższczych i dalszych znajomych. A teraz po prostu, zwyczajne więzienie „dla początkujących”: jacyś zafrasowani starsi państwo rozmawiają przez płot z młodym człowiekiem… Jedziemy dalej na wschód piaszczystą drogą, mijając miejsce pochówku niemieckich ofiar powojennego obozu, a następnie wracamy na szosę. To już ostatni odcinek – najmniej atrakcyjny: przez Gorzeń, Łochowice i Łochów. Mijamy śluzę na Kanale Noteckim i wjeżdżamy do Lisiego Ogona. Okolice zdecydowanie industrialne, nawierzchnie też różnorakie – asfalt, żwir, piach, płyty betonowe. Dojeżdżamy do Kanału Bydgoskiego i jego południowym brzegiem wjeżdżamy do Bydgoszczy. Bliżej centrum robi się zdecydowanie ładniej, parkowo – stare drzewa, alejki. Szukamy jakiejś knajpki, by przed powrotem coś jeszcze wrzucić na ruszt, a że jest krótko po dwunastej, nie wszyzstko jest jeszcze otwarte. Decydujemy się na położoną bliżej dworca Bistro42, czy jakoś tak. Wygląda nieco hipstersko, ale jedzenie znakomite, wielkość porcji też niczego sobie. Na dwie osoby możemy sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa. Czasu mamy z naddatkiem, ruszamy więc na dworzec i wcześniejszym pociągiem Regio wracamy do Torunia, a stamtąd już samochodem do domu.