2018: Rocznica ślubu – na rowerach

Pomysł, by uczcić naszą rocznicę ślubu na rowerach pojawił się ad-hoc. W zasadzie było już po rocznicy, ale temat wyjazdu jakiś musi być 🙂 Sprawdzamy pociągi, wow, można kupić dwa rowerowe bilety na niedzielny powrót z Augustowa – zatem jedziemy! Trasa Olsztyn-Augustów, wyjazd piątek po południu, powrót w niedzielę po południu. Jedziemy we dwójkę, więc spokojnie pakujemy się w komplet sakw tylnych tylko, bez wora 🙂 No i plus torba na kierownicę.

Uczestnicy:

Ania
Kuba

Dzień 1

Olsztyn – Małszewko (ok. 40km)

W piątek wczesnym popołudniem urywamy się z naszych prac i o 13:55 wsiadamy w pociąg do Olsztyna. Nie wiedzieć czemu konduktor poleca nam iść z rowerami na koniec składu – a miejsca dla roweru są z przodu. Tłoku na szczęście nie ma i instalujemy się z naszymi dwoma rowerami pomiędzy siedzeniami. Tak sobie jedziemy i w międzyczasie uświadamiamy sobie, że nasze najstarsze dziecię ma dziś ostateczny termin złożenia papierów na studia… Krótki telefon, adrenalinka w górę, ale na szczęście wszystko udaje się załatwić (co ostatecznie okazało się dopiero w poniedziałek). Wysiadamy o 16:30 w Olsztynie Głównym – Ania idzie jeszcze na pocztę załatwić jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy, ja czekam na słoneczku – zapowiada się dobra pogoda, choć możliwe są przelotne burze. To wszystko dość długo trwało, jeszcze jakieś małe poprawki techniczne i w rezultacie dobrze po piątej ruszamy. Całkowity dystans wycieczki to ponad 220km, więc dzisiaj powinniśmy zrobić minimum te 40km, żeby później nie gonić. Wyjazd z Olsztyna taki sobie, na początku ścieżka rowerowa, potem brak, ruchu nie ma dużego na szczęście – im dalej, tym mniejszy ruch.

Jedziemy przez Klebark Wielki, droga asfaltowa i stosunkowo niewielki ruch. W Patrykach zjeżdżamy na szuter, kierując się bardziej na południe – poza tym, że w pewnym momencie obsiada nas stado niemiłosiernie tnących gzów, jest całkiem przyjemnie. Krajobraz typowo warmiński, pofałdowany teren, gdzieniegdzie jakieś jeziorko lub przynajmniej mokradełko. W Pajtunach wracamy na asfalt, dojeżdżamy do Purdy. Oglądamy sobie bardzo malowniczy kościółek, z którego właśnie wysypuje się pełno ludzi i zaczyna się wielkie trąbienie – najwyraźniej trafiliśmy na ślub. Robimy zakupy w sklepie (woda!) i po chwili ruszamy dalej. Zjeżdżamy znów na szuter, a niedługo potem także i w las. Okrążamy od południa jezioro Serwent. W zasadzie, gdyby nie zbyt mały dystans dotychczas przejeżdżany, możnaby szukać miejsca na biwak. Ale cóż, trzeba napierać dalej. Pewnie później nie trafimy na równie malowniczą okolicę i to jeszcze z dostępem do jeziora.  W lesie pojawiły się też komary – to niewątpliwa wada tej miejscówki. W pewnym momencie zaczyna się także piach, i to pod górkę – trzeba trochę popchać, zamiast jechać.

W Giławach wracamy na asfalt. Przejazd przez las ujawnił jakiś problem z przednim błotnikiem w Ani rowerze – chyba jest zbyt blisko opony (choć dziwne, wcześniej było dobrze…). Drobna poprawka, żeby dało się jechać bez nadmiernego telepania – ale do planowanego noclegu nie mamy daleko, więc decyduję, że zrobimy naprawę już na miejscu. Jedziemy dalej przez Rusek Wielki i Grzegrzółki. Słońce chyli się ku zachodowi – czas szukać noclegu. Wstępnie zaplanowaliśmy, by znaleźć coś nad jeziorem Małszewskim – od południa jest las, więc gdzieś tam. Wjeżdżamy w leśną drogę wzdłuż jeziora – ale za bardzo nie ma dobrego miejsca, las jest dość gęsty, brzeg jeziora mało dostępny. Na dodatek, komary tną jak oszalałe. Kąpiemy się tylko szybko – wyłącznie w celach higienicznych 🙂 Wracamy na szosę i skręcamy w drugą stronę – stromo pod górkę między łanem zboża a lasem, licząc (jakże naiwnie), że wyżej i zdala od wody nie będzie komarów. Natrafiamy na sympatyczną łączkę – to tu! Rozbijamy namiot i spożywamy kolację wspólnie z komarami. Tzn., my jemy kanapeczki popijając herbatkę, komary zadowalają się popijaniem tylko (niestety, naszej krwi).
Kończymy więc szybko i ładujemy się do namiotu, wytłukując w środku, co się da. Zasypiamy wsłuchując się w jednostajny dźwięk 660Hz (dobiegający, na szczęście, zza namiotu).

Dzień 2

Małszewko – Ełk (ok. 128km)

Budzimy się wcześnie – dziś planujemy długą trasę, żeby ostatniego dnia nie gonić na pociąg. Myślimy o noclegu gdzieś przed Ełkiem. Wstajemy chwilę przed szóstą, dzięki dobremu usytuowaniu namiot oświetla i podsusza już słońce, jeszcze tylko odwracamy tropik do dosuszenia. Komarów jakby mniej. Poranne śniadanko w słońcu, herbatka, pakowanie. Namiot – suchy. Słońce coraz bardziej przygrzewa. Zjeżdżamy z powrotem do szosy i ruszamy na wschód. Na razie wygodnie szosą, przez Małszewko, Dźwierzuty (tu szybkie zakupy w sklepie, woda przede wszystkim), Targowo – okrążamy od północy jezioro Rańskie. W Rańsku skręcamy na Jeleniewo – tam też kończy się asfalt, a zaczynają kocie łby.

Wkrótce i one się kończą i podążamy leśną, żwirowo-piaszczystą (ale dość twardą) drogą wytrwale na wschód. To już Puszcza Piska i królestwo Krutyni. Mijamy mostek na potoku Babant – jednym z jej dopływów. Dojeżdżamy do Macharów i dalej asfaltową drogą do Nawiadów. Krótki postój przy sklepie na małe co nieco (drożdżówki z kefirem) i uzupłenienie zapasów wody – ruszamy dalej. Chwilę jedziemy krajową 79, ale zaraz zjeżdżamy z niej kierując się na Cierzpięty – i już leśną, piaszczystą drogą objeżdżamy od północy jezioro Mokre.

Na chwilę wjeżdżamy na trasę 610 koło jeziora Kołowin, by zaraz zjechać na północ, w stronę jeziora Kołowinek. Droga prowadzi zdecydowanie gorszym, połatanym asfaltem, a zaraz za jeziorem skręcamy na wschód – tam już zwykły szuter. Po kilku kilometrach szuter zmienia się w typowo leśną drogę, gdzieniegdzie silnie zarośnietą zielskiem z przewagą pokrzyw (Ani udaje się nawet wywrócić). Ale wszystko, co dobre się kończy – znów wjeżdżamy na asfalt, a nim do ruchliwej drogi 609, którą docieramy do Mikołajek.

Mikołajki… no tak, byliśmy w Mikołajkach. To naprawdę wielkie przeżycie, po prostu pojechać (rowerem) i pobyć w Mikołajkach. Postać i posiedzieć. I mówię wam – pojedźcie, postójcie i posiedźcie, bo nie warto nie być w Mikołajkach 😉 Dojeżdżamy do portu, podziwiając ludzi, którym chce się wypoczywać w takim tłoku. W knajpie zamawiamy wczesny obiad (jest dopiero dwunasta, za nami już ponad 50km tego dnia). To, co zamówiliśmy nazywa się talerz kapitański, czy jakoś podobnie i składa się z czterech gatunków ryb: malutkich stynek, sielaw, płatów okoni i kawałków sandacza. Wszystko przepisowo pyszne, zresztą, po pracowitym poranku i przedpołudniu, wszystko by smakowało.
Ania strzela sobie kawkę, ja herbatkę. Odpoczywamy jeszcze chwilę i znów ruszamy – na wschód, nie inaczej. Wyjeżdżamy z Mikołajek, asfalt zamienia się w szuter, a potem w kocie łby. W pobliżu przesmyku pomiędzy jeziorami Łukajno i Śniardwy jest wieża widokowa, z której za opłatą możemy spojrzeć na to drugie jezioro. Ale jakoś płacić za oglądanie krajobrazu nie bardzo zgadza się z naszym światopoglądem, ruszamy więc dalej i po chwili znajdujemy ścieżkę odchodzącą na południe, na końcu której, przez trzciny oglądamy sobie Śniardwy za darmochę, i to jeszcze będąc kąsanymi przez gzy i komary w gratisie. Tego na tej wieży na pewno by nie było, ha!

Po kilku dobrych kilometrach tłuczenia kocich łbów na przemian z szutrem (ale droga pyszna, przez mazurski las) dojeżdżamy do szosy w Dziubielach, opuszczając też Mazurski Park Krajobrazowy. Szosa jest ładna, ale w drugą stronę, na Suchy Róg. W kierunku Tuchlina taka sobie, ale jazda na wschód ma swoje zalety (wiatr!), więc idzie nam dobrze. W Tuchlinie chwilkę jedziemy DK16, która też prowadzi do Ełku i Augustowa, ale zaraz z niej zbaczamy na północ, w lichy asfalt, który niedługo potem zmienia się w piaszczystą drogę. Nią dojeżdżamy do północnego krańca jeziora Tyrkło. Tam trafia się znów asfalt. Zatrzymujemy się chwilę, korzystając z mikro-plaży na terenie obozu harcerskiego (dziękujemy za udostępnienie). Woda zaskakująco zimna, więc nie siedzimy długo. Odświeżeni nieco wskakujemy na rower i pomykamy asfalcikiem. Droga prowadzi na Orzysz, ale tędy nam nie po drodze. Skręcamy znów na północ, w kierunku Pianek. Tam kończy się asfalt i zaczyna bruk, ale niedługo potem znów asfalt. Przekraczamy DK63 i tym razem wjeżdżamy na piaszczystą, leśna drogę. Momentami pod górkę trzeba popchać (Ania), bo ja twardo staram się dawać po tym piachu. W Rzęśnikach wjeżdżamy na drogę z Orzysza i dalej podążamy przez Odoje, od czasu do czasu spoglądając na jezioro Orzysz w kierunku południowym. Asfalt wkrótce się kończy, zaczyna bruk, a chwilę dalej szuter. Nim docieramy do Pańskiej Woli.

Kierujemy się w stronę lini kolejowej. Tam, przy zabudowaniach, droga się kończy, ale szlak rowerowy (którym chwilowo podążamy) każe nam wjechać na nasyp i przekroczyć tory – i jechać dalej. Hmm… staramy się zaufać (choć po łące jedzie się niezgorzej). Faktycznie, za chwilę jakaś droga się pojawia. Gorzej, że nie ma sklepu w pobliżu, a mamy ostatnią butelkę wody. Jest już dobrze po piątej i wypadałoby się zaopatrzyć na wieczór i conajmniej rano – jutro przecież „niehandlowa” niedziela.

Docieramy do Skomacka Wielkiego licząc, że znajdziemy tu sklep. Niestety, jest tylko były sklep. Kolejne wsie – Rogalik, Guzki, również bez sklepu. Na dodatek, jeziora teraz nie są otoczone lasami, a dość szczelnie płotami. Słabo z miejscem na dyskretne rozbicie namiotu, co wcześniej planowaliśmy. Decydujemy więc, że biorąc pod uwagę braki w zapotrzeniu i niezbyt przyjazną dzikiemu obozowaniu okolicę, napieramy do Ełku. Tam przenocujemy „chamsko” na campingu 🙂 Jedziemy więc dalej, dojeżdżając w końcu do DK16. Nią chwilę jedziemy, by przed jeziorem Ełckim zjechać w leśną drogę, dość mocno zrytą niedawną widać zwózką drewna. Nie jest jednak najgorzej, choć uważać trzeba. Ostatni odcinek to szuter przed samym jeziorem. Obok ruin dawnego zamku krzyżackiego (po kolejnych przebudowach nie bardzo przypomina klasyczną krzyżacką budowlę) wjeżdżamy do Ełku odnajdując położony przy miejskiej plaży camping. Okazuje się, że dziś jest jakaś impreza, światło i woda, czy coś takiego: wieczorem będzie koncert na plaży – tuż pod naszym nosem, a po nim pokaz fajerwerków. Miny nam rzedną – oczywiście, w środku miasta nie liczyliśmy na przesadną ciszę, ale też nie na taki łomot… Trudno, nie bardzo chce nam się jechać dalej i po zmierzchu już szukać gdzieś miejsca na nocleg.

Rozbijamy namiot, ruszamy „na miasto” po szybkie zakupy, higiena (prysznice i toalety takie sobie), szybka kolacyjka i spać. Hm, tym razem, zamiast komarów, usypia nas łomot koncertu rockowego… Ale po nim fajerwerki całkiem niezłe, nawet wyleźliśmy z namiotu popodziwiać, doskonale zsynchronizowane z muzyką. Potem zaś udało się zasnąć, chyba nawet przed północą.

Dzień 3

Ełk – Augustów (ok. 62km)

Wstajemy rano, tym razem po szóstej. Mimo wieczornych łomotów dość wypoczęci. Mycie, śniadanko. Namiot w miarę suchy, tylko od wewnątrz lekko wilgotny, więc w trakcie jedzenia jeszcze się dosusza. Wyruszamy przed ósmą, kierując się w stronę industrialnej dzielnicy Ełku. Po przekroczeniu toru nawigacja (tak wymyślił brouter.de) każe nam skręcić i jechać wdłuż nich ścieżką. Ścieżka jednak jest przegrodzona szlabanem i groźnie brzmiącym ostrzeżeniem „Wstęp wzbroniony”. Zazwyczaj nie przejmuję się takimi przeszkodami, ale Ania mówi, że non possumus, czyli innymi słowy no pasaremos :). Objeżdżamy więc cały industrialny kompleks nadkładając nieco drogi. Przekraczamy DK65 i wkrótce potem opuszczamy Ełk wraz z asfaltem, który zmienia się w dość wyboistą, acz szeroką drogę. Asfalt dość szybko wraca i nim dojeżdżamy do drogi Ełk – Rajgród, którą to sprawnie podążamy do Wiśniowa Ełckiego. Tam skręcamy na północny wschód i, z początku świeżo wyremontowaną, a potem już całkiem nieświeżą, drogą przez Sypitki dojeżdżamy do Staczy (Staczów?). Po przejechaniu mostku nad Legą asfalt się kończy. Z drugiej strony, dotychczas cały czas jechaliśmy w większości odkrytym terenem (nie licząc krótkiego odcinka zaraz za Ełkiem), teraz wjeżdżamy w las. Droga nie jest najgorsza, ale bywało lepiej. Przejeżdżamy koło jeziora Stackiego i przez Ramoty dojeżdżamy do Borzym (Borzymów?). Przy starym ewangelickim cmentarzu wjeżdżamy znów na asfalt. Nie cieszymy się nim długo – po wyjeździe z Borzym (Borzymów?) znów czeka na nas szuter. Słonko operuje, lasu już nie ma. Teren przepisowo pofałdowany, zgodnie z najlepszymi polodowcowymi zaleceniami. Wjeżdżamy do województwa podlaskiego (dotychczas cały czas byliśmy w warmińsko-mazurskim). Czas mamy niezły, chociaż na tych szutrach i piaskach trochę tracimy. Ruchu zbyt dużego nie ma, chociaż raz wyprzedza nas pędem jakiś kierowca, który uznaje, że poodychanie gęstym kurzem będzie dla nas z pewnością miłą odmianą. Wkrótce wjeżdżamy znów na asfalt, całkiem niezły, ale w Rutkach znów z niego zjeżdżamy, tym razem nie na długo. Niedaleko przed nami jest DK8. Okazuje się jednak, że droga, którą chcieliśmy nad nią przejechać jest w remoncie – tzn. wiadukt właśnie, jak mogliśmy potem zobaczyć z drugiej już strony. Zamiast więc z Biernatek jechać prosto na wschód, musimy trochę nadłożyć dojeżdżając do drogi 664 przez Mazurki. Tą drogą, prosto jak z bicza strzelił jedziemy do Augustowa. Na przedmieściach jesteśmy przed dwunastą – jako, że jest niedziela dojeżdżamy do kościoła pw. Jana Chrzciciela, gdzie jest msza w południe. Ania na uboczu dokonuje zmiany garderoby. Po mszy jedziemy na plażę miejską nad jeziorem Necko. To zdecydowanie nie była najlepsza decyzja: na jeziorze odbywają się zawody motorówek, jest pełno ludzi i hałasu. Decydujemy się jednak na krótką kąpiel przy pomoście (dalej nie wolno ze względu na te zawody). Woda zdecydowanie rześka, ale odświeżenie przyjemne. Wracamy rowerami znad jeziora do centrum i odnajdujemy knajpkę Niebo w gębie, serwującą włoskie dania (i prowadzoną zdaje się, przez Włocha). Pizza faktycznie pierwszorzędna, aż się ciężko podnieść. Na szczęście, to już ostatni, króciótki odcinek z miasta na dworzec. Sam budynek dworca bardzo klimatyczny, ale prosi się o remont. No i wszystko zamknięte, a na dworze upał. Odnajdujemy trochę cienia i rozkładamy się w oczekiwaniu (mamy jeszcze kupę czasu do odjazdu TLK „Biebrza”). Po drugiej stronie dworca wieża ciśnień – również domagająca się remontu i zagospodarowania. Pociąg nadjeżdża z pięciominutowym opóźnieniem – to nie najlepsza wiadomość, bo czasu w Warszawie na przesiadkę mamy niewiele. Ciągnie go zastępczo (do Białegostoku) lokomotywa SM-42, która nie osiąga przepisowej prędkości, więc do Białegostoku opóźnienie zapewne się zwiększy. Jeszcze większa zabawa jest z rowerami. Co prawda pociąg ma dedykowany wagon rowerowy (ten przerobiony z dawnych wagonów bagażowych), ale już z Suwałk przyjechał prawie komplet rowerów, a prócz nas jest jeszcze kilku rowerzystów. Sprawnie pakujemy nasze i jedziemy. Po drodze do Białegostoku ładują się kolejne rowery, ale przy odrobinie dobrej woli i pomocy dla wszystkich starcza miejsca. W Białymstoku ładuje się chyba z 15 następnych rowerów – przejście jest już całkowicie zastawione, a niestety, środkowe drzwi są zamknięte na stałe. Meldujemy obsłudze naszą chęć przesiadki na TLK „Flisak” do Torunia w Warszawie – ale zobaczymy, co będzie. Zabawnie się zrobiło przed Szepietowem, gdzie jakaś pani oświadczyła, że ona chce wysiąść razem ze swoim rowerem, który był zupełnie w środku wagonu, precyzyjnie zastawiony innymi rowerami. Wobec zablokowanego przejścia, decydujemy się przetrasferować go bocznym korytarzem, gdzie jednak koczuje pełno ludzi. Jeszcze przed zatrzymaniem na stacji udaje się przenieść jednoślad pani w pobliżu wyjścia, przy zaledwie drobnym stratach (parę rozlanych puszek piw na korytarzu). W Małkini pociąg zwiększa opóźnienie (zamiast zmiejszyć), bo musi czekać na mijankę z pociągiem z przeciwka (remont torów). Jesteśmy lekko nerwowi, ale w Warszawie Wschodniej okazuje się, że TLK „Flisak” czeka i to na tym samym peronie. Ania porywa sakwy, ja obsługuję rowery (przy pomocy życzliwych współtowarzyszy podróży). Wszystko się udaje – o dziwo, w nowym pociągu mamy elegancki nowy wagon z klimatyzacją i stojakami na rowery – super. Po 23 jesteśmy w Toruniu Głównym, jedziemy pod Ani biuro, gdzie zostawiliśmy samochód, ładujemy sprzęt do samochodu i za pół godziny jesteśmy w domciu.