2022: Maraton Podróżnika

Wstęp

Maraton Podróżnika w 2022 roku, decyzją forumowiczów podrozerowerowe.info, odbywał się na Kociewiu i Kaszubach (tak był reklamowany), a także na Ziemi Krajeńskiej i Borach Tucholskich. Trasa, jak na tereny nizinne, dość wymagająca: ok. 4000 metrów podjazdów na nieco ponad 500 km – chociaż z doświadczenia wiem, że RWGPS podaje nieco więcej, niż potem mierzy mój garmin. Bazą był ośrodek „Leśna Krówka” nad Jeziorem Koronowskim (na jego północnym krańcu).

Pod koniec kwietnia udało mi się przejechać Piękny Wschód z czasem rzędu 22h (ach, te postoje :)) – oczywiście, to łatwiejsza impreza, ze wsparciem, bardzo mało podjazdów, ale za to z bardzo rześkim brzaskiem, miałem nadzieję na podobny czas na MP – nieco krótszy dystans (o całe 25 km), teoretycznie lepsze już przygotowanie, ale z drugiej strony kaszubska zwłaszcza część obfitująca w górki oraz tryb self-supported.

Przygotowałem sobie rozpiskę z pit-stopami – 4 planowane mniej więcej co 100 km, ale też i trochę więcej, na wszelki wypadek. Trzeba się przygotować na „przedostatni” wieczorno-nocny odcinek, bo tam trasa wiodąc przez Bory Tucholskie raczej kameralnymi drogami nie zapewniała dostępnych punktów zakupowych w sobotnio-niedzielną noc. I tak, moje planowane miejsca:

  1. Zblewo (ok. 118km) – tu albo kawiarenka (którą już kiedyś odwiedziliśmy rowerowo z żoną) w czymś w rodzaju centrum handlowego, albo nieco dalej położona stacja Lotos
  2. Z drugim punktem nie miałem jasnej wizji, najbardziej pasowały mi położone na ok. 230 km Łapalice, gdzie ma być sklep (czynny do wieczora w sobotę) oraz jakaś kebabo-podobna budka. Brakuje tylko toalety, trzeba będzie zatrzymać się potem w lesie.
  3. Tu chciałem dojechać jak najdalej – do stacji Moya kawałek za Sulęczynem (ok. 326 km). Ma być ona czynna do 23:00 wg dostępnych danych, o ile będę w miarę przyzwoicie jechał, to dojadę tam przed zamknięciem. Jeśli nie, trzeba będzie odpocząć i zaaprowizować się wcześniej – pewnie na Orlenie w Sierakowicach.
  4. Potem nocny skok „przez pustkowia” do Chojnic (423 km) – tam jest McDonalds (czynny do 2:00, może zdążę), ew. obok całodobowy BP (do obu przybytków trzeba 300 metrów odbić od trasy). Gdzieś tam jest jeszcze Orlen, ale położony dalej od trasy.

I to byłoby mniej więcej na tyle – na ostatnim końcowym odcinku (który wszak ma 80 km) są jeszcze stacje w Kamieniu Krajeńskim oraz Sępólnie – są też na mojej rozpisce, w razie kryzysu.

Z początku planowałem nocować u rodziców w Grzybku koło Osia, ale dojazd na start (a mam startować o 7:50) to ponad godzina jazdy samochodem, myślałem, że to bliżej wyjdzie. Zamawiam więc nocleg (trzeba wziąć więcej gratów) w bazie.

Dojazd do bazy

Postanawiam pojechać pociągiem do Bydgoszczy, a stamtąd ruszyć rowerem trasą przez Koronowo, sugerowaną przez Ola (organizatora) – ok. 40 km, w sam raz (byleby za mocno nie przypalić :). Na dworzec Toruń Wschodni podwozi mnie żona (i każe, jak zawsze, być ostrożnym i nie przesadzić – co solennie obiecuję, jak zawsze). Pociąg jedzie z Jabłonowa Pomorskiego, ma drobne opóźnienie, ale nie szkodzi. Na Głównym wsiada gość z fullem – fajnie wyglądają obok siebie nasze rowery 🙂

Ok. 17:30 jestem w Bydgoszczy. Przebieram obuwie, ruszam. Liczyłem, że może spotkam jakiegoś uczestnika i nie będę jechał samotnie, ale nic z tego. Jest dość ciepło, sporo rowerzystów. Droga dość przyjemna, chociaż jest krótki odcinek szutrowy, ale w standardzie „leśnym” DDRów, znanym mi z mojej najbliższej okolicy – nie jest źle. Bardziej przeszkadzają dość liczne i ostre zakręty w lesie, przy całkiem sporym ruchu rowerowym, co chwila trzeba przyhamowywać. Potem dość śmieszny odcinek przez pola, z ostrymi zakrętami i niedługo jestem w Koronowie. Tu trochę mylę i zapędzam się z górki – potem muszę cofać pod górkę. Za Koronowem już leśna szosa, samochodów mało, za to rowerzystów i biegaczy sporo. Chwilę po 19:00 melduję się w Leśnej Krówce. Najpierw dekuję się w domku (tzw. stanicy) – mam malutki pokój nad samym jeziorem, chyba będę w nim sam, chociaż jest 2-osobowy. Potem wbijam do biura maratonu i odbieram pakiet startowy (sympatyczny – lokalne przetwory, regionalne piwo i… krówki). Na miejscu jest ekipa Koło-Ultra z Tomkiem, Michałem. Przy ognisku poznaję się również z Olem, który poza byciem organizatorem jest też pomysłodawcą i autorem trasy.

Pojawia się trochę ludzi, których znam – Memorek z żoną, Janek Szczypek (również z żoną), z którym jechałem większą część Pięknego Wschodu, a który na MP „urwał się” z sanatorium z Ciechocinka, Michał Szeląg, i inni. Goście z „Watahy” puszczają radio – no trudno :). Jest też Marcin Wiktorowicz, z którym poznałem się na MPP, spaliśmy razem na kwaterze w Helu. Po posiłku chwilę gawędzę z Olem, ale już zmierzcha – trzeba iść spać.

Jazda!

Wstaję chwilę 6:10 – idę do łazienki, a potem jem śniadanie (kanapki z domu + herbatka z termosu, również z domu). Pakuję przygotowane na Maraton rzeczy do sakwy, przypinam numer startowy do roweru i chwilę kontempluję. Potem zbieram pozostałe bambetle (bo pokój zwalniam) i ruszam do biura. Zostawiam „pakiet startowy” i plecak z rzeczami noclegowymi na miejscu, mocuję tracker i czekam na start. Na razie puszczane są grupy na dystans 300 km – już prawie wszystkie. O 7:40 rusza pierwsza grupa na 500 km – są w niej Memorek, a także Skaut. Ruszają 🙂 Potem jeszcze jedna grupa i w końcu ja. Nie znam nikogo z mojej grupy – zwracam uwagę na istotnie starszą ode mnie parę (małżeństwo) – ale super! A ja nie mogę żony na ultra namówić. 🙂 W końcu 7:50 – start! Brakuje jednej osoby – okazuje się, że kolega jeszcze pompuje rower, za chwilę będzie nas gonił.

Jedziemy w stronę Mąkowarska, na zachód. Grupka dość szybko się rwie. Za Mąkowarskiem jedziemy w zasadzie w dwójkę – Piotrek Cichal i ja. Tempo na razie przyzwoite, ale niezbyt forsowne – średnia to pewnie 30 km/h. Od czasu do czasu ktoś nas wyprzedza, czasem my kogoś (tu pewnie jeszcze sporo osób z dystansu 300 km jedzie). Trasa, zwłaszcza od Gostycyna dalej na wschód przyjemna – leśna, chociaż asfalt czasami drugiej jakości. Gorzej pod tym względem jest dalej – kilkunastokilometrowy odcinek od Trutnowa, koło Błądzimia (gdzie przekraczamy ruchliwą, jak zawsze 240-tkę Tuchola-Świecie) aż do Mukrza – tu, niedaleko jest unikalny rezerwat cisów (mających formę prawdziwych drzew, to w Polsce rzadkość), a nieco dalej teren dawnego niemieckiego poligonu, gdzie przed II wojną światową testowano rakiety V2. Są to znane mi dość dobrze okolice. W ogóle, ten pierwszy odcinek to będzie jazda po znanych trasach, trochę tam na północy nowości będzie, potem do Chojnic znów znane (za to nocą), i trochę nowości na koniec (północna Krajna). Odcinek do Zielonki jest już bardzo dobry, potem do Tlenia też nienajgorszy. Mijamy Memorka, którego bufet na kierownicy niezmiennie mi imponuje. W okolicach Pruskiego wyprzedza nas większa grupa – łapiemy się do nich. Jadą szybko, nie wiem, czy takie tempo nie będzie zbyt ambitne na dłuższą metę, choć w grupie zawsze da radę nieco odpocząć. Ale, ale – ktoś rzuca opakowanie od batonu – co to za zwyczaje?! We Wierzchach za to grupa decyduje się wyprzedzać ciągnik, mimo jadącej z przeciwka furgonetki. Nie, nie dla mnie takie atrakcje, zupełnie nie mój styl. Z umiarkowanym żalem odpuszczam – Andrzej jedzie dalej. W Tleniu na moment staję, zdejmuję bluzę i chowam szybko do podsiodłówki. Teraz ruszam samotnie dalej. Mijam jakichś dwóch uczestników (chyba jadą 300 km), przed Trzebcinami wieża widokowa na terenie powalonym przez pamiętne tornado w tej okolicy. W Wielkim Gacnie odbijam na północ. Robi się ciepło, ale nie ma nadmiernego upału – nie jest źle. Znów łapię jakąś grupę – jedziemy razem do Śliwic. Gdzieś tam po drodze widzę, że ktoś łata dętkę (potem okaże się, że to Daniel Śmieja), wyprzedzamy też Skauta, który „legalnie” jedzie DDRem, podczas gdy my śmigamy szosą. Wygraża nam, złoczyńcom 🙂

W Śliwicach grupa się dekomponuje, bo większość robi pit-stop przy sklepie. Ja jadę dalej. z jednym jeszcze kolegą. Łapiemy też Andrzeja, który odłączył się od grupy „ścigantów” – znów jedziemy razem. Kolega odpada nam w Osiecznej, gdzie zatrzymuje się przy sklepie, my jedziemy dalej. Gdzieś tam mijamy jakieś gospodarstwo z przystankiem dla rowerzystów – stoi tam trochę „naszych”, my jedziemy dalej. Zapowiadam Andrzejowi, że planuję postój w Zblewie – on chce jechać dalej. O 11:55 dojeżdżamy do krzyżówki z krajową 20-tką, przy której jest wspomniane centrum handlowe, do którego odbijam. Melduję się w kawiarence – nie ma kolejki, zamawiam dwa ciastka i kawę. Korzystam też z czyściutkiej toalety. W sąsiedniej Biedronce uzupełniam zapasy wody, kupuję także banany.

Chwilę przed 12:20 ruszam – akurat widzę przejeżdżającego Skauta, któremu reklamuję „moją” kawiarenkę. Teraz jadę sam, przejeżdżam przez Zblewo i kieruję się dalej na północ – droga powoli, ale konsekwentnie, idzie w górę – w końcu powoli zbliżamy się do Kaszub, gdzie lokalnie osiągniemy ponad 250 m n.p.m. Tę drogę znam, bo jechaliśmy nią w zeszłym roku z Anią nad morze. Za Zblewem wjeżdżam w las, potem skręcam w prawo, w lokalną drogę do miejscowości Kobyle – tu, kawałek dalej na północ, kupowaliśmy znakomite miody. Teraz jednak skręcam na zachód – by w Nowej Kiszewie dojechać do wojewódzkiej drogi 214, którą wcześniej jechaliśmy. W miejscowości Wielki Klincz doganiam znów Andrzeja, który właśnie rusza spod sklepu. Jedziemy teraz razem przez kaszubskie górki i dołki – za chwilę doganiamy Daniela Śmieję, nasza grupka liczy teraz całe 3 osoby, a nawet 4, bo jeszcze na jakiś czas dołącza Radek Wierzbiński.

Grupka od czasu do czasu nam się rozciąga – bo wiadomo, na podjazdach to mamy różne tempo, ale jedzie się raczej dobrze. Trochę przeszkadza wiatr, więc i prędkość średnia mniejsza. Z kolei pogoda cały czas dopisuje – słoneczko, ale nie za ciepło.

Za Przywidzem łapiemy jeszcze Darka Urbańczyka. Około 15 mijamy krajową 20-tkę i Egiertowo – tu mamy ok. 250 m n.p.m. – jeden z najwyżej położonych punktów naszej trasy – w końcu nieco dalej na zachód jest Wieżyca, najwyższe wzniesienie polskiego niżu. Potem niezły zjazd do Somonina, zaraz potem ostry zwrot w lewo i jedziemy teraz najpierw na południe, potem na zachód, wzdłuż Raduni, by za chwilę zjechać nad jezioro Ostrzyckie.

Kawałek wzdłuż jeziora, potem w górę – nagle orientuję się, że jadę sam, nie wiem, gdzie koledzy wsiąkli. Ale trudno, jadę dalej. Za chwilę zjazd do Krzesnej po płytach – to najciekawszy „powierzchniowo” kawałek trasy. Zaraz grupa mnie dogania. Trasa raz górę, raz w dół, więc i tempo odpowiednio niższe. W pewnym momencie Daniel gdzieś zostaje w sklepie, Andrzej chyba do przodu wyrwał i jadę znów sam, chociaż za chwilę towarzyszy mi Marek Miłoszewski. Trasa prowadzi wzdłuż jezior Brodno – Małe i Wielkie, potem Kłodno – tu znowu łapię Andrzeja. Razem wyjeżdżamy na drogę 211 i nią do Łapalic.

Jest 16:30: ja tutaj, zgodnie ze swoimi planami, staję na odpoczynek i jedzonko – jest sklep, ale też i coś w rodzaju fastfood’u. Liczyłem na jakąś zupkę, ale nie mają – zamawiam więc kurczaka z frytkami. Idę też do sklepu po wodę i sok. Coś długo trwa przygotowanie – a miał być fast. 🙂 Mijają cenne minuty, mijają mnie kolejni uczestnicy – a ja wciąż czekam. W końcu, po 15 chyba minutach, dostaję – całkiem spora porcja, pewnie nie zjem wszystkiego. Popijam soczkiem pomidorowym, na koniec wafelek ze sklepu – no, pora ruszać, właśnie minęła 17.

Doganiam jakiegoś uczestnika – to Piotrek Znajmiecki, który miał ruszać razem ze mną w grupie, ale trochę się spóźnił. Jedziemy teraz razem, trochę gadamy. Ten kaszubski odcinek to faktycznie Olo bardzo fajnie wybrał – małe, lokalne drogi o niewielkim ruchu i dość dobrej w lwiej większości nawierzchni. Krajobrazy też znakomite – duża część trasy wiedzie przez pola i łąki, więc czasami widoki są przednie. Tutaj zresztą istotny fragment trasy pokrywa się z MPP 2021 – z tym, że jedziemy w odwrotnym kierunku.

Gdzieś koło Kłosowa doganiamy znów Daniela – jedziemy dalej razem. Daniel szuka miejsca, żeby móc zrobić jakieś ładne zdjęcie, takie Kaszuby w pigułce – ma być las, łąka, pagóry i jezioro. Wbrew pozorom, nie jest łatwo znaleźć takie ujęcie. 🙂 Piotr chce zrobić przerwę w Strzepczu – dla mnie to zbyt wcześnie, ja planuję najlepiej w Sulęczynie, lub, jeśli będzie konieczność, w Sierakowicach. Daniel z kolei chce zrobić gdzieś tam jedną pauzę, a potem grzać już dalej na raz na metę – dla mnie to zbyt ambitnie. On planuje zmieścić się w 20h, ja już widzę, że taki czas jest dla mnie mało realny. Mam nadzieję, że nie będę musiał się wcześniej przebierać, chociaż wieczorem pewnie zacznie robić się chłodno, w końcu w nocy ma być poniżej 10 stopni.

Koło 18:00 mijamy 250 kilometr trasy – niby połowa. Daniel w końcu znajduje swoje miejsce na fotkę i zostaje w tyle. Nieco dalej dojeżdżamy do Strzepcza – Piotr tutaj, zgodnie ze swoimi planami staje, ja jadę dalej, tym razem sam. Dochodzi 19, zaczyna robić się chłodno – kurczę, chyba jednak muszę stanąć na chwilę, by założyć coś cieplejszego. Robię to kawałek dalej, przy poligonie – przy okazji wykorzystując pauzę na siku. Chcę założyć rękawki i nogawki – oczywiście, zajmuje to odpowiednio długo, co mnie trochę wkurza. W międzyczasie mija mnie znów Daniel, z jakimś jeszcze uczestnikiem. W końcu ruszam – jest teraz całkiem przyjemnie.

Daniela doganiam znów kawałek za Linią, jedziemy znów razem. chociaż nieco dalej przed Mirachowem go gubię. 🙂 Kawałek przed Sierakowicami mijam 300 km trasy – jest chwila po 20. Super, za ok. godzinę będę w Sulęczynie, na stację Moya na pewno zdążę, o ile nie przytrafi mi się jakaś awaria. Opuszczamy też Kaszubski Park Krajobrazowy. Same Sierakowice mijam. Mimo jazdy solo teraz idzie mi w miarę dobrze, zresztą jest coraz mniej górek po drodze, aczkolwiek odczuwam zmęczenie – cieszę się na myśl o odpoczynku i posiłku, rzecz jasna. 🙂 Temperatura spada do 13 stopni, jestem zadowolony, że jednak przebrałem się wcześniej, bo w moim przypadku brak komfortu termicznego dość szybko przekłada się na istotny spadek wydajności.

Chwilę przed 21 melduję się na stacji Moya w Sulęczynie. Odpoczywa tutaj już Memorek, team Grupetto oraz Krzysiek Czarczyk, który dojechał chwilę przede mną. Memorek zresztą zaraz rusza, pozostali jedzą, piją, lulek co prawda nie palą, ale z toalet korzystają, etc. Ja zamawiam hot-doga, ale trzeba czekać, trudno… Oczywiście też ciepłą herbatkę. Na zewnątrz zimno, w środku nie bardzo jest gdzie usiąść. Jeszcze coś słodkiego biorę. Dojeżdża też Darek Urbańczyk, z którym kawałek jechałem wcześniej. Robi się ciemno – sprawdzam lampki (przedtem miałem włączone migające, teraz będę już świecił „na ciągło”). Za chwilę rusza Grupetto z Sylwią Kowalską – chyba najlepiej jadącą kobietą, póki co, dojeżdżają kolejni uczestnicy, część nas mija (chociaż w zapadającym zmroku nie widać, kto tam przejeżdża, nie bardzo zresztą zwracam na to uwagę).

W końcu, po dość długiej 40 minutowej przerwie ruszam, założywszy dodatkowo bluzę i długie rękawiczki. Razem ze mną rusza też Krzysztof Czarczyk. Następny planowany przystanek to już Chojnice, po kolejnych 100 km. Tempo takie sobie, ale grunt, że do przodu. W Półcznie mijamy znów krajową 20-tkę, jest już ciemno. Wjeżdżamy teraz w las. Temperatura spada, jest już 10 stopni. W Sominach ledwo widoczne jezioro – kiedyś zaczynaliśmy tutaj spływ Zbrzycą i Brdą, bardzo fajny – polecam. Znów las, teraz zresztą będzie głównie las. Szkoda, że nocą… Mijamy Parzyn (i Zbrzycę) – z przodu widać jakieś światełka, do których systematycznie się zbliżamy. W końcu wyprzedzamy trójkę uczestników – to Paweł Pieczka z Wiolettą oraz… Andrzej Cichal. W Lasce znów przejazd przez Zbrzycę, jest coraz zimniej, kurczę, chyba będę musiał założyć kurtkę jeszcze. Ale ręce – że też nie wziąłem ciepłych rękawic! No, ale miało być minimalnie 8 stopni, a tu już spada do 6.

Mijamy trasę wojewódzką 236, nieco dalej, w Czernicy, korzystam z tego, że są latarnie i staję na chwilę, by założyć kurtkę, co znów zajmuje mi trochę cennego czasu. Ale zaczynam już odczuwać straty ciepła, powinienem zrobić to wcześniej. A tu termometr pokazuje 5 stopni! Na szczęście, ręce jakimś cudem dają radę. Do Chojnic chyba dojadę, a potem to już jakoś to będzie… Jest już dobrze po północy, wygląda na to, że mam szansę zdążyć do McDonaldsa w Chojnicach, który zamyka się o 2:00.

Znów widać światła – to Męcikał, który w zasadzie jest nieco dalej, nad Brdą – my przekraczamy trasę 235 i jedziemy dalej na południowy wschód, tym razem nawierzchnia gorsza, ale nie jest źle. O 0:45 dojeżdżam do Mylofu, zimno, jak cholera. Tu też gdzieś pada 400 km, więc jeszcze nieco ponad 100 do mety. Teraz jadę przez las, który został kilka lat temu kompletnie zniszczony przez wichurę (derecho). Szkoda, że pokonujemy go nocą (a przynajmniej większość z nas). Od czasu do czasu widzę z przodu światełko – to jadący przede mną Krzysiek. Doganiam go zresztą, gdy znów dojeżdżamy do wojewódzkiej 235 – bo jest tu zakaz jazdy rowerów, Krzysiek stoi i zastanawia się, co zrobić. Ale nieco dalej jest DDR-ka – taka sobie, ale da się jechać.

Do Krojant (znanych z pierwszej podczas II Wojny Światowej szarży polskiej kawalerii, okupionej zresztą dużymi stratami) jedziemy wzdłuż tej drogi wojewódzkiej, potem odbijamy na zachód i w końcu wjeżdżamy do Chojnic. Temperatura istotnie się podnosi, jest ok. 9 stopni, fajnie. Na rondku nie skręcamy w lewo, zgodnie z trasą maratonu, ale jedziemy prosto, na stację BP, a precyzyjniej do położonego zaraz obok Mac’a. Lądujemy akurat, o 1:42, zdążyliśmy. Oczywiście, jest tu już ktoś z naszych. Z przyjemnością chowam się w ciepłym lokalu i zamawiam ciepłą bułkę i herbatę. Korzystam też z toalety. Trochę mnie telepie – niestety, zbyt późno zdecydowałem się na założenie kurtki, teraz są tego efekty. Ale odpoczynek w cieple i ciepłe żarcie swoje robią.

Niestety, Maca zaraz zamykają. Ktoś z naszych jeszcze wbija w ostatniej chwili, upraszając otwarcie drzwi, to był chyba Jarek Krydziński, o ile dobrze pamiętam. Jarek mówi, że według niego to całkiem sporo ludzi jest za nami. No cóż, staram się tym nie przejmować za bardzo. Ja jeszcze idę na zakupy (picie) do sąsiedniego BP, w międzyczasie zajeżdżają Wioletta, Paweł i Andrzej – niestety dla nich, 2:20 – McDonald’s już nie wpuszcza… Muszą iść do BP. Ja tam zamawiam jeszcze kawę i coś słodkiego, a co tam. Wioletta z Pawłem siadają w kąciku, bo krzesełek, niestety, nie ma. Śmieję się, że to pewnie pierwszy i jedyny maraton, na którym mam szansę objechać Pawła. 🙂

Krzysiek Czarczyk robi też jeszcze zakupy, prosi, bym na niego poczekał. Na nieszczęście, jakiś zator zrobił się przy kasie, to wszystko trwa strasznie długo. Tymczasem na stacji dzieją się dziwne (z mojego punktu widzenia 🙂 ) klimaty – pojawiają się jakieś pary bardzo młodych ludzi, chyba z imprez czy dyskotek, bo ubranych wprost przeciwnie, niż ja. 🙂 Gawędzę z nieco starszymi lokalsami – dziwią się, że chce nam się tak katować. 🙂

W międzyczasie Jarek ruszył, chociaż za chwilę wrócił, jeszcze parę(naście :)) minut i ruszamy Krzysiek i ja – na tym postoju wypaliłem godzinę, jest 2:40, niech to. Ale, w końcu nie walczę o miejsce w czubie, co tam. Wracamy koszernie z powrotem na ślad, na północ, potem trochę zamieszania po przekroczeniu 240-tki i już jedziemy na południe, w kierunku Angowic. Gdzieś w tutaj, w 1454 roku podczas wojny trzynastoletniej wojska Królestwa Polskiego doznały dotkliwej klęski w bitwie z Krzyżakami. Ja swoje starcie postanawiam wygrać. Najbliższy cel – dojechać do mety, a dodatkowo zmieścić się w 22 godzinach. Uda się? Zobaczymy. Na razie, po opuszczeniu miasta, temperatura znów spada do nieprzyzwoitych 5 stopni, szlag. Na szczęście ręce dają radę, tego obawiałem się najbardziej. Kurtka też robi robotę, więc termika jest okay – zwłaszcza, że po odpoczynku jadę nieco żwawiej. Wyprzedzamy jakichś dwóch uczestników, gdzieś tam też gubimy Jarka. Jeśli chodzi o temperaturę, najgorzej jest w dolinkach – tak jak np. w Nowej Cerekwicy, temperatura spada do 4 stopni, niech to. Ale to najzimniejsza pora doby – przed świtem, robi się coraz jaśniej.

Mijamy Kamień Pomorski, teraz kawałek na zachód. Przed jeziorem Lutowskim kawałek lasu i straszliwie badziewnej drogi. Jedzie się fatalnie, dziury, kalafiory – taka łyżka dziegciu w beczce miodu. 🙂 Ja jednak chrzanię te dziury i staram się jechać szybko, trudno – chcę mieć ten syf jak najszybciej za sobą. W lesie, niestety, ciemniej – nie widać dokładnie tych dziur, wiele zaliczam, tyłek swoje dostaje. Wyprzedzamy dwóch uczestników, którzy tutaj jadą ostrożniej – to Henio Ek i Adam Witulski. Potem wzdłuż jeziora Lutowskiego – wciąż badziewnie, na wschód – za to za lasem, od wsi, asfalt już dobry. Utrzymuje niezłe (jak na mnie i na 470 km trasy) tempo, bliskie 30 km/h – ale jest tutaj względnie płasko, wiatr nie przeszkadza. Tylko to zimno… W Sępólnie niby DDR, ale biorąc pod uwagę, że jest niedzielny ranek 4:20 decyduję się jechać szosą.

Krzysiek, który na tym ostatnim odcinku trochę został w tyle teraz mnie dogania. Cieszy mnie, że ani w Kamieniu, ani tutaj nie mam potrzeby odpoczynku, pomimo mocniejszego ciśnięcia. Za miastem mój towarzysz znów został w tyle, ja już, niczym przysłowiowy koń, czuję stajnię i cisnę. Wstaje słońce, ale chłodek jeszcze nie mija – temperatura zwłaszcza w obniżeniach i wilgotnych łąkach z lekką mgiełką wciąż bardzo rześka. Teren prawie, że płaski, w końcu dojeżdżam do Pruszcza – ostatni odcinek trasy pokrywa się z tym początkowym. Jeszcze tylko solidna górka, wbijanie jednak kosztuje, wyraźnie zwalniam na podjeździe za dolinką Sępolny.

5:26 – Mąkowarsko, to już ostatni skok, chociaż pamiętam, że trzeba będzie jeszcze trochę podjechać. Ale to tylko parę kilometrów, zmieszczę się w 22 godzinach, fajnie! 5:40 skręcam do ośrodka i minutę później wjeżdżam na metę, witany przez Ola. Hurra! Dostaję medal (co ja z nim zrobię?), Olo mówi mi też, że jestem na 26 pozycji. No, całkiem nieźle. Mnie jednak interesuje co innego – ciepłe jedzenie i picie! A to, na szczęście, jest na mecie – herbata (z obowiązkowym cukrem) i makaron, super! O rany, jak to smakuje. Dosiadam się do siedzących, tam był Michał Szeląg i jeszcze ktoś, nie pamiętam. Za chwilę wbija Krzysiek, potem Henio i Adam, którzy śmieją się z nas, że tak wyrywaliśmy na tych dziurach przed Sępolnem. Fajnie tak sobie siedzieć w cieple. Biorę dokładkę makaronu i kolejną herbatę, potem jeszcze kolejną, a potem kawę. Pojawia się świeżutki Tomek Wyciszczak „Wycior”, który przyjechał już dawno i maraton ukończył na znakomitej czwartej pozycji. Gawędzimy trochę, ale trzeba się zbierać, bo czas wracać do domu.

Powrót

Na razie zbieram rzeczy, odbieram „depozyt” od organizatorów, próbując to wszystko upakować do podsiodłówki i plecaka. No, wygodnie to nie będzie, ale ostatecznie 40 km da się przejechać. Z początku myślałem, żeby pojechać promem na Brdzie (jez. Koronowskim w zasadzie) i przez wschodnią część Bydgoszczy dojechać do Solca – ale jakoś ochota na to mi odeszła. 🙂 Uzupełniam wodę (robi się ciepło), wychodząc do szosy widzę Daniela – pyta, czy jadę do Bydzi – on ma ruszyć za 10 minut. Ja chcę jednak jechać, pewnie i tak mnie dogoni. Za chwilę jednak sprawdzam, że pociąg mam za niecałe 1.5 godziny – to i tak już nie zdążę, a następny za 2.5h – w sam raz, mogę zaczekać. Czekam, czekam – w międzyczasie dojeżdżają kolejni uczestnicy, m.in. Marcin Wiktorowicz, z którym dzieliłem pokój na Helu, przed zeszłorocznym MPP. Z ośrodka wyjeżdża Wycior, który również jedzie do Bydzi. Ja mówię, że niby czekam na Daniela, razem czekamy chwilę, ale te 10 minut już minęło, w końcu ruszamy.

Droga niby niedaleka, ale trochę jednak trwa, ale w towarzystwie dobrze się jedzie. Ustawiłem swojego garmina na tę samą trasę, którą jechałem do „Leśnej Krówki” – ale nie wiem, jak zrobić trasę „z powrotem”, dlatego GPS cały czas mi „pika”, jak oszalały, próbując zawrócić mnie do punktu startu (czyli, wg niego, końca). Nic to, grunt, że mam ślad, zresztą, trasa jest raczej prosta (z wyjątkiem Koronowa, w którym trochę mieszamy). Mija nas trochę rowerzystów, w końcu niedzielne, słoneczne przedpołudnie zachęca do wycieczek. Jest całkiem ciepło, dobrze, że zaopatrzyłem się w wodę. O 11:10 dojeżdżamy na dworzec. Kupuję sobie bilet (to znów Regio, więc nie ma problemu z zakupem). Tomek jeszcze robi zakupy w spożywczym. O 11:53 mój pociąg rusza. Z Torunia Głównego odbiera mnie już Ania.

Podsumowanie

Maraton Podróżnika ukończyłem z czasem 21:51 „brutto”, a 18:53 „netto”. Ewidentnie zbyt dużo czasu wypaliłem (jak zwykle zresztą) na postojach. Z drugiej strony, te postoje pozwalały mi na w miarę dobrą regenerację. Biorąc pod uwagę dużą ilość przewyższeń (jak na nizinne warunki) – prawie 3700 metrów na prawie 505 km dystans – to całkiem nieźle. Cieszy mnie też, że udało się zrealizować plan postojów – nie licząc dodatkowych krótkich przerw koniecznych na przebranie. Trochę zmarzłem w nocy, temperatura spadła poniżej spodziewanych 8 stopni – najmniej było 3.4 stopnia (wg mojego Garmina): trochę brakowało mi grubszych rękawiczek, ale udało się przeżyć bez większych problemów. Poważniejszych kryzysów brak. Organizacja, jak zwykle w wydaniu Koło Ultra, świetna!

Z tego miejsca dziękuję organizatorom, autorowi trasy. Dziękuję także osobom, z którymi jechałem – Andrzejowi, Danielowi, Krzyśkowi, a także innym, których spotykałem i z którymi przyszło dzielić ten nasz ciężki, ultramaratoński los. 🙂