Czyli jak znów nie udało się dojechać do województwa dolnośląskiego 🙂
Uczestnicy:
Ania | Bubu (sprawozdawca) |
Spis treści:
Wstęp
Dzień 1: Sąsieczno – Wał Wydartowski
Dzień 2: Wał Wydartowski – jez. Strykowskie koło Stęszewa
Dzień 3: Jez. Strykowskie – Strużka
Dzień 4: Strużka – Mużaków – Strużka
Dzień 5: Strużka – Żagań
Wstęp
Tegoroczne wakacje pozostawiły nam odrobinę niedosytu, dlatego, korzystając z „okienka urlopowego” we wrześniu postanowiliśmy pojechać jeszcze na tydzień „gdzieś w Polskę”. Początkowo miał to być przedostatni tydzień, ale okazało się, że nie bardzo pasuje, pogodowo też był średni, przesunęliśmy zatem na ostatni tydzień września. Pogoda, niestety, tylko odrobinę lepsza – generalnie chłodno, a i deszczu nie zabraknie. Wybieramy kierunek południowo-zachodni – tam zazwyczaj jest najcieplej. Ania dodatkowo zarządza, że musi być choć trochę cywilizacji – dwa noclegi w agroturze. Rezerwujemy zatem te dwa dni w miejscowości Strużka – to nieco na południe od Krosna Odrzańskiego. Pozostaje zaplanować trasę tamże. Mamy trzy dni na dojazd – trochę mało zważywszy, że wychodzi ok. 350 km. To dobrze ponad 100 km dziennie, a przecież raczej będziemy w miarę możliwości unikać szos. No i weź tu, człowieku, bądź mądry i wymyśl coś sensownego? Coś tam jednak wymyślam: po drodze chcemy zobaczyć Mogilno, Kórnik, Rogalin, zaliczyć prom na Odrze (na Wiśle zresztą też), a potem się jeszcze zobaczy. Generalnie, chcemy dojechać do Wrocławia i w niedzielę po południu wrócić. Z tej Strużki zatem będzie jeszcze ok. 200 km w weekend do zrobienia. Chcieliśmy ruszyć w poniedziałek, ale jako że z rodzinnej imprezy wróciliśmy późno w niedzielną noc, wyruszamy we wtorek rano.
2022-09-27
Sąsieczno – Wał Wydartowski (ok. 107 km)
Dziś planujemy przejechać przez Kujawy, od południa minąć Inowrocław, potem przez Mogilno dojechać do Duszna na tzw. „Wał Wydartowski” – najwyższe wzniesienie Wysoczyzny Gnieźnieńskiej (167 m n.p.m.). Wobec bezlitosnej prognozy pogody zapowiadającej po południu deszcz aż do głębokiej nocy, planujemy zanocować na wieży widokowej.
Z domu ruszamy dopiero ok. 9:00. Chcemy przeprawić się nieszawskim promem przez Wisłę, czyli po 10:00 powinniśmy być na przystani, żeby się załapać. Jedziemy najpierw przez las, dobrze znanymi nam drogami, przez Rudno do szosy Czernikowo-Bobrowniki i potem już szosą, aż do skrzyżowania z drogą wiodącą do samej przeprawy. Tu kawałeczek szutru i potem przez nadwiślańskie pola i łąki meldujemy się o 10:00 nad rzeką.
Czekają już dwa samochody, prom właśnie startuje z Nieszawy na naszą stronę. Pogoda trochę chłodna, ale wiatr taki południowo-zachodni, więc raczej będzie pomagał, niż przeszkadzał. Po południu ma, co prawda, padać, ale zobaczymy…
Wisła ma, mimo ostatnich opadów, dość niski poziom, ale prom kursuje bez zakłóceń. Ten widok rzeki, tak dobrze nam znany, ma w sobie coś magicznego – chętnie tu wracamy. Przejazd trwa szybko, przed 10:30 już podjeżdżamy pod skarpę w Nieszawie, mijając muzeum Noakowskiego i dość ciekawy klacysystyczny dom Władysława Sobieraja, lokalnego nieszawskiego działacza z przełomu XIX i XX wieku. Nawet garmin zauważył ten podjazd i zakwalifikował jako „wspinaczkę”, ho ho! 🙂
Potem już jedziemy po mniej więcej równym terenie, przez mocno rolnicze krajobrazy Kujaw na zachód. Ruch mały, droga prosta, dopiero przed przejazdem na autostradę zaliczamy incydent – samochód jadący z tyłu myślał, że nas wyprzedzi przed jadącym z przeciwka innym samochodem, ale najwyraźniej się przeliczył. Ostro hamuje z piskiem opon (to stare Audi, pewnie bez ABS) tuż za Anią, Ania przestraszona ucieka na trawkę i się zatrzymuje. Kończy się, na szczęście, na strachu. Facet odjeżdża, my też.
Przekraczamy wiaduktem autostradę i skręcamy w boczną drogę. Myślałem, że to będzie szuterek, ale jednak jest asfalt, nawet dobrze. To lokalna droga, prawie nic nie jeździ. Mijamy Turzno i przejazd kolejowy (linia Toruń-Włocławek), kawałek dalej stajemy – Ania wypatrzyła jakąś przydrożną jabłoń, więc trochę zbiera (chociaż te jabłka chyba niezbyt dobre), ja wykorzystuję tę krótką przerwę toaletowo. Mijamy Ostrowąs z sanktuarium Matki Bożej „Pani Kujaw”. Jeszcze kawałek jedziemy i w Straszewie, na skwerku koło drewnianego kościółka pw. św. Marcina biskupa z końca XVIII wieku robimy postój na kanapki. Na skwerku imponująca purchawka i… trochę śmieci, niestety.
Ruszamy o 11:45. Dzięki asfaltowym drogom i sprzyjającemu wiatrowi mamy całkiem niezłe tempo, przejechaliśmy już ok. 37 km. Temperatura raczej rześka, wciąż koło 13 stopni. W Chlewiskach z boku widoczny malowniczy neogotycki kościółek św. Trójcy. Krajobraz robi się teraz nieco ciekawszy, bo prócz pól pojawiają się też jakieś drobne zalesienia.
W Dąbrowie Biskupiej wjeżdżamy na drogę wojewódzką łączącą Włocławek z Inowrocławiem. Ruch na niej może niezbyt intensywny, ale za to sporo ciężarówek. Na szczęście, to krótki odcinek. Za wsią skręcamy w prawo i kierujemy się do Nowego Dworu. Z prawej strony mamy las, z lewej wieś, fajnie się jedzie tym bardziej, że droga znów lokalna.
Za Nowym Dworem kończy się asfalt – wjeżdżamy w Lasy Balczewskie. Droga w miarę dobra, w pewnym tylko momencie niby mamy jechać prosto, ale drogi nie ma – trzeba objechać jakieś podmokłe obniżenie. Za chwilę mijamy rezerwat „Rejna” – to stanowisko wiśni karłowatej, która tutaj występuje na zachód od teoretycznej granicy zasięgu. Oczywiście, pora kwitnienia dawno minęła, jedziemy więc dalej.
Mijamy małą drewniną kapliczkę i za chwilę wyjeżdżamy z lasu. Teraz trochę piaszczysty odcinek przez pola. Po minięciu drogi wojewódzkiej 252 łapiemy asfalt. Znów kujawskie klimaty – pola warzywne, ładnie pachnie cebulką. 🙂
Dojeżdżamy do Góry: tu ładnie położony cmentarz, na wzgórku, zaraz przy wejściu pomnik Stanisława Przybyszewskiego, który pochodził z pobliskiego Łojewa (tam zresztą jedziemy), a tutaj został pochowany (jako że pod koniec życia osiadł w pobliskich Jarontach, kiedy porzucił życie „młodopolskiego meteora” i ustatkował się, o ile można tak to określić).
Za Górą droga do Łojewa znów szutrowa, ale całkiem przyzwoita. Co ciekawe, po nieszawskim podjeździe prawie w ogóle nie zaliczaliśmy podjazdów, było cały czas z grubsza płasko. W Łojewie nie zajeżdżamy do dawnego dworu, tylko okrążamy jezioro od północy – jest tu wiejskie centrum rekreacyjne: ławeczki, siłownia, plaża – całkiem przyjemne, szkoda tylko, że pogoda zupełnie niekąpielowa. Kierujemy się teraz na południowy zachód, koło żwirowni – chcemy bowiem przejechać (czy raczej pewnie przejść) przez Kanał Notecki mostem kolejowym, tzw. wojskowym – bowiem linia kolejowa to bocznica do terenów wojskowych położonych na zachodnim brzegu jeziora Szarlej. Zawczasu nie wspominałem o tych planach Ani, aby nie narazić się na veto, teraz zaś w zasadzie nie mamy wyboru. 😉
Przy kanale droga w zasadzie się kończy i musimy przedzierać się przez wysokie zarośla – na szczęście, nie jako pierwsi, coś tam jest przedeptane. Na nasyp już, niestety, trzeba się dość stromo wdrapać.
Most w dobrym stanie, aczkolwiek niektóre deski są dziurawe, trzeba uważać. Za mostem chciałem od razu odbić w prawo, ale tam jest działająca żwirownia. Przy samym kanale znów chaszcze, pchamy więc rowery wzdłuż torów – też niezbyt wygodnie. Ostatecznie dochodzimy do połączenia bocznicy z linią Inowrocław – Kruszwica. Tu jeszcze paręset metrów pchania i w końcu, na skraju tej żwirowni, pojawia się coś na kształt drogi. Stajemy na chwilę odpoczynku, zajadamy też jakieś przekąski. Ania trochę niezadowolona, ale z drugiej strony cieszy się, że już koniec tej przeprawy. 🙂
Pod obwodnicą Inowrocławia kawałek asfaltu, a potem Przedbojewice – znów wiejska droga, wykorzystywana też przez ciężarówki z tej żwirowni. Na szczęście, żadna nas nie mija. Obok wiejski plac zabaw – z dużym banerem z prośbą o powolną jazdę i nie wzniecanie kurzu… Dalej widoczna zabudowa inowrocławskiej fabryki chemicznej „Soda Mątwy”.
Coraz bardziej widać, że planowany na popołudnie deszcz się jednak zmaterializuje – robi się ciemniej. No, ale trudno, Na razie w Tupadłach wyjeżdżamy na dawną krajową 25-tkę – teraz możemy nią spokojnie jechać, dzięki inowrocławskiej obwodnicy – i dojeżdżamy do Markowic. Tu robimy małe zakupy (woda, coś słodkiego) i robimy krótki postój koło kościoła – sanktuarium Matki Bożej „Królowej Miłości i Pokoju Pani Kujaw”.
Zaczyna padać, na razie, co prawda, ledwo kropi, wciągam jednak kurtkę. Jedziemy teraz asfaltową drogą przez Wymysłowice. Może jednak ten deszcz jakoś przejdzie? Wygląda na to, jakbyśmy mieli wyjechać z jego zasięgu, jedziemy mając wiatr z prawej, a wał chmur jest jakby w poprzek. Za Wymysłowicami, koło dużego zakładu Sanplast skręcamy w prawo i dalej jedziemy polną drogą. Dość nierówną, ale w sumie przyjemną. Niestety, zasnuwa się coraz mocniej. Przejeżdżamy przez Ciechrz i skręcamy w drogę przez Rzadkwin w stronę jeziora Pakoskiego. Pada już całkiem przyzwoicie. W samym Rzadkwinie mijamy kapliczkę postawioną w miejscu dawnego cmentarza epidemicznego. Wobec kiepskiej pogody darujemy sobie podjazd do dworu (w sumie chyba nic specjalnego) i jedziemy do grobli, przecinającej jezioro Pakoskie, dzieląc je w zasadzie na dwa akweny – jez. Pakoskie „właściwe” i jez. Bronisławskie. Na tym drugim widać drastyczny spadek poziomu wody – cała połać dna odsłonięta. Podjeżdżamy pod górkę i przejeżdżamy przez Strzelce – tam skręcamy znów w lewo, na zachód, do Mogilna. Chwilę potem stajemy na przystanku na krótki postój. Sprawdzamy, gdzie możemy coś zjeść w Mogilnie: najbardziej kusi nas knajpka w parku miejskim w Mogilnie, na północnym brzegu jeziora Mogileńskiego. Deszcz może niezbyt mocny, ale w połączeniu z dość niską temperaturą (jest teraz 12 stopni) wychładza nas nieco, więc ciepły kącik na obiad byłby nad wyraz pożądany.
Trzeba ruszać, jest prawie 16:00. Mijamy miejscowości o sympatycznych nazwach Białotul (tu za murem dawny dwór) i Czarnotul. Kawałek dalej, przed Szczeglinem podejrzane zarośla, ciągnące się pasem w poprzek drogi – tak, są ślady szyn: to dawna linia kolejowa nr 231 łącząca Mogilno i Kruszwicę. Niewiele obecnie z niej zostało.
Teraz już szybko dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą łączącą Pakość z Mogilnem – przy nim dawna wieża ciśnień, pozbawiona już górnej części, niestety – wygląda teraz dość niezwykle. Wjeżdżamy (w zasadzie zjeżdżamy) do miasta. Trochę tutaj mieszam, ale w końcu dojeżdżamy do parku. Z początku knajpy nie widać, ale na szczęście jest. Całkiem w sam raz, bo na zewnątrz pod parasolami zostawiamy rowery, a sami ładujemy się do środka. Tłoku nie ma, na szczęście. Zamawiamy pizzę i herbatki.
Siedzi się miło, jest ciepło i wygodnie, a na zewnątrz szaro, zimno i pada. No, ale trzeba jechać, jest już 17:45. Do planowanego noclegu zostało nam nie tak znowu wiele, jakieś 10 km. Wobec padającego deszczu rezygnujemy z wizyty w pobenedyktyńskim klasztorze (znajduje się po wschodniej stronie jeziora), liczymy, że uda się spojrzeć na niego z drugiej strony jeziora, bo będziemy kawałek wzdłuż zachodniego brzegu jechać.
Na razie jedziemy przez park, potem wyjeżdżamy na drogę wiodącą do Wylatowa (niegdyś znane miejsce z „tajemniczych” kręgów w zbożu – jednak, jak ludziom się to znudziło, to i chyba kosmici się zniechęcili i przestali przylatywać ;)), z której skręcamy na zachód. Klasztoru, niestety, nie było widać – tylko przez moment poprzez drzewa.
Przejeżdżamy najpierw przez tory nieużywanej linii kolejowej łączącej Mogilno z Orchowem, a potem przez „główną” dwutorową linię Poznań – Inowrocław. Kawałek dalej skręcamy z asfaltu w lewo, jadąc teraz eleganckim szuterkiem – szkoda tylko, że tak mokro, pada cały czas. Droga wiedzie dyskretnie pod górkę – dobrze, bo w końcu musimy zdobyć to 167 m n.p.m., a tu odległość coraz mniejsza. 🙂
Mijamy Gozdawę, przecinając asfaltową drogę i zmierzamy dalej, w kierunku Duszna. W Izdbach kawałek asfaltu, Ania gdzieś tam wypatrzyła chyba już naszą wieżę – ja jej nie widziałem. Za moment zjeżdżamy w niepozorną drogę pomiędzy gospodarstwami – teraz już wyraźniej pod górkę. Gdzieś zaraz opuszczamy województwo kujawsko-pomorskie i wjeżdżamy do wielkopolskiego.
Teraz już całkiem konkretny podjazd na dość grubych kamieniach i za chwilę pojawiają się rozproszone zabudowania Duszna, a dalej wieża widokowa – rzeczywiście postawiona w najwyższym punkcie. O 18:15 meldujemy się pod naszym planowanym punktem noclegowym, GPS pokazuje faktycznie 167 m n.p.m. Jest tu spora wiata, ale byśmy musieli rozłożyć się na stołach chyba, niezbyt wygodnie. Z kolei na wieży trochę dmucha, a wobec padającego deszczu nie wiem, czy uda się wygospodarować suche miejsce.
Na razie robimy herbatkę, coś symbolicznego na ząb (w końcu nie tak dawno jedliśmy) i wciągamy sprzęt na pierwsze pięterko wieży. Na środku podestu jest raczej sucho – od wiatru zastawiamy się rowerami i sakwami, nie jest to idealne, ale musi wystarczyć. Nie dmucha jakoś mocno i w nocy chyba też nie ma dmuchać. Z ostatniego pięterka widoków zbytnich niestety nie ma, a szkoda – podobno można zobaczyć nawet Gniezno, a my nawet nie widzimy Mogilna. Liczymy jednak, że jutro rano widoki będą lepsze, w końcu padać ma tylko do ok. 2 w nocy.
Trochę nas martwi monitoring, ale liczymy, że o tej porze i o tej pogodzie nikomu nie będzie chciało się trudzić sprawdzeniem dwójki kulturalnych turystów. 🙂
Zapadający zmrok odkrywa jeszcze jeden mankament – przy drodze jest latarnia, teraz zapala się i świeci całkiem jasno. Może koło północy zgaśnie? Ku naszemu zdziwieniu, drogą przejeżdża też jeden, potem drugi samochód – a to ślepa” droga do gospodarstwa jedynie. Wieczorem rusza z niego jeszcze jeden samochód – tym razem terenówka, świecąca dodatkowo szperaczem, robi się jasno, niczym w dzień – ale odjeżdża w siną dal (by potem jeszcze raz wrócić, późno wieczorem).
„Za oknem deszcz pada, deszcz pada jesienny…” – tylko nie za oknem, a bębni o dach i boczne daszki wieży. U nas, na szczęście sucho – tylko przy podmuchach czasami lekka mgiełka orzeźwia nam twarze.
W nocy pada jeszcze mocniej, bębniący deszcz nas trochę wybudza, deszczowa mgiełka pojawia się jeszcze częściej, ale potem przestaje padać, tylko wciąż dmucha, jest dość zimno, ale w puchowych śpiworach jest nam ciepło. Z daleka widać światła, co daje nadzieję, że rano faktycznie będziemy mieli piękny widok na pobudkę.
2022-09-28
Wał Wydartowski – Jez. Strykowskie (ok. 125 km)
Rano nie pada – to jest dobra wiadomość. Złych jest więcej – jest zimno, chyba z 6 stopni (tego akurat się spodziewaliśmy), ale mgła, może niezbyt gęsta, ogranicza jednak widoczność do jakichś 100-150 metrów: czyli z widoków nici. Na dodatek przez większą część drogi wiatr (chociaż niezbyt silny) będzie nam przeszkadzał – będzie akurat wiał z południa z lekkim zachodnim odchyleniem, my z kolei będziemy podążać na południowy zachód. Za to wyspaliśmy się w miarę porządnie.
Robimy szybkie śniadanko (drugie, z kawką, planujemy gdzieś w Gnieźnie). Rzeczy, mokre po wczorajszym deszczu, tak średnio poschły, pomimo jakiegoś tam niezerowego wiatru. Ha, trudno. Najgorzej z rękawiczkami – moje długie są mokre, chyba ruszę w krótkich.
Na razie ubieramy się ciepło, bo ten ziąb wciska się wszędzie. Za dziesięć ósma ruszamy. Jedziemy w dół, co raczej nie pomaga nam w rozgrzaniu się. Na moment przystajemy przy kamieniu upamiętniającym Czesława Basińskiego – lokalnego działacza, który został zamordowany gdzieś tutaj we wrześniu 1939 przez Niemców.
Na moment wjeżdżamy na asfalt. Mijamy kościół z ładną, ceglaną parawanową dzwonnicą, a chwilę dalej piękną, dziewiętnastowieczną kuźnię w Wydartowie. Niestety, miechów chyba dawno nie uruchamiano, bo komin jest zablokowany przez pokaźnych rozmiarów gniazdo bocianie. Niemniej jednak, wśród tego typu zabytków ten obiekt to pierwsza klasa.
Dalej jednak droga prowadzi kocimi łbami, które jednak szybko przechodzą w ładną, polną drogę. W pewnym momencie z boku słychać miauczenie – okazuje się, że to mały, czarny kociak. Wyskoczył na drogę, chudy niemiłosiernie, ale przecież go nie weźmiemy… Na dodatek jedzie samochód, a ten głupek ani myśli zejść. Zganiamy go z drogi, kierowca nam dziękuje.
My jedziemy dalej – droga momentami mocno piaszczysta, ale po deszczu nie jest tak źle. Mijamy kolejny zabytek budownictwa przemysłowego – stary budynek młyna wodnego w Foluszu (w końcu nazwa zobowiązuje). Niedługo potem przejeżdżamy linię kolejową „poznańską”, za nią mamy już asfalt do Trzemeszna. Przy krajowej 15-ce mijamy Lotos, ale nie zatrzymujemy się. Na chwilę przystajemy w centrum Trzemeszna, koło bazyliki.
Ruszamy dalej, chwilowo pod górkę. Obok wieża wodna (tym razem kompletna, w odróżnieniu od tej mogilnieńskiej). Droga dość przyjemna, asfaltowa, ruch niewielki. W Miatach skręcamy w prawo, w polną drogę, dość mocno nierówną. W dziurach sporo kałuż, trzeba omijać. Temperatura, która w Trzemesznie trochę wzrosła, tu znów spada. Obok chyba jakaś żwirownia, ostrzeżenia o głębokich wykopach i zakazy wstępu, mija nas nawet jakaś ciężarówka, na szczęście jedna tylko.
W Wymysłowie na rozstajach sympatyczna kapliczka, kawałek dalej znów żwirownia – a potem ślady (doły) po dawnych żwirowniach – najwyraźniej jest to centrum żwirowniane, niczym nasz podtoruński Młyniec. Poza tym, krajobrazy bardzo fajne – trochę lasu, trochę pól i łąk, trochę nieużytków, wszystko nieco pofałdowane.
Koło jez. Wierzbiczańskiego mijamy jakiś wypasiony ośrodek ze stadniną. Przed nim nowa kapliczka. Dalej wygląda zupełnie, jak na Kaszubach – ostry zjazd, potem podjazd, obok jezioro, trochę lasu. Sądząc po domach i samochodach, okolica ta jest popularnym miejscem osiedlania się zamożnych gnieźnian.
Teraz jedziemy już asfaltem, mijamy Wierzbiczany, jeszcze kawałek jedziemy wzdłuż lasu, nieco dalej przekraczamy linię kolejową i kawałek jedziemy wzdłuż niej – to już praktycznie wjazd do Gniezna. Kawkę planujemy na Orlenie, ma być gdzieś tam za wiaduktem koło centrum handlowego. Gdy jednak podjeżdżamy tam, okazuje się, że to wcale nie Orlen. Hmm, szybko sprawdzamy, jakie mamy opcje – dobra, na wylocie na Wrześnię jest, co prawda to nie przy naszym śladzie, ale jako, że dalej jedziemy na południowy zachód z Gniezna, do Mnichowa, to i tędy też nam pasuje.
W międzyczasie pojawiło się też słoneczko i próbuje przygrzewać – ale prognozy znów nam wieszczą deszczowe popołudnie. Przy kawce sprawdzamy, gdzie by tu zanocować. Spodobał się nam ten nocleg na wieży – sprawdzam, że za Stęszewem, nad jez. Trzmielińskim też jest wieża, oddalona od zabudowań – w sam raz dla nas. Co prawda, cały dystans dość pokaźny – ponad 120 km, ale i tak planowaliśmy coś podobnego zrobić, by następnego dnia nie wyszło nam zbyt dużo (a i tak będzie sporo). A musimy zanocować gdzieś za Wielkopolskim PN, bo przecież w parku nie zabiwakujemy. Faktem jest, że ta wieża niby też jest na terenie parku – to taka eksklawa parku, ale w zasadzie obiekt jest na granicy – liczymy, że nie będzie problemów.
Ruszamy, jest 10:40. Słońce troszkę zaszło, my jedziemy kawałek wzdłuż obwodnicy drogą dla rowerów, ale potem skręcamy w lewo, w ulicę Kokoszki, która jest dość wyboistą gruntówką. Potem jest trochę piachu, wokół nieużytki, na górze wieża telekomunikacyjna. Sądząc po śladach, miejsce to jest popularne wśród miłośników motocykli crossowych – my szczęśliwie żadnego nie spotykamy.
Przekraczamy linię kolejową, i cały czas podążając gruntową drogą, dojeżdżamy do Mnichowa. Tu przekraczamy drogę z Gniezna do Czerniejewa i podążamy dalej na zachód – chwilowo asfaltem, ale zaraz z niego zjeżdżamy z polną drogę.
Jedziemy teraz przez pola, w większości przyjemnymi drogami. Koło miejscowości Lubiewo mijamy spory staw – tu kawałek szutru z momentami nieprzyjemną tarką, ale niedługo przed ekspresową S5 skręcamy znów w lewo, na południowy zachód. Wkrótce też wjeżdżamy do lasu – jedziemy teraz bardzo fajną, twardą drogą. Trochę nie wiadomo, jak się ubrać, wcześniej na polach trochę grzało – nawet zdjęliśmy bluzy i chyba pierwszy raz jedziemy na krótko, ale w lesie jest jednak chłodniej, ja wracam do długiego rękawa.
Przekraczamy jakąś szosę, widać nowo budowane domki jednorodzinne w lesie niemal – to Wierzyce. My jedziemy dalej w las. W pewnym momencie nasz zaplanowany ślad skręca w prawo, w mało przekonującą leśną drogę – postanawiamy mu zaufać. Droga momentami niewygodna, z leżącymi gałęziami, potem zupełnie trawiasta. Za to wjeżdżamy do całkiem ładnego dębowego lasu – drzewa stare, rzadko rosnące – w ogóle bardzo ładne miejsce, super na biwak. Robimy krótki postój na przekąski, w trawie rośnie sporo kań, ale przecież ich nie weźmiemy. Zresztą, swojego czasu mieliśmy ich całe masy na naszej działce i trochę się nam przejadły.
Droga jakoś dziwnie skręca, a w końcu wraca – w pożądanym kierunku nie widzimy żadnego przejazdu. W końcu dojeżdżamy do tej szutrowej drogi, którą wcześniej jechaliśmy i nią dalej podążamy – i tak prowadzi w dobrym kierunku. Możemy przyjąć, że ten mały objazd był w celu zatrzymania się na postój w ładnym miejscu. 😉
Nieco dalej skręcamy w prawo, w również nieco bardziej terenową drogę, która prowadzi do tzw. Jezior Babskich – które powstały na skutek wytapiania kawałku lodowca. Oryginalnie był to jeden zbiornik, który potem przekształcił się w pięć osobnych akwenów. Nad pierwszym jeziorem – Ósemka – pomostek z ławeczką. Ania robi minutowy chillout, ale zaraz ruszamy dalej.
Ścieżka wyprowadza nas znów na leśną drogę, która doprowadza nas do małej wioski Leśna Grobla, a nieco dalej łapiemy asfalt i już przez pola dojeżdżamy do Siedlca, położonego przy krajowej trasie 92. Tu niby mamy przejechać na drugą stronę, ale nieco dalej na zachód widzimy kładkę i tam się kierujemy. Przy kładce ładny kościół, jakby żywcem wyjęty gdzieś z kresów – dyskretny baroczek, nieco zaniedbany. Zupełnie, jakby był gdzieś pod Lwowem albo Tarnopolem.
Przejeżdżamy przez kładkę i kierujemy się na południe – po lewej mijamy park dworski, gdzieś w głębi powinien być pałac Krzyckich, szkoda, że nie widać. Za przejazdem przez linię kolejową Warszawa-Poznań droga robi się szutrowa, wyłożona szpalerem drzew – pewnikiem była to droga do dworu.
W Sokolnikach Drzązgowskich znow mamy asfalt. Zatrzymujemy się chwilę na przystanku autobusowym – jest 13:30, w sam raz pora, by coś przekąsić. Po drugiej stronie drogi ciekawostka – figura świętego z kratą, ani chybi musi to być święty Wawrzyniec. Obok traktor – jednocześnie orze pole i zaraz je bronuje – ma taką specjalną przystawkę.
W jednej z kolejnych wsi – Węgierskiem – znów pałac z XX wieku należący do rodziny Ziołeckich. W zasadzie budynek jest starszy, z XIX wieku, ale na początku poprzedniego stulecia został gruntownie przebudowany. Obecnie nieco zaniedbany, podobnie jak otaczający go dawny park, zachowana brama wjazdowa.
Jedziemy teraz otwartą przestrzenią, czuć nieco przeszkadzający wiatr. Dojeżdżamy do autostrady A2, przejeżdżamy pod nią i, mijając Markowice, dojeżdżamy do większej wioski Krerowo. Za wsią skręcamy znów w prawo, na zachód. Mijamy dość urokliwie położony cmentarz i Ziminie skręcamy znów w polną drogę (starczy tego asfaltu). Droga, najpierw nie najgorsza, potem staje się uciążliwa ze względu na mocno nieprzyjemną tarkę. Tymczasem coś ewidentnie kroi się od południa – nadciąga ciemna, opadowa chmura. Kórnik już niedaleko, ale w tych warunkach chyba nie zdążymy.
W Runowie zaczyna kropić, zakładam kurtkę. Gdy docieramy w końcu do asfaltu w Dziećmierowie, zaczyna padać już całkiem solidnie. Przejeżdżamy pod trasą S11 i wjeżdżamy do centrum miasta. Tak niewiele zabrakło, żeby uciec przed tym deszczem. 🙂 Dojeżdżamy do zamku, tu melinujemy się w knajpce.
Ania zamawia jakiegoś normalnego kurczaka z frytkami, a ja biorę pyrę z gzikiem, a co! Do tego herbatka – ja biorę jakąś z imbirem, cytryną i pomarańczą, w sam raz na rozgrzewkę. Siedzimy trochę długo, bo na zewnątrz wciąż pada i to całkiem solidnie – na dodatek jeszcze są podmuchy. Pani obsługująca jest tak uprzejma, że daje nam wrzątku do termosu, super!
Ale przecież nie możemy tu siedzieć bez końca. Deszcz trochę zelżał, postanawiamy zatem udać się do arboretum – bo w końcu dlatego tu głównie przybyliśmy. Szkoda tylko, że mamy tak mało czasu – z musu robimy szybki obchód, co i tak nam zajmuje prawie godzinę. A chciałoby się znacznie dłużej… Musimy tu wrócić kiedyś na spokojnie. Tym bardziej, że jest już po 17:00, postanawiamy zatem odpuścić Rogalin i nieco prostszą drogą jechać do Mosiny. A zawsze nam wyjdzie trochę krócej po drodze wojewódzkiej. Z Kórnika wyjeżdżamy właśnie tą drogą na Mosinę, ściślej rzecz ujmując biegnącą obok drogą dla rowerów. Szybko jednak zjeżdżamy w prawo, lokalnym asfaltem docieramy do Mościenicy, jadąc wzdłuż jeziora Skrzyneckiego Dużego. Padać w zasadzie przestało.
Za wsią wjeżdżamy w las. Ku naszemu rozczarowaniu, droga jest kiepska, sporo piachu, momentami trzeba nawet pchać. Mieliśmy nadzieję, że ten leśny odcinek będzie dość przyjemny, ale jest mocno słaby. Potem piach, co prawda, niknie, ale droga staje się mocno terenowa, więc tempo cały czas mamy słabe. Wygląda na to, że przez WPN będziemy przejeżdżać po ciemku…
W końcu dojeżdżamy od dobrej drogi w poprzek, wzdłuż niej budowa jakiegoś rurociągu. Jedziemy kawałek na południe, potem skręcamy znów na zachód w jakąś lepszą drogę – tu znów pojawia się ten rurociąg, my w końcu dojeżdżamy do łąk, potem wioska. W końcu asfalt – nim dojeżdżamy do Rogalinka i do drogi wojewódzkiej do Mosiny. Jest już dobrze szaro i mokro. Na drodze spory ruch, jednak dobrze, że omijaliśmy ją lasem. Kawałek jedziemy drogą rowerową i tak przejeżdżamy Wartę. Potem trochę lasu, nawet się zastanawiamy, czy tutaj czegoś nie poszukać, ale jednak jedziemy dalej.
W Mosinie trzeba trochę podjechać. W połowie zagaduje mnie jakiś facet, lekko chyba wstawiony i zasuwa mi jakąś filozoficzną gadkę (w sumie nawet nie głupią). W międzyczasie dogania mnie Ania. Jedziemy jeszcze kawałek, mijamy drogowskaz na inną wieżę widokową – tylko ona jest po pierwsze zamknięta, a po drugie bardzo blisko zabudowań (nawet kręcą się jakieś podrostki rowerami na drodze do niej).
Na koniec trochę bruku, odpoczywamy chwilę. Jest już zupełnie ciemno, wjeżdżamy teraz do Wielkopolskiego PN. Droga nie jest najgorsza, ale jednak przy lampkach nie widać wszystkich detali i ławic piasku, więc czasami jest kłopotliwie. Głównie jednak przeszkadzają kamienie.
Dojeżdżamy do jeziorka Góreckiego (którego w ogóle nie widzimy w tych ciemnościach), które leży w lekkim zagłębieniu. Potem podjeżdżamy nieco, po lewej przy skrzyżowaniu jest fajna wiatka. Zatrzymujemy się tutaj, jest 19:40. Jemy kanapki, które nam zostały na kolację, popijamy herbatką z termosu. I gdy tak siedzimy i odpoczywamy, podjeżdża terenówka. Zatrzymuje się, wysiada dwóch strażników parkowych. Pytają się, co robimy (no jak to co, odpoczywamy) i czy wiemy, że nie powinno nas tu już być? No, coś tam wiemy, ale nie przyznajemy się do tego. 🙂 Goście w sumie uprzejmi, nawet nam sugerują jakiś nocleg koło Stęszewa, jakiś ośrodek nad jez. Lipno (oczywiście, nie zdradzamy się z naszymi właściwymi planami). Jeden nawet, okazuje się, też podróżuje rowerem, objechał Polskę. Dobra, gadamy, ale trzeba ruszać. Obiecujemy jak najszybciej opuścić teren parku. Jednocześnie ich wizyta uświadomiła nam słaby punkt w naszym noclegowym planie: otóż ta wieża najpewniej jest monitorowana, ci strażnicy tutaj pewnikiem też zostali zaalarmowani monitoringiem. Jak się tam wieczorem zainstalujemy, to z dużym prawdopodobieństwem możemy spodziewać się gości z nakazem eksmisji…
Zmieniamy więc plan, postanawiamy nocować nad jeziorem Strykowskim, koło Rybojedzka. Północny i zachodni brzeg tego jeziora jest objęty programem „zanocuj w lesie”, więc przynajmniej wszystko będzie legalnie. Jeszcze trochę leśnej drogi, potem wyjeżdżamy na otwartą (chyba, jest ciemno) przestrzeń, wzdłuż jez. Witobelskiego. Coś uderza mnie w plecy – co to mogło być? Zatrzymuję się, cofam – w końcu Ania znajduje leżącą na drodze… czołówkę! Wyciągnąłem ją i założyłem na postoju, a potem o niej zapomniałem, została na kasku, na wybojach w końcu się wysunęła. Całe szczęście, że poczułem, szkoda byłoby stracić dobrą latarkę.
Dojeżdżamy do Stęszewa, po ciemku wiele nie widać, ale miasteczko wydaje się dość sympatyczne. Szybko przejeżdżamy, przy okazji mylę trochę drogę, ale w sumie nie ma to znaczenia, kierujemy się na drogę wojewódzką 306 w kierunku Buka i biegnącą dalej na Pniewy. Mijamy Orlen i opuszczamy miasto. Przejeżdżamy nad ekspresową S11, a kawałek dalej zjeżdżamy w lewo, w szutrową drogę prowadzącą z grubsza prosto w kierunku jeziora.
Droga trochę nierówna, sporo kałuż, ale nocleg już niedaleko. Po prawej stronie pojawia się las, na wszelki wypadek rozglądamy się już za miejscówką. Mijamy drogę prowadzącą do ośrodka ZHP – na wszelki wypadek podjeżdżamy zobaczyć, czy to nie coś ciekawego, ale wszystko otoczone płotem, brama zamknięta – jedziemy dalej.
W końcu dojeżdżamy do wioski, przekraczamy asfalt, zaraz dalej jest zejście do jeziora, jakieś ławeczki, kawałek trawki – chyba się tu zadekujemy, chociaż miejscówka prawie we wsi. Jest jednak późno, jutro rano skoro świt wstaniemy, nie ma co kombinować. Szkoda tylko, że tak mokro wszędzie… Od czasu do czasu pobliską szosą coś jedzie, ale ruch w sumie mały, to lokalna droga. Koło jeziora biegnie droga gruntowa, miejmy nadzieję, że nic tu nie będzie jeździć. Nie ma co kombinować, jest już 21:15. Szybko rozkładamy namiot, przygotowujemy spanie. Oczywiście zaraz przejeżdża koło nas jakiś samochód, ale już się tym nie przejmujemy. Gdy tylko się położyliśmy, znów jakiś samochód podjechał, słychać rozmowy, ale po 5 minutach pojechał. Za to zaczęło padać…
2022-09-29
Jez. Strykowskie – Strużka (ok. 144 km)
Padało w sumie krótko i tylko wieczorem, potem nawet trochę wiało (zresztą, cały czas wieje). Nadal z południowego zachodu – dla nas raczej słabo. Tym bardziej, że czeka nas dzisiaj solidny kawałek drogi, ponad 140 km. Wstajemy zatem rano, koło szóstej. Namiot nawet nie jest specjalnie mokry, chociaż od spodu trochę się zapocił – no, ale jest chłodno, chyba z 6 stopni.
Składamy spanie, ja jeszcze podchodzę do jeziora, ale woda nie zachęca – jakaś piana przy plaży, ogólnie średnio, na dodatek zimno – daruję sobie kąpiel. 🙂 Robimy szybkie śniadanko. Tropik od namiotu rozwiesiłem na płotku, żeby chociaż trochę podsechł, ale raczej nici z tego – muszę zapakować wilgotny. Mały to problem, bo przecież teraz będziemy mieli nocleg „na bogato”, w agroturze, to się wszystko podsuszy.
Pakujemy graty i zziębnięci nieco przed ósmą ruszamy. Jedziemy szosą najpierw na północny zachód, by dojechać do tej wojewódzkiej 306-tki, którą wyjeżdżaliśmy wczoraj wieczorem ze Stęszewa. Nią jedziemy dalej, w kierunku Buka (Buku?) – ruch niewielki, ale jednak trochę przeszkadza. Z ulgą więc skręcamy po kilku kilometrach w lewo, w kierunku wsi Jeziorki. Wciąż jest zimno, na dodatek jakoś tak wilgotno, chociaż nie pada. Ania ruszyła z krótkimi rękawiczkami, teraz zmienia na długie.
Postój planujemy w Opalenicy, tam też zjemy drugie śniadanko. Jedziemy na razie asfaltami, wiatr, póki co, nie jest mocno przeszkadzający, oby tak dalej. W kolejnej wiosce – Piekarach – na starym, murowanym budynku naszą uwagę zwraca tablica upamiętniająca 14 mieszkańców Piekar – uczestników Powstania Wielkopolskiego. Droga teraz nieco nudna, wokół pola uprawne, częściowo „warzywne”, mocno płasko – zupełnie, jak na Kujawach. Tylko cały czas jest zimno i trochę wilgotno.
Do samej Opalenicy jedziemy asfaltami, chociaż raz nawigacja zaproponowała skrót jakąś polną drogą, prosto z Dobrego do Dakowów Suchych – niewiele wnoszący, więc nie skorzystaliśmy, objechaliśmy przez Sznyfin. Samo miasteczko mieliśmy objechać od południa, ale chcemy zatrzymać się na drugie śniadanko i kawę, więc przejeżdżamy „przez środek”. Trafiamy na jakąś cukiernio-piekarnię – kupujemy drożdżówki, a na kawę jedziemy na Orlen, znajdujący się na zachodnim skraju Opalenicy.
Dobrze, że w środku jest gdzie usiąść, bo na zewnątrz zimno… Sprawdzam, jak tu dalej najlepiej jechać, żeby nie nadrabiać – wychodzi mi, że pojedziemy kawałek drogą 307 i w Bukowcu odbijemy na południe. Liczymy na to, że nie będzie jakiegoś przesadnego ruchu.
Trasę na dziś mamy długą, więc też staramy się nie przeciągać postojów zwłaszcza, że próbuje się nawet zrobić coś cieplej. Przed dziesiątą ruszamy dalej. Droga znośna, ruch trochę jest, ale niezbyt intensywny, aczkolwiek sporo ciężarówek nas mija. To ciepło to było tylko dla zmyłki, temperatura spada do 9 stopni. Po kilku kilometrach Ania coś narzeka, że słabo jej się jedzie, sprawdzam, czy hamulec gdzieś nie przyciera. Chyba nie, ale ruszamy i jest jakoś lepiej. 🙂
Za Porażynem przejazd kolejowy – dojeżdżamy akurat, kiedy podnosi się szlaban, ładnie. 🙂 Za nim wjeżdżamy na całkiem przyjemną drogę rowerową. Koło Bukowca skręcamy w lewo, a w samej wsi nieco dalej w prawo, w drogę oznaczoną drogowskazem „Boruja Kościelna 8”. Trochę nas więc zaskakuje fakt, że gdy wjeżdżamy na pola, asfalt zamienia się w płyty betonowe, z położoną między nimi betonową również kratką. Wszystko jednak bardzo gładko ułożone, więc jedzie się znakomicie. Taka też nawierzchnia ciągnie się w lesie, do którego zaraz wjeżdżamy.
W kolejnej wiosce – Cichej Górze – pojawia się znów asfalt i pola chyba chmielu, sądząc po wysokich tyczkach i rozwieszonej na nich siatce. Na przystanku, obok okazałej zagrody sołtysa, chwilę odpoczywamy. Obok ma być miejsce po starym cmentarzu ewangelickim, ale w gęstych krzakach i lasku nic nie widać.
Jedziemy dalej – teraz mijamy pole szparagów – dziwne, o tej porze? Za Borują Kościelną wjeżdżamy w las, droga nieco piaszczysta, ale jedzie się całkiem dobrze. W zasadzie, to całą dzisiejsza trasę starałem się zaplanować po szosach ze względu na dystans, który musimy pokonać, ale w sumie fajnie nawet, że taki odcinek się też trafił.
Dojeżdżamy do Borui – tu trochę ładnej wiejskiej, drewnianej zabudowy – rzecz niekoniecznie popularna w Wielkopolsce. Część z tych domów z całą pewnością jest zabytkowa.
Skręcamy w kierunku Belęcina. Za tą wsią z kolei rozczarowanie – pojawiają się kocie łby! Niby kawałek, potem trochę szutru, ale potem znów nasza ulubiona nawierzchnia. No trudno, trochę trzeba się przemęczyć. Jeszcze na dodatek potem długa prosta, widać te kocie łby w szpalerze drzew, jak się ciągną i ciągną… Stajemy na chwilę odpocząć, jest już południe. Posilamy się suszonymi owockami, popijamy trochę.
Ruszamy. W Godziszewie łapiemy asfalt, droga nawet trochę ruchliwa. W kolejnej wiosce – Chobienicach – chyba jakaś impreza: na wykoszonym polu kukurydzy stoi pełno samochodów, kawałek dalej pełno ludzi, chyba jakaś firma coś organizuje. Vis a vis jakiś spory i chyba wypasiony ośrodek, może to oni organizują ten „event”. Za po kolejnych 100 metrach niespodziankach – w drzewach widać stary, ciekawy budynek. A w głębi – ruiny pałacu. To siedziba rodowa Mielżyńskich, ten pałac był w ich rękach od XVIII wieku do praktycznie końca wojny.
Oglądamy tę ładną, klasycystyczną rezydencję – widać jeszcze w tympanonie herb rodowy rodziny – Nowina. Ten budyneczek w drzewach przy drodze to była najwyraźniej oficyna pałacowa: kryta mansardowym dachem, dyskretnej urody, robi wrażenie. Sama rodzina Mielżyńskich zasłużyła się bardzo podczas zaborów różnorakiego rodzaju „pracą organiczną”. Szkoda, że teraz to wszystko jest w takim marnym stanie.
Okazuje się, że ten ośrodek (Ostoja Chobienicka czy jakoś tak) powstała w wyremontowanych budynkach folwarku Mielżyńskich. Szkoda, że nie mamy czasu przystanąć tu na dłużej – warto by z pewnością obejrzeć kościół i cmentarz. My pędzimy dalej, w kierunku Babimostu. Teraz już jedziemy drogą wojewódzką (na szczęście umiarkowanie ruchliwą), w dość urozmaiconym krajobrazie – trochę lasów, trochę pól i łąk. Odczuwamy teraz przeszkadzający wiatr.
Przekraczamy Obrę i kawałek dalej wjeżdżamy do województwa lubuskiego. Jeszcze chwila i jesteśmy w Babimoście. Samo miasteczko całkiem sympatyczne, my jednak jedziemy kawałek dalej, na obrzeża – tam jest jakaś stacja benzynowa, na której chcemy zrobić postój. Stacja, faktycznie jest, tylko ma jakiś problem z kasą… W końcu udaje się coś kupić – chciałem coś ciekawszego, ale okazało się, że „na szybko” są tylko hotdogi… No trudno, bierzemy to oraz herbatki.
Chwila odpoczynku się należy, przejechaliśmy już koło 72 km, to gdzieś połowa naszego zaplanowanego dystansu. Jest 13:10 – nawet nieźle. Patrzę, gdzie tu by najlepiej zjeść obiad – wychodzi nam jakaś pizzeria w Pomorsku, za Sulechowem. To akurat po setce kilometrów.
Po pół godzinie ruszamy. Teraz mamy trochę pod górkę, za to całkiem przyjemną drogą rowerową wzdłuż DW 304. Ten ciąg kończy się po kilku kilometrach w Nowym Krępsku, ale zawsze to coś. Teraz jeszcze kawałek jedziemy tą wojewódzką do Klępska. Mijamy tu bardzo ładny kościół o konstrukcji szkieletowej, z drewnianą wieżą. Wybudowany w XIV wieku, jest bardzo ciekawym zabytkiem. We wnętrzu są piękne polichromie (niestety, nie mamy czasu na oglądanie), w XVI wieku staje się ewangelicki, a po 1945 roku znów katolicki.
Wieś jest zresztą znana również z tego, że stąd właśnie wyruszyli pierwsi niemieccy emigranci do Australii. Emigracja ta była spowodowana tzw. Unią Pruską wprowadzoną w 1817 roku przez króla Fryderyka Wilhelma III, który chciał tym sposobem zjednoczyć protestantów. Nie wszystkim owe zmiany odpowiadały. A że były wprowadzane bez pardonu, oporni byli poddawani restrykcjom, stąd też wielu zdecydowało się na emigrację.
Zaplanowany ślad każe nam tu jechać dalej drogą wojewódzką, która idzie teraz bardziej na południe, a potem mielibyśmy jechać kawałek drogą krajową 32 już do Sulechowa. Trochę nam to nie odpowiada, postanawiamy więc zaryzykować i pojechać skrótem, prosto na południowy zachód. Zjeżdżamy zatem w prawo, w lokalną drogę, z której potem jeszcze zjeżdżamy w szuterek.
Momentami jest dość wymagająco, bo pod górkę, a i nawierzchnia momentami dość kamienista, ale w sumie nie żałujemy – jedziemy przez las, nie wieje, w ogóle bardzo przyjemnie. Potem chwila ostrzejszego zjazdu (pojawiają się na moment kocie łby) i kawałek dalej wyjeżdżamy na pola. Tu robi się trochę niefajnie, momentami piaszczyście, ale raczej z górki. Za chwilę widzimy już wieże Sulechowa.
Przed piętnastą meldujemy się w mieście. W zasadzie przejeżdżamy przez nie tylko, nie mamy czasu na oglądanie. Tylko na 10 minut zatrzymujemy się na skwerku, żeby chwilę odsapnąć, podjeść coś i popić.
Ruszamy dalej na zachód, w stronę Pomorska. Trzeba znów kawałek podjechać, ale po minięciu wiaduktu S3 znów trochę z górki. Ruch nie jest zbyt duży, trasa biegnie dyskretnie w dół, nawet trochę cieplej się zrobiło, momentami próbuje zaświecić słoneczko. Wokół lasy, całkiem przyjemna droga, nawet wiatr jakby mniej przeszkadza. Zbliżamy się do doliny Odry.
O 15:40 meldujemy się w upatrzonej pizzerii w Pomorsku. Obsługa bardzo miła, toaleta czysta, lokal w ogóle bardzo sympatyczny. Jedzenie też bardzo w porządku, pizza nam smakuje (chociaż wiadomo, że taka ocena z punktu widzenia wygłodniałego, jesiennego turysty zawsze będzie obarczona jakimś błędem ;)). Na tarasie (my usieliśmy w środku) kręci się fajne, bure kocisko. Miło nam się tu siedzi i odpoczywa, ale trzeba ruszać…
O 16:30 ruszamy w kierunku promu na Odrze, na południe. Mijamy ładną, murowaną (choć nieco zaniedbaną) zabudowę, w tym neogotycki kościół (dawny zbór). Do pałacu nie podjeżdżamy, może kiedy indziej…
Mamy szczęście – prom akurat podjeżdża na nasz brzeg. Wjeżdżamy razem z trzema samochodami, jeszcze chwila oczekiwania i ruszamy. Przysłuchujemy się rozmowom, m.in. na temat grzybów, które tutaj się pojawiły w sporej ilości – może i u nas po powrocie coś w końcu zacznie rosnąć? Pytam też o niedawną katastrofę ekologiczną – teraz podobno życie w rzece wraca do normy, pojawiają się ryby, ale wtedy było tragicznie, tony śniętych ryb i smród…
Jesteśmy na lewym brzegu rzeki, jedziemy kawałek doliną do wsi Wysokie, tu podjeżdżamy (jakże by inaczej) w górę. Zielone tablice informują nas, że administracyjnie wjeżdżamy do Zielonej Góry, ale nie ma tu nic, prócz lasu. Kawałek dalej Czerwieńsk, w którym byliśmy latem. Jedziemy teraz kawałek tą samą drogą na południe, co wtedy, ale w Płotach skręcamy na zachód. Chwilę jedziemy po jakiejś kostce, a potem zjeżdżamy na leśną drogę, całkiem słabą. Na dodatek pojawia się piach. Momentami trzeba pchać, a tu już słońce chyli się ku zachodowi. Na dodatek, w tym piachu w jednym miejscu wbite są paliki geodezyjne (po co, w środku lasu?!), na jeden z nich przez nieuwagę najeżdżam, co kończy się bolesną wywrotką. Nawet tylne koło się trochę przesunęło w szybkozamykaczu, muszę poprawić. W końcu jednak wjeżdżamy na dość przyjemny, choć momentami kamienisty szuter.
Po paru kilometrach dojeżdżamy do szosy – to krajowa 32. Jedzie się niezbyt przyjemnie, spory ruch, samochody momentami jadą bardzo szybko, na pewno ponad przepisowe 90 km/h. W Leśniowie Wielkim uwagę zwraca wiatrak „koźlak” z końca XVIII wieku, z zachowanymi skrzydłami – przecudnej urody. Z zadowoleniem konstatujemy także drogę rowerową po prawej stronie krajówki – kiepskiej jakości, ale jednak znacznie lepiej jechać tym, niż w towarzystwie samochodów.
W Łagowie skręcamy znów na południowy zachód. Jest już po osiemnastej, robi się teraz nieco chłodniej. Jedziemy teraz lokalną drogą, bardzo miła odmiana po tym odcinku krajówki. W Trzebulach mijamy bardzo ładny XVII wieczny kościółek pw. św. Jana Chrzciciela – dawny zbór ewangelicki. Częściowo drewniany (zrębowy), częściowo szachulcowy zwraca uwagę zwieńczeniem – ślepą latarnią. Niedaleko także zrujnowany XIX wieczny dwór, ale już się tam nie zatrzymujemy. Są też drogowskazy do pobliskiej winnicy „Pod Wieżą”, ale przecież i tak nie zdegustujemy. 🙂
Powoli zaczyna szarzeć. Planujemy jeszcze zatrzymać się przy sklepie – ma być w niedalekim Kosierzu. Na razie wąska, asfaltowa droga prowadzi przez las, są także ślady niedawnego deszczu. Chłodek robi się coraz konkretniejszy.
W Lubiatowie dojeżdżamy do drogi wojewódzkiej łączącej Nowogród Bobrzański z Krosnem Odrzańskim – my jedziemy w stronę Krosna. W Kosierzu za stawem zwraca uwagę ruina pałacu Knobelsdorffów, z położonym zaraz nieopodal folwarkiem. Dwór jest stary, z początku XVIII wieku, chociaż potem przebudowywany.
Jeszcze starszą metrykę ma kosierski kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, datowany na koniec XIII wieku! Oczywiście, to najstarsza część, bo potem był przebudowywany, m.in. w XVI wieku, a pod koniec XVII dostawiono drewnianą wieżę.
Sklep okazuje się być w tym samym budynku, co poczta. Z początku wydawał się nieczynny, ale na szczęście jest otwarty. Robimy szybkie zakupy na dzisiejszą kolację i śniadanie i ruszamy. Do celu nie mamy daleko, kilkanaście kilometrów. Za nami już ponad 130 km, jest po 19:00, więc nie zwlekając ruszamy.
Znów jedziemy lasem, chociaż niewiele widać po bokach, bo jest zupełnie ciemno. Mijamy uśpioną miejscowość Kukadła, zjeżdżamy nieco, by przekroczyć Bóbr. Mijamy Bobrowice i wśród łąk podjeżdżamy nieco, do… kolejnego mostu, tym razem na Kanale Dychowskim – to dość zaskakujące, zwłaszcza po ciemku. Znów jedziemy przez las – droga, chociaż wojewódzka, jest mało uczęszczana, jedzie się więc dobrze. Na koniec trochę w dół i jesteśmy w Strużce. O 19:50 meldujemy się na kwaterze. Całkiem ładnie nam to wyszło, myślałem, że będziemy bliżej 21:00. Chociaż, niestety, taki dystans wymusił kompromisy – kilka miejsc po drodze wartych zobaczenia musieliśmy odpuścić.
Agroturystyka bardzo przyjemna, gospodarze bardzo mili. Jest miejsce na rowery w stodole, nasz pokój ciepły i przytulny. Tylko kuchnia trochę „bazowa”, w zasadzie jest tylko czajnik i mikrofala: nam to akurat nie przeszkadza, nie planujemy większych posiłków poza śniadaniami i kolacjami.
Na razie robię szybką kolacyjkę (Ania w zasadzie nie ma ochoty na jedzenie, poszła od razu do łazienki). Trzeba też zaplanować, co na jutro. Mieliśmy chęć na Mużaków, ale wychodzi to jednak dość daleko, w jedną stronę ponad 50 km. Pogoda, co prawda, ma być ładna (słońce, choć rano ma być zimno), ale Ania narzeka coś na nogę – okazuje się, że chyba coś jest nie tak ze ścięgnem Achillesa, trochę ją boli przy obciążeniu i pojawiło się jakieś zgrubienie. No nic, zobaczymy jutro. Może warto czymś przesmarować, jakimś diclofenakiem, albo czymś podobnym przeciwzapalnym? Jutro spróbujemy kupić. Na razie układam trasę – poza samym Mużakowem, chcemy jeszcze podjechać do dawnej kopalni węgla brunatnego Babina, z jeziorkami. Zobaczymy, czy wszystko uda się zobaczyć.
2022-09-30
Strużka – Bad Muskau – Strużka (ok. 116 km)
Nie wstajemy skoro świt, po wczorajszym dniu wysypiamy się solidnie. Ani noga lekko opuchnięta, ale specjalnie nie boli. Decydujemy więc, że realizujemy plan z Mużakowem. Robimy śniadanko, jeszcze wrzątek do termosu i o 9:00 ruszamy.
Jest zimno konkretnie, rano chyba był przymrozek nawet. Ciężko się rozgrzać. Na podmokłych łąkach otaczających jezioro Janiszewskie unoszą się mgiełki, które częściowo docierają do nas, potęgując odczuwanie zimna. Potem jednak wjeżdżamy w las i jest ciut lepiej. Jedziemy cały czas szosą, mamy w miarę dobre tempo.
Przed dziesiątą wjeżdżamy do Lubska – wjazd do miasteczka jest pod górkę, na dodatek znak nas informuje, że droga jest kiepska (przynajmniej uczciwie stawia kawę na ławę). Przejeżdżamy przez centrum, więc korzystamy z okazji – jest otwarta cukiernia, mają nawet kawę – super! W sam raz na krótką przerwę. Ania zamawia jagodziankę – jest dość tania, jak na dzisiejsze czasy, nieco ponad 4 złote. Ja biorę ciastko z kremem, tzw. eklera, zwanego u nas też trumienką. Do tego, oczywiście, kawa. Pani obsługująca bardzo sympatyczna, kawiarnię polecamy!
Miasteczko, chociaż niewielkie, ma sporo interesujących starożytności. Uwagę zwraca przede wszystkim kościół pw. Nawiedzenia NMP, którego powstaje datuje się na XIII wiek. Niestety, po pożarze pod koniec XV wieku obiekt został w zasadzie przebudowany (zostały tylko mury). Poza kościołem oglądamy także wieżę Bramy Żarskiej – gotycką budowlę z XV wieku, a także kamieniczki w centrum miasta. W mieście jest także zamek – pałac Kotwiczów, mieści się w nim teraz DPS, nie podjeżdżamy już do niego.
Przy wyjeździe przejeżdżamy przez nieczynną linią kolejową niedaleko dworca. Aż żal patrzeć na imponującą kolejową infrastrukturę z wieżą ciśnień – do Lubska nie dojeżdżają już pociągi (z wyjątkiem, być może, towarowych), niestety, a jest to najstarszy dworzec w woj. lubuskim, z 1846 roku.
Słońce świeci, ale wciąż jest chłodno, chociaż przystanek w kawiarni trochę nas rozgrzał, a teraz dodatkowo znów podjeżdżamy pod górkę, minąwszy rzeczkę Lubszę. Po prawej stronie, w oddali widzimy potężne dymy bijące w niebo – to już niemiecka elektrownia Jänschwalde (czyli łużyckie Janšojce) spalająca węgiel brunatny, jedna z największych w Niemczech.
Mijamy kolejne wsie z podobną zabudową – murowane budynki z cegieł w dwóch kolorach – czerwonym i żółtym, wygląda to dość charakterystycznie. Przypomniało mi to rodzinną historię, jak to mój Tata w trudnych latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku zdobywał (tak, wtedy większość rzeczy się zdobywało, a nie po prostu kupowało :)) cegłę klinkierową gdzieś w okolicach Zielonej Góry właśnie – chyba w Gozdnicy: nabawił się przy tym dyskopatii.
Powoli robi się trochę cieplej, ale wciąż jest dość rześko. Cały czas świeci jednak słoneczko, więc nie jest źle, trochę odmiany w stosunku do poprzednich, pochmurnych i deszczowych dni. Mijamy Tuplice, a nieco dojeżdżamy do dawnej linii kolejowej łączącej Tuplice właśnie z Łęknicą. Obecnie po trasie tej linii poprowadzony jest szlak rowerowy, którym będziemy się dalej poruszać. Póki co, robimy krótki odpoczynek w miejscu dawnego przystanku kolejowego Jagłowice. Jest tu wiata, tablice informacyjne i… trochę śmieci, niestety.
Zaletą tej trasy jest wygoda (chociaż gdzieniegdzie szutrowa nawierzchnia jest nieco poprzerastana i robi się dość wąsko), wadą – że omija miejscowości. Tak i my omijamy Trzebiel (chociaż zajrzymy tam jeszcze w drodze powrotnej), za to kawałek dalej musimy przeprowadzać rowery po mokrym, a momentami błotnistym piachu w miejscu budowy drogi nr 12, pod którą nasz szlak prowadzi tunelem. Dalej jest jednak już spokojnie. Od czasu do czasu spotykamy rowerzystów – ale raczej lokalnych, turystów w ogóle nie ma (poza nami, rzecz jasna).
Z trasy tej zjeżdżamy w Żarkach Wielkich, kierując się bardziej na południowy zachód. Mijamy pomnik kresowiaków i dość ładną zabudowę. Zatrzymujemy się na moment na przekąski, a kawałek dalej zjeżdżamy w polną, a potem leśną drogę, mijając jeszcze rozległą zagrodę danieli.
Po naszej prawej stronie, w kierunku zachodnim widać już dolinę Nysy Łużyckiej w pięknych, jesiennych już nieco barwach, my zaraz też wjeżdżamy do lasu. Droga jest przyzwoita, twarda, tylko w jednym momencie nieco zniszczona przez sprzęt leśny. Na jakimś zjeździe pojawia się bruk – ale na krótko, nie jest zbyt dokuczliwy. Droga ogólnie przyjemna, cały czas zbliża nas do rzeki (i do granicy, przy okazji).
Nad samą rzeką las się prześwietla, drzewa rosną rzadko i są dość wiekowe w porównaniu do typowego „gospodarczego”lasu, którym jechaliśmy dotychczas. To już początek (a może raczej skraj) Parku Mużakowskiego – jego angielskiej (czyli polskiej) części, ściślej mówiąc. Odbijamy teraz nieco od rzeki, za chwilę pojawiają się coraz większe polany, a w końcu i otwarta przestrzeń. Na trawie rosną pokaźne okazy czubajek, niektóre bardzo imponujące.
My dojeżdżamy znów do rzeki i „mostem angielskim” przejeżdżamy na niemiecką (czyli francuską) część parku: równo przystrzyżona trawa, klomby z kwiatami, a kręte dróżki prowadzą nas do pałacu Pucklera, zbudowanej w XVI wieku rezydencji w stylu renesansowym. Chwilę odpoczywamy, a potem kierujemy się dalej, podziwiając dzieło Hermana von Pückler-Muskau, który, odziedziczywszy te dobra po ojcu, wpadł na koncept zrobienia parku. Do współpracy zaprosił m.in. jednego z najwybitniejszych architektów niemieckich czasu klasycyzmu – Karola Schinkela, znanego z wielu budowli na terenie Niemiec (np. poczdamskiego Charlottenhof), ale też dzisiejszej Polski – chociażby pałacyku myśliwskiego Radziwiłłów w wielkopolskim Antoninie, kościoła w Międzyrzeczu, czy kołobrzeskiego ratusza, a z bliższych nam obiektów – toruńskiego kościoła św. Trójcy (obecnie siedziba fundacji Tumult), zajmującego centralne miejsce na nowomiejskim rynku.
Całość robi duże wrażenie: doprawdy, duże mamy szczęście, bo przecież całe założenie zostało odtworzone całkiem niedawno dopiero – mosty na Nysie zniszczono podczas działań frontowych w czasie drugiej wojny światowej. Ten angielski, którym wjechaliśmy do Niemiec, został odbudowany w 2011 roku, a tzw. podwójny, którym wracamy do Polski, nieco wcześniej. A przedtem taki spacer, jaki robimy my, a także wielu innych odwiedzających (chociaż tłoku nie ma, jest raczej kameralnie), był raczej do realizacji w sferze marzeń – granica na Nysie była wszak granicą przyjaźni, więc musiała być silnie strzeżona… 😉
Po polskiej stronie oglądamy jeszcze most arkadowy (także odbudowany dziesięć lat temu) oraz tzw. Mauzoleum, z którego roztacza się piękny widok na park i pałac. Całość jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, chyba zasłużenie.
Z parku wjeżdżamy do Łęknicy – miejscowości żyjącej najwyraźniej z przygranicznego handlu. Widać to zwłaszcza na stacji Orlen, na której zatrzymujemy się na kawę – klienci to prawie wyłącznie Niemcy. Niedaleko stacji jest bazarek – krasnale, różne takie barachło, które najwyraźniej cieszy się wzięciem u naszych zachodnich sąsiadów. Dalej jest apteka – super! Ania narzeka na tego achillesa – faktycznie, jest opuchlizna, nie najlepiej to wygląda. Farmaceutka poleca jakąś maść, którą zaraz aplikujemy.
Z miasteczka kierujemy się pod górkę, w stronę dawnej kopalni węgla brunatnego „Babina”. To kolejny cel naszej dzisiejszej wycieczki. Obiekt ten położony jest na obszarze tzw. Łuku Mużakowa – czyli moreny czołowej powstałej podczas tzw. zlodowacenia Odry. Teren kopalni jest obecnie pewnego rodzaju pojezierzem antropogenicznym – główną atrakcją są właśnie jeziorka w dawnych wyrobiskach. Wśród nich poprowadzone są wygodne, szutrowe ścieżki. Pierwsze z nich, które mijamy – tzw. „Jedynka” – ma kolor nieco zielonkawy. Następne są nieco bardziej brązowe, niektóre wręcz to błotniste sadzawki.
Przynajmniej jedno z jeziorek, które mijamy, to zapadlisko, powstałe na skutek zawalenia się podziemnych korytarzy – malowniczo wyglądają kikuty drzew. Niekiedy zamiast jeziorka jest po prostu błotnista niecka.
Największe wrażenie robi, nie inaczej, największe jezioro – „Afryka”, a zwłaszcza jego strome, wyrzeźbione zbocza. Schodzimy na moment nad samo jezioro, na, nazwijmy to umownie, plażę – o zjadliwym żółto-brązowym kolorze. Przeskakuję na małą wysepkę sądząc, że podobnie jak ta „plaża”, podłoże jest tam równie twarde, nie dopisuję jednak tego pomysłu do listy najlepszych – grzęznę w grząskiej mazi, but mój, szary dotychczas, nabiera dość specyficznego koloru. Na szczęście, unikam wlewki do buta, potem próbuję to wyczyścić trawą, ale niespecjalnie się udaje.
Ruszamy dalej, zatrzymując się jeszcze na moment przy stromym, malowniczym brzegu. Potem jeszcze raz, na północnym krańcu jeziora – tu wchodzimy na wieżę widokową. Jest całkiem sporo ludzi, sporo rowerów – odwiedzający to w większości Niemcy. Czas nam jednak w drogę – jest już 15:20, wszystkie te niesamowitości pochłonęły całkiem sporo czasu, a do domu (czyli naszego agrotura) droga daleka, ponad 50 km. Po drodze chcemy zjeść obiad – najbardziej pasuje nam Trzebiel, tam jest jakiś bar z przyzwoitymi ocenami.
Przekraczamy wojewódzką 350-tkę i znów jesteśmy „na kolejowym szlaku”, tym samym, którym jechaliśmy w stronę Mużakowa. Mijamy dawną stację Nowe Czaple, skąd odchodziły bocznice do kopalni Babina, a także do okolicznych cegielni. Zatrzymujemy się na moment przy ruinach dawnej sortowni i brykietowni węgla brunatnego, dobrze już zarośniętej lasem.
Dalej jedziemy wygodną, choć miejscami nieco wąską, drogą rowerową. Linia ta robi teraz spory łuk – odbijamy najpierw w kierunku wschodnim, by powrócić do Żarek Wielkich – tam, po przejeździe przez drogę asfaltową wiodącą do Łęknicy, zamykamy kółko wracając na trasę, którą jechaliśmy przed południem do Mużakowa. Robi się teraz nieco chłodniej, słońce zaszło za chmury, ale za chwilę jesteśmy już Trzebieli.
Jest 16:20, czasu do zmroku coraz mniej, ale zjeść coś trzeba. Bar jest położony koło stacji benzynowej, w pierwszej chwili wygląda na zamknięty, ale na szczęście jednak nie. Zamawiamy klasyczne dania: Ania placek po węgiersku (albo zbójnicku? nie pomnę już), ja pierogi ruskie. Na przystawkę zupę – barszcz ukraiński. W barze jesteśmy w zasadzie sami, tylko raz czy dwa ktoś wpada po coś na wynos. Miło się siedzi, ale trzeba ruszać, jest już 16:50.
Za to słońce na chwilę wyszło jeszcze – fajnie. Robimy szybkie zakupy w sklepie i podjeżdżamy do ruin pałacu, całkowicie ukrytego, niestety, w chaszczach. Szkoda, bo budowla pochodzi z początku XVII wieku, teraz zaś ledwo można coś zobaczyć. Przejeżdżamy także obok wieży mieszkalnej z XIV wieku (oczywiście później przebudowywanej). Wyjeżdżając, widzimy jeszcze drogowskaz do ruin szubienicy – ale tam już, na wszelki wypadek, nie podjeżdżamy.
Przejeżdżamy przez drogę wojewódzką i wracamy na naszą „kolejową” trasę, którą jechaliśmy w drugą stronę przed południem. Teraz jednak, po dojechaniu do „przystanku Jagłowice”, decydujemy się na jazdę dalej tą trasą – jedzie ona nieco na wschód, zobaczymy, jak daleko dojedziemy. Po drodze mijamy klika tablic informacyjnych o lokalnym przemyśle cegielnianym: wzmianki o pierwszych cegielniach na terenie Łuku Mużakowa pojawiają się w XVII wieku, po wojnie trzydziestoletniej. Największy rozkwit zakładów przypada na XIX wiek, na co pośrednio wpłynęły wprowadzone podówczas przepisy, nakazujące stosowanie materiałów ogniotrwałych w budownictwie. Przemysł zaczął podupadać po pierwszej wojnie światowej, a po drugiej, gdy tereny objęła Polska – pozostała jedynie cegielnia w Tuplicach, działająca do końca ubiegłego wieku. Materiał, wobec wyczerpania złóż lokalnych, transportowano kolejką wąskotorową z Jagłowic.
My tymczasem dojeżdżamy do… końca trasy. No tak, przed Cielmowem dojeżdżamy do zabudowań, za którymi dawna linia kolejowa to porośnięty chaszczami ugór. No trudno. Szybko wyszukuję trasę w nawigacji – wygląda z grubsza okay. Moglibyśmy, co prawda, pojechać na zachód, do drogi, którą jechaliśmy rano, ale fajnie przecież pojechać inną trasą. Zresztą, od Lubska i tak wrócimy na tę trasę.
Na razie, mimo, że droga niby wojewódzka, jedzie się dość przyjemnie. Popołudniowe słoneczko daje namiastkę ciepła, mało wieje, ruch samochodowy znikomy. Ania, co prawda, narzeka na swojego achillesa – zobaczymy, jak to z tym będzie.
Droga leci teraz bardziej na wschód, ale za Grabowem skręcamy znów bardziej na północ, porzucając naszą DW. Za chwilę też, niestety i asfalt, który zamienia się coraz bardziej w bruk. Nie jest jednak najgorzej. W Jurzynie skręcamy jednak w zupełnie polną drogę. Jednak może ta trasa, wyznaczona przez Garmina, jest nieco suboptymalna, droga bowiem niekiedy niemalże niknie. Zjeżdżamy nieco w dół, mijamy jakieś uroczysko, teren nieco podmokły, ogólnie bardzo ładnie, tylko, że pora już późna, słońce zaczyna zachodzić, robi się szaro.
Mijamy strumyk, potem dojeżdżamy do lepszej nieco leśnej drogi prowadzącej, jak się zdaje, wzdłuż nasypu dawnej kolei. Nieco dalej ostry podjazd – i dojeżdżamy do asfaltu. To już przedmieścia Lubska. Mija nas jakiś rowerzysta na MTB, my wieżdżamy do miasteczka znów kontemplując zabudowania nieczynnej stacji kolejowej z wyróżniającą się wieżą wodną. Potem jeszcze dość ciekawe zabudowania za stacją.
Nie zatrzymując się już wyjeżdżamy z Lubska, jest 19:00 – zapada zmrok. Utrzymujemy w miarę solidne tempo, koło 20 km/h. Robi się chłodno, temperatura spada do 9-10 stopni. Postanawiamy jechać już do końca, bez postoju. Z niejakim zdziwieniem konstatuję, że z 5 km przed końcem nawigacja każe nam zjechać z asfaltu w lewo – mamy niby ominąć jezioro od zachodu. Rezygnujemy z tej optymalizacji i ciągniemy asfaltem do końca. O 19:50 meldujemy się w naszej noclegowni. Jemy szybką kolacyjkę i układamy plan na jutro. Może trochę popadać, ale nie ma co się martwić na zapas. Większym zmartwieniem jest boląca noga Ani, może to smarowanie coś niecoś pomoże.
Nocleg planujemy gdzieś tam na północ od Chojnowa – wypadnie ponad 100 km, trzeba ruszyć rano.
2022-10-01
Strużka – Żagań (ok. 50 km)
Pierwszy październikowy poranek wita nas dość rześką pogodą, ale temperatura jest nieco wyższa, niż wczorajszego ranka. Jemy śniadanie, pakujemy się i chwilę po óśmej wyjeżdżamy.
Pogoda, jak się rzekło, nie rozpieszcza, jest koło 7 stopni, poprzez rzadkie chmury próbuje przeświecać słońce. Ruszamy na wschód, ładną, choć nieco wyboistą, polną drogą. Za chwilę wjeżdżamy do lasu – tu mamy mały podjazd, jest trochę piachu, ale źle nie jest. Słońce natomiast chowa się bardziej za chmury.
W Dachowie robimy coś w rodzaju „U”, omijając krótki odcinek brukowy. Zaraz też zresztą znów wjeżdżamy do lasu – droga jest tutaj nieco gorsza, bardziej poprzerastana i mocno nierówna. Konsekwentnie zbliżamy się do Kanału Dychowskiego, skręcając nieco bardziej w lewo, na południowy wschód.
Nad samym kanałem droga jest całkiem fajna, przyzwoity szuterek, tylko równo, jak strzelił. Chociaż jak patrzę na wskazania GPSu, to delikatnie jednak nabieramy wysokości. Wyczuwamy lekki przeciwny wiatr, ale póki co, jedzie się całkiem przyzwoicie.
Droga jest przyjemna, w sumie, mimo pewnej monotonii dość malownicza i kameralna: przez długi czas nie spotykamy nikogo, potem chyba jakiegoś grzybiarza na rowerze. Cały czas przyzwoity chłodek, słońce definitywnie zasłonięte przez chmury, tylko od czasu do czasu próbuje niewyraźnie przeświecać.
Mijamy jeden mostek na kanale, a parę kilometrów dalej drugi. Droga potem odchodzi od kanału, wiodąc teraz mocniej pod górkę. Po lewej, w dole, przez drzewa widzimy jaz Krzywaniec, skąd początek bierze kanał. Teraz jedziemy już wzdłuż Bobru. Jeszcze chwila, a dojeżdżamy do drogi asfaltowej, dość kiepskiej. Mijamy jakieś dziwne ruinki – resztki bramy wjazdowej najwyraźniej. Chwilę dalej jest już regularny płot i to z zasiekami – to jednostka wojskowa, a konkretnie Regionalna Baza Logistyczna w Nowogrodzie Bobrzańskim. Potem spojrzałem na mapę i pożałowałem, że nie przejechaliśmy wcześniej na drugą stronę Bobru – tam mijalibyśmy dość ciekawe ruiny kościoła w Podgórzycach, z XIV wieku. Trudno, planowanie nieco ad-hoc ma swoje plusy i minusy.
Bóbr przejeżdżamy w samym Nowogrodzie. Zastanawialiśmy się chwilę, czy nie pojechać nadal jego lewą, zachodnią stroną do Żagania, ale biorąc pod uwagę dość napięty plan na dzisiaj postanawiamy jechać asfaltową drogą wojewódzką po wschodniej stronie licząc na to, że ruch tam nie będzie zbyt duży. Tą drugą stroną to raczej mielibyśmy leśne drogi – nigdy nie wiadomo, jakiej jakości.
Za rzeką zaskakująco konkretny podjazd – tylko po to, by, po skręcie w prawo, zjechać ponownie w dół. Zaraz dojeżdżamy co prawda do wahadła – musimy czekać. Remontowany jest most na rzeczce Brzeźnicy. Przepuszczamy samochody i ruszamy na końcu – okazuje się, że odcinek jest dość długi, a przy naszym turystycznym tempie łapiemy się już na ruch z przeciwka, na szczęście tylko kawałek. Potem mamy za to dłuższy kawałek bez samochodów. Jedziemy teraz lasem. Wzniesień większych nie ma, aczkolwiek cały czas nieznacznie mamy pod górkę. Na razie decyzja wydaje się w porządku – ruch jest raczej niewielki, jedzie się dobrze. Jednak, I pod wiatr, teraz już bardziej odczuwalny zwłaszcza na odkrytych terenach, na które wyjeżdżamy – najpierw w Dobroszowie, potem, po kolejnym odcinku leśnym, w Gorzupii Dolnej. Tutaj zbliżamy się dość mocno do rzeki, widać nawet most z charakterystycznymi, drewnianymi izbicami.
Kawałek za wsią stajemy na chwilę. Dotychczas w zasadzie jechaliśmy bez przerw, nie licząc krótkich przystanków na zdjęcia bądź „scalenie”, gdy trochę się rozciągnęliśmy. Ani noga trochę boli – zobaczymy, jak to będzie wyglądać. Zjadamy też jakieś przekąski. Wciąż chłodno, jakieś 11 stopni, więc nie siedzimy długo.
W Miodnicy mijamy kościół pw. św. Sebastiana, a także dość ciekawy, choć zaniedbany dwór obronny z XVI wieku. Sama wieś ma dość starożytny rodowód – wymieniana jest w tzw. Liber fundationis episcopatus Vratislaviensis – księdze zawierającej rejestr wsi podlegających biskupstwu wrocławskiemu, najprawdopodobniej z początku XIV wieku.
My musimy jednak się skupić, bo przed nami kolejne wahadełko, tym razem krótsze, na dodatek przed nami jedzie traktor niewiele szybciej od nas: tym razem nie mamy więc kłopotu z nadjeżdżającymi z przeciwka samochodami.
Powoli dojeżdżamy do Żagania, mijamy jeszcze Pożarów i Stary Żagań, widzimy już strzelistą wieżę kościoła ewangelickiego. Sam kościół rozebrano po drugiej wojnie światowej. Mijamy zespół klasztorny augustianów i kierujemy się do pałacu. Sam pałac, zbudowany w stylu barokowym w XVII wieku przez Lobkowitzów, potem przebudowany, stoi na miejscu starszego zamku piastowskiego, a obecnie jest siedzibą domu kultury. Otoczony parkiem, który de facto sięga aż na wyspę na Bobrze.
Żagań prosi się o dokładniejsze zwiedzanie – szkoda, że nie mamy na to czasu. Kierujemy się na stację Orlenu, gdzie robimy sobie postój na kawę i drugie śniadanko. Patrzymy na prognozy – za godzinę, dwie ma zacząć padać. Nie najlepiej. Niby teraz jest trochę cieplej, ale jak zacznie padać, temperatura pewnie wróci do 11-12 stopni. Ania sugeruje nocleg pod dachem. Sprawdzam więc możliwości, szukam w okolicach planowanego noclegu – są jakieś agroturystyki w okolicach Jaroszówki (trochę na północ od Chojnowa). Dzwonię, ale nikt nas nie chce. Jeden pan tylko prosi o telefon później, bo teraz jest poza domem i nie wie, czy jacyś grzybiarze, którzy u niego teraz są zostaną na weekend, czy też nie. No dobra… na razie ruszamy.
Mylę się i jedziemy na zachód, zamiast na południe, w stronę mostu na Bobrze. Korygujemy i szybko wracamy. Ania skarży się na wzrastający ból achillesa. Za mostem zatrzymujemy się: chwila zastanowienia i decydujemy jednak, że nie ma co kontynuować. Pogoda słaba, na pewno nie będzie sprzyjać podleczeniu tego bólu, a droga daleka. Trochę żal atrakcji – tego dnia chcieliśmy zobaczyć opuszczone poradzieckie osiedle Pstrąże (a coraz mniej tam do oglądania), musimy obejść się ze smakiem. Na dodatek, podobnie jak na wycieczce letniej, nie udaje nam się dojechać do województwa dolnośląskiego: wtedy z mojej, teraz z Ani „winy”. Na otarcie łez pozostaje nam fakt, że Żagań jest historycznie częścią Dolnego Śląska. Niedosyt jednak pozostaje…
Sprawdzam pociągi – a to pech! Na bezpośredni pociąg z Wrocławia do Torunia, ten sam, którym mieliśmy jutro jechać, nie zdążymy – pociąg z Żagania właśnie odjeżdża. Następny, po 14, który jedzie do Legnicy, nie jest skomunikowany i będziemy we Wrocławiu za późno.
Ale nie jest źle, kupuję bilet z przesiadkami w Legnicy, Wrocławiu i Bydgoszczy, będziemy w Toruniu ok. 23:30. Potem jeszcze sprawdziłem, że w Bydgoszczy mamy szansę na wcześniejszy pociąg, jest 3 minuty na przesiadkę (w aplikacji miałem ustawione 10), co oznacza, że będziemy koło 22:00 – to znacznie lepiej.
Wracamy – mijamy okazały neogotycki budynek szkoły muzycznej (robi wrażenie) – czyli dawny szpital św. Doroty – i podjeżdżamy do ogrodu pałacowego, gdzie znów siadamy na chwilę – ja z małymi kłopotami kupuję bilety (i zwracam ten na jutro) – chwilę to trwa. Potem robimy rundkę honorową po wyspie, tzw. Bażanciarni (ha, ciekawe czemu) – całkiem tu ładnie, widać, że to miejsce rekreacyjne bardzo lubiane przez Żaganian. Pod koniec wyspy mały dysonans – nieczynny i zaniedbany dawny basen miejski. Ale to jeszcze nic. Na samym krańcu jednak istne kuriozum – to dawne zakłady Polar, obecnie w stanie ruiny. W centrum miasta i to jeszcze w tak atrakcyjnie krajobrazowo-rekreacyjnie terenie – władze PRL miały rzeczywiście fantazję, jeśli chodzi o umiejscowienie niektórych fabryk. Obecnie jest to gratka dla wielbicieli urbeksu, chociaż chyba wszystkie dostępne wejścia i okna są zabezpieczone. Całość robi dość niesamowite wrażenie.
Kierujemy się do położonego po drugiej stronie rzeki dworca. Za dworcem, w lasku jest jeszcze jedno miejsce, które warto zobaczyć, a które już odpuszczamy – to teren dawnego obozu jenieckiego Stalag Luft III, w którym podczas drugiej wojny światowej więziono alianckich lotników. Najbardziej znanym epizodem jest tzw. „Wielka Ucieczka”, kiedy to wykopano ponad 100 metrowy tunel (w zasadzie nawet 3 tunele, wykorzystano ostatecznie jeden), którym 81 jeńców uciekło. Prawie wszystkich, niestety, schwytano, z czego większość z nich rozstrzelano na osobisty rozkaz Hitlera (w tym jednego z kilku Polaków – por. Kolanowskiego, który m.in. kierował grupą odpowiedzialną za stworzenie mapy i konstrukcję schodów w tunelu), powiodło się tylko trzem więźniom. Na kanwie tych wydarzeń powstał film „Wielka Ucieczka” z 1963 roku wyreżyserowany przez Johna Sturgesa, z udziałem m.in. Steve’a McQueena, Charlesa Bronsona i Richarda Attenborough’a (brata bardziej znanego sir Davida).
Tymczasem faktycznie zaczyna padać, my jednak dojeżdżamy już do stacji kolejowej. Sam żagański dworzec robi duże wrażenie – niegdyś to była ważna, węzłowa stacja, wyposażona także w lokomotywownię. Obecnie ruch pociągów jest, oględnie rzecz ujmując, umiarkowany. Na peronie stoi zabytkowa lokomotywa parowa OK 1-198, a także stare wagony Polregio. Obok dworca jak zawsze, wieża ciśnień. Sam budynek jest wyremontowany, wnętrza zajmuje muzeum kolejnictwa – jest sporo ciekawych eksponatów, trochę historii i zdjęć, starych rozkładów jazdy (zarówno przed- jak i powojennych) jest stojak z biletami kartonikowymi, a nas, rowerzystów, w szczególności interesuje mała drezynka z napędem na pedały. 🙂
Pociąg do Legnicy to niezbyt duży szynobus – ale też ludzi zbyt dużo nie ma. Na następnych stacjach wsiada kilku grzybiarzy z dość imponującymi zbiorami (a u nas nic jeszcze nie było). W Legnicy krótka przesiadka, we Wrocławiu dłuższa – jemy coś jeszcze na stacji, a potem wsiadamy w pociąg IC jadący do Gdyni. Próbujemy porozumieć się z synem, żeby po nas przyjechał. On coś kombinuje, bo chce zostać w Toruniu na noc – no trudno, ma nam zostawić samochód u moich rodziców – to jeszcze będziemy musieli podjechać. Ania jednak dzwoni do swojego ukochanego teścia i uprasza go, żeby po nas podjechał. 🙂
W Bydgoszczy jesteśmy bez opóźnienia, dzięki czemu łapiemy wcześniejszy Regio do Torunia. Telefon do Taty był niezłym pomysłem – okazuje się, że w Toruniu solidnie pada. Szybko montujemy rowery na samochód, odwozimy Tatę do domu i przed 23:30 jesteśmy w domu.