2021: Wakacyjna włóczęga rowerowa po Pomorzu

Wakacje na Pomorzu – we dwoje

Uczestnicy:


Ania

Bubu – sprawozdawca

Wstęp

Tym razem od początku wiedzieliśmy, że nie ruszymy na jakąś wakacyjną wyprawę rowerową w większym gronie (czyli z Marynią, Lechem i Zosią) ze względu na problemy zdrowotne Lecha. Myśleliśmy, że pojedziemy razem z dziećmi – Witkiem i może Natalią. Myśleliśmy, że pojedziemy na południe Polski – trochę posiedzimy w Krakowie, potem może Jura Krakowsko-Częstochowska (a może przedtem?). Ale ostatecznie tak się poukładało z terminami, że zmieniliśmy plany. Pojechaliśmy w czwórkę (Ignacy już nie bardzo chce z nami jeździć) na parę dni do Krakowa. Stamtąd wróciliśmy na półtora dnia do domu. Witek pojechał z babcią i kuzynami do Błot Karwieńskich na coroczny nadmorski turnus rodzinny, Natalia zresztą też dołączyła do nich na klika dni (potem jedzie w góry). Plan był taki, że zawieziemy ich samochodem, weźmiemy rowery na dach i ruszymy stamtąd na dwutygodniową wyprawę we dwoje. Ostatecznie jednak wyszło trochę inaczej, bo Ania musiała zostać dzień dłużej w domu. Odwiozłem więc w sobotę Mamę i dzieci nad morze i w niedzielę pojechałem rowerem do Grzybka w Borach Tucholskich, do moich rodziców. Ania też tam dojechała bezpośrednio z domu. Stamtąd w poniedziałkowe przedpołudnie rozpoczynamy kolejne rowerowe wakacje.

Bardzo określonych planów nie mamy. Chcemy pojechać najpierw nieco na północ (dla mnie to poniekąd powrót), zdobyć najwyższe wzniesienie polskiego niżu – Wieżycę. Potem jakoś na zachód, pod niemiecką granicę, zobaczymy jeszcze jak daleko nas poniesie. Na koniec chcemy wrócić trasą nad morzem do Błot Karwieńskich. Tę część wyprawy planujemy przebyć na luzie, robiąc częste przystanki na kąpiele w morzu i posiedzenie na plaży w przyjemnych i w miarę możliwości kameralnych miejscach.

2021-08-08

Błota Karwieńskie II – Grzybek (ok. 189 km) – moja droga

Sąsieczno – Grzybek (ok. 112 km) – Ani droga

Chcę ruszyć skoro świt przed siódmą, bo droga przede mną daleka, a jadę „na ciężko”, ze sprzętem biwakowym i w ogóle z kompletem rzeczy, Ania weźmie tylko swoje rzeczy. Wstaję więc o 5:30, jem śniadanie, a tu przykra niespodzianka – zaczyna padać. Trochę próbuję to przeczekać, sprawdzam prognozy. Jakichś wielkich opadów nie przewidują, zresztą nawet w tej chwili bardzo mocno nie pada… Jeszcze chwilę czekam i o 7:30 w lekkim deszczu ruszam.

Jadę z Błot Karwieńskich Drugich do Błot Karwieńskich Pierwszych 🙂 Potem do Sławoszyna, gdzie wjeżdżam na DDR poprowadzoną śladem dawnej kolei Krokowa – Swarzewo, po której raz już jechałem dwa lata temu, po powrocie z naszej wyprawy po Szwecji. Cały czas pada, nie jakoś mocno, ale droga jest całkiem mokra. Nie przeszkadza mi to specjalnie, nie jest na szczęście zbyt chłodno. Ta wilgoć zwabia jednak pomrowy, których na trasie jest teraz całe mnóstwo. Z początku próbuję je jakoś omijać, ale jest ich takie zatrzęsienie (nie widziałem jeszcze czegoś podobnego), że nie daje się tego robić. Całe szczęście, mam błotniki, bo inaczej kiepsko by to wyglądało 🙂 I dobrze, że nie ma ze mną Zosi ;), która w Szwecji ratowała ślimaki.

Ze Swarzewa czeka mnie niestety kawałek trasy po ruchliwej, nawet o tej porze, drodze Władysławowo – Reda. Na szczęście to niezbyt długi odcinek, wkrótce po lewej stronie drogi pojawia się DDR, na którą z przyjemnością się ładuję. Dojeżdżam do Pucka, przejeżdżam obok interesującego kościoła farnego, który trochę przypomina „mój” toruński kościół p.w. śś. Janów. Mam też ładny widok na zatokę, ale nie zatrzymuję się, nie ma na to czasu. Za Puckiem wjeżdżam na terenowy odcinek, który miejscami staje się nawet leśną ścieżką. W Rzucewie mijam osadę łowców fok. Ciekawe, trzeba będzie tu kiedyś wrócić. Znów mam widok na zatokę. Kieruję się wzdłuż niej przez rezerwat Beka po płytach. Potem wyjeżdżam na równię i w dali widzę komin elektrowni. To już Gdynia. Sprawdzam szybko, czy mam opcję z mszą gdzieś po drodze. Okazuje się, że tak. W Gdyni na Chylońskiej jest msza o 10:00. Super, to mi pasuje. Wbijam tam w samą porę, wcześniej wjeżdżając w nie tę ulicę, co trzeba. Musiałem zjechać raptem kilkaset metrów.

Podczas mszy kręci się dwóch kloszardów, więc czuwam przy rowerze, choć oni są raczej zainteresowani zbieraniem datków po mszy. Pod koniec mszy trochę ludzi wychodzi na zewnątrz, więc spokojnie idę do komunii, zostawiając rower. Jakież było moje zdziwienie, gdy po mszy, odjechawszy nieco spod kościoła, chcąc zjeść przekąskę i założyć okulary, odkryłem, że w torbie na kierownicy mam kompletny rozpirz! No nie, czyżby ktoś się do niej dobierał? Woreczek na okulary pusty… Czy ktoś zajumał same okulary? Co z portfelem? Ale zaraz… wszystko jest, tylko w straszliwym nieładzie. To chyba podczas tego terenowego odcinka za Puckiem tak się porobiło. Zdenerwowanie mija, zjadam przygotowaną rano kanapkę, zakładam okulary i ruszam dalej. Deszcz przestał padać, gdy byłem na mszy. Mam teraz kłopot z GPSem. Co chwila się wyłącza. Co jest grane? Chyba problemem było to, że dałem zbyt mocne przybliżenie. Po oddaleniu sytuacja się stabilizuje.

W centrum Gdyni trafiam na jakąś imprezę. To chyba maraton. Część ulic jest zamknięta. Jadę DDR-em obok, więc spokojnie daję radę. Przez Orłowo i Kamienny Potok zjeżdżam coraz bliżej morza i w Sopocie jadę już w zasadzie brzegiem. Coraz więcej ludzi się pojawia, jest już południe. Trzeba mocno uważać, rowerzystów też się sporo pojawiło. W Brzeźnie odbijam od morza i ulicą Hallera przez Wrzeszcz dojeżdżam do Gdańska „właściwego”. W zasadzie większość miasta przejeżdżam DDR-ami. Nie jest źle, tylko przez skrzyżowania kłopot, nie zawsze wiem, gdzie właściwie lepiej jechać.

Z Gdańska wyjeżdżam wzdłuż kanału Raduni i jadę przy nim aż do Pruszcza Gdańskiego. Tu kieruję się jeszcze kawałek na południe, a w Rusocinie skręcam na południowy-zachód. Już prawie 100 km za mną. Powoli zaczyna się podjazd. W końcu z kilku metrów n.p.m. muszę wjechać na ponad 100m. n.p.m… Solidnie załadowanym rowerem… To jednak nie pierwszyzna, przy dużej rodzince to raczej norma 🙂 Prędkość mi nieco spada, na dodatek w zasadzie cały czas mam wiatr w twarz. Nie jest może bardzo mocny, ale wystarczający by go odczuć i by przeszkadzał. Trzeba by zaplanować postój z jakimś sklepem, może cukiernią. Od tego jest zwykle Ania, ale tym razem sam muszę o siebie zadbać. Na razie jadę, w niezbyt imponującym tempie, ale w każdym razie posuwam się do przodu. To Kaszuby – teren pofałdowany więc przepisowo. O 14:30 dojeżdżam do Skarszew. Tu na szczęście jest czynna piekarnia. Kupuję kawałek ciasta z owocami, a także uzupełniam zapasy wody. W cukierni kręci się os na potęgę. Przy mnie dziewczynę za ladą użądliły 3 razy. Siadam pod kościołem, zdejmuję nieco przemoczone buty i zajadam zakupione smakołyki. Zaraz, gdzie są okulary? No pięknie, początek wyprawy… Na szczęście znalazłem je na chodniku nieopodal. Uff!

O 15:00 ruszam dalej, przejeżdżam przez pochyły ryneczek Skarszew i jadę dalej na południe, najpierw po płytach, potem po bruku. W lesie droga fatalna: kopny piach i pod górkę. Muszę pchać objuczony rower. Trudno… Odcinek niby nie jest długi, ale jego pokonanie zabiera sporo czasu. Na szczęście w przyjemnym lesie. W końcu dojeżdżam do asfaltu i przekraczając most na Wierzycy, ciągnę dalej na południe.

Wiatr wciąż przeszkadza mi w osiągnięciu imponującego tempa. Gdzieś tam niepostrzeżenie opuszczam Kaszuby i wjeżdżam na Kociewie. Przekraczam ruchliwą trasę nr 22, potem mijam arboretum w Wirtach. Objeżdżam jezioro Borzechowskie od zachodu, przez Borzechowo właśnie. To już dorzecze Wdy, więc niby prawie w domu, ale do Grzybka mam jeszcze dobre 40 km, a tu już po godzinie 16. Nie najlepiej, tym bardziej, że teraz będę miał trochę terenu. Chociaż chyba nie powinno być tak piaszczyście, jak za Skarszewami.

Do Lubichowa jeszcze szosa, potem już leśne-polne i leśne drogi. Tak oto dojeżdżam do Wdy. Teraz już prawie do samego Osia, a w zasadzie do Starej Rzeki, jadę drogami leśnymi. Czasem lepszymi, czasem gorszymi. Przez Wdecki Młyn i Kasparus. Za to krajobrazowo świetnie, prawie cały czas przez malowniczy, wciąż świeżo zielony o tej porze roku, las.

Chwila odpoczynku koło Błędna

Przed Błędnem chwila odpoczynku, jest już prawie 18. Mija mnie ekipa na MTB, chwilę miło rozmawiamy. Teraz jadą na lekko, ale podróżują też bikepackingowo. Trochę gadamy o różnych wycieczkach, ale i dla mnie i dla nich pora ruszać. Dosłownie na moment łapię szosę w Błędnie, a potem znów świetna jazda wzdłuż Wdy, chociaż jestem już nieco zmęczony. Mijam most w Starej Rzece. Wracam na asfalt, jestem niemal w domu. Po sławetnej trąbie powietrznej z 2012 roku nie ma już prawie śladu. Jeszcze trochę pod górę, potem hopki do Radańsk i wjeżdżam do Osia, a stąd mam już tylko 3 km przez las do Grzybka.

Melduję się w domku rodziców 5 minut przed 19. No, trochę mi zeszło… Jednak dłużej, niż sądziłem. Ania przyjechała kilkanaście minut przede mną. Czeka na nas pyszna kolacyjka przygotowana przez tatę i warzywka z naszego ogródka, przywiezione przez Anię. Super 🙂

Ania z domu ruszyła dość późno. Przeczekiwała padający deszcz. W rezultacie w drodze była dopiero chwilę po 11:00. Wybrała standardowy wariant drogą rowerową do Osieka, potem przez Złotorię do Torunia. Tu, przez Kaszczorek i Rubinkowo, potem ulicami Żółkiewskiego i Kościuszki do Grudziądzkiej. Cały czas drogami rowerowymi. Następnie przez ulicę Długą do Szosy Chełmińskiej i stąd już dalej na północ popularną trasą przez Łubiankę do Unisławia. Pierwsze kanapki żona zjada pod przyjemną wiatą w Leszczu. Do samego Unisławia zazwyczaj jeździliśmy przez Głażewo, opuszczając DDR na ostatnim odcinku, Ania wybiera wariant „bezpieczny”, choć nieco bardziej okrężny, przez Raciniewo. Za Unisławiem jest teraz nowa droga rowerowa praktycznie do samego Chełmna, a konkretnie do ronda na górce przed Chełmnem. Do samego Chełmna przyjemny zjazd elegancką szosą z pięknym widokiem na uroczą Starówkę. I trochę mniej przyjemny podjazd do miasta. Na rynku krótki przystanek na lody.

Wjazd do Chełmna
Chełmno
Wisła z mostu na DK91

Wyjazd z Chełmna wiedzie ulicą Wodną w kierunku DK 91. Niestety trzeba ten kawałek DK przejechać, bo alternatywnej trasy przez Wisłę nie ma. Na szczęście zaraz za mostem, w Głogówku, skręca się w prawo i przez Żurawią Kępę dojeżdża się do Świecia mijając bardzo ładną starą świecką farę.

Widok na Świecie
Stara Fara w Świeciu

Potem przejazd przez kolejną rzekę, tym razem Wdę i pod górkę. Całkiem sporo trzeba podjechać, więc w Sulnówku na ławeczce Ania robi sobie znowu postój, w swojej ulubionej odpoczynkowej pozycji, z nogami do góry. Za Sulnówkiem kolejny zjazd do Wdy i znów spory odcinek pod górkę. Do Drzycimia jedzie się bardzo ładną drogą, zacienioną tunelem ze starych drzew. Za Drzycimiem też niedawno jeszcze były drzewa – stare dęby, ale niestety przy okazji remontu drogi większość z nich została wycięta.

W Spławiu z drogi do Osia skręca się w lewo i wąską, asfaltową leśną drogą, po 5 km dociera się do Grzybka.

2021-08-09

Grzybek – Orle (ok. 68 km)

Zarówno dla Ani, jak i dla mnie poprzedni dzień był dość konkretny. Ania zrobiła 112 km, ja 189, więc wobec braku konkretnych planów i ograniczeń, lenimy się nieco. Wstajemy może nawet nie tak późno, ale potem celebrujemy śniadanie i nieśpiesznie pakujemy się. W rezultacie wyjeżdżamy dopiero ok. 11:00. Chcielibyśmy dojechać gdzieś w okolice Kaszubskiego Parku Krajobrazowego i zanocować nad jeziorem Patulskim albo Ostrzyckim.

Z początku nie kombinując zbytnio, postanawiamy jechać po prostu asfaltem przez Osie, Tleń do Śliwic. Po drodze do Osia mijamy skutki lipcowej nawałnicy. Powalone drzewa, które zatarasowały drogę, są już częściowo uprzątnięte. Grzybek po tej nawałnicy nie miał prądu z sieci przez kilka dni, na szczęście po 2 dniach Enea zapewniła generatory.

Skutki lipcowej wichury koło Grzybka

Podobnie jest na trasie Osie – Tleń. Tu już pracują harwestery, tnąc i usuwając powalone drzewa. Obok drogi pieszo-rowerowej mijamy miejsce pamięci narodowej. Napis przy zbiorowej mogile jest dość lakoniczny, ale najprawdopodobniej pochowane są tu Żydówki, pędzone przez Niemców z obozu w podtoruńskim Chorabiu do Tucholi, które nie wytrzymały „trudów podróży”, ujmując rzecz bardzo eufemistycznie. Tak przynajmniej twierdził nieżyjący profesor Soldenhoff, który w Grzybku był stałym bywalcem i rzecz tę badał hobbystycznie, bo przede wszystkim był przecież filozofem.

Skutki lipcowej wichury – okolice Tlenia: Harwester w akcji
Skutki lipcowej wichury – okolice Tlenia

Przed Tleniem odbieram telefon. Do naszego domu przyjechała ekipa, która ma zdemontować fronty kuchenne w ramach naprawy gwarancyjnej (mają być przemalowane). Niestety dom zastali zamknięty. Hm, dzwonię do Ignacego – kicha, nie odbiera, a przecież miał czuwać! Doganiam Anię – czeka na mnie za mostem na Wdzie w Tleniu. Ona próbuje przez messengera – też nic z tego. Dzwonię znów do gościa z ekipy, by pukał w okno – bez odzewu. Dzwonimy więc do Ani Taty – nie odbiera, no niech to! Ania próbuje ostatniej deski ratunku, dzwoni do Jeremiasza, który ma dziś przyjechać do Ignacego z towarzystwem (wolna chata!). Obiecuje pomóc i faktycznie, udaje mu się nawiązać kontakt. Dostaję sygnał, że panowie działają już w środku. No dobrze… Sprawa chyba załatwiona.

Łążek – budynek stacji kolejowej

Jedziemy teraz w stronę Łążka, pod górkę. W lesie robimy króciutką sik-pauzaę i za chwilę jesteśmy w Łążku. To bardzo ładna, zadbana wieś z ciekawą zabudową. Przejeżdżamy obok fragmentu lasu zniszczonego przez wichurę w 2012. Nieopodal znajduje się mała wieża widokowa. Jedziemy cały czas wzdłuż Prusiny – małej, ale wartkiej rzeczki. Z doświadczenia wiem, jak fajnie można po niej spłynąć zwałkowo 🙂 Mijamy sympatyczną stację w Łążku, potem przejazd kolejowy i znów wjeżdżamy do lasu. Tylko na chwilę, bo zaraz mamy wieś Łąski Piec. Za nią jedziemy dłuższy odcinek w lesie. Asfalt tu nieco gorszy. Pod koniec tego kawałka mijamy po prawej stronie zniszczony kamień upamiętniający budowę tej drogi „w czynie społecznym” 🙂

Przed Śliwiczkami

Na wlocie do Śliwic przejeżdżamy obok dużego zakładu szklarskiego (przy ulicy Szklanych Domów 🙂 ) – jest teraz DDR zresztą (oczywiście, przy przejeździe kolejowym trzeba zjechać na szosę). Szybko przejeżdżamy przez Śliwice i kierujemy się na Osieczną. Przy wyjeździe prace drogowe – chyba robią chodnik wzdłuż drogi, trzeba uważać. Słoneczko miło praży, jest dość ciepło. Przez Byłyczek (fajna nazwa), Duże i Małe Krowno dojeżdżamy do Osiecznej. Tu jakiś dziwny skrót – niby droga rowerowa, niech będzie. Mijamy dawną linię kolejową Szlachta – Myślice, którą, niestety, rozebrano i kierujemy się na północ, znów przez las, dość fajną drogą.

Chwila odpoczynku

Przed Zimnymi Zdrojami (nazwa dla nas brzmi znajomo 🙂 ) odpoczywamy chwilę i coś tam przegryzamy. Ania nie czuje się jakoś specjalnie dobrze, trochę ją wczorajszy dystans zmęczył, jednak dawno nie jeździła. Dodatkowo, trochę obtarło ją siodełko. Być może będziemy musieli zatem zmodyfikować nieco trasę – to znaczy skrócić.

Takie drogi…
…to bardzo lubimy

Na razie w Zimnych Zdrojach opuszczamy asfalt, jadąc dalej na północ. Przez krótką chwilą straszą nas kocie łby, ale potem jest świetny, leśny szuterek. Dojeżdżamy nim do drogi asfaltowej, by z niej za chwilę skręcić w prawo, na północny wschód na krajową 22. Tu ruch spory, także ciężarowy. Pomimo szerokiego pobocza nie jedzie się przyjemnie, ale szybko skręcamy w zacny, lokalny asfalcik. Przejeżdżamy linię kolejową Tczew – Chojnice koło przystanku Kamienna Karczma. Jeszcze chwilę do miejscowości Studzienice i tu opuszczamy utwardzoną nawierzchnię na dłużej już, skręcając na północny wschód.

I znów bajeczny szuterek
A potem nieco mniej bajeczny leśny bruk

Podążamy dłuższy czas w tym kierunku – droga nie jest zła, las chroni przed słońcem. Trochę dalej skręcamy na północ i tam jest droga brukowa. Ha! W zasadzie, to moglibyśmy jechać jeszcze kawałek dalej i dojechać do szosy biegnącej z Kalisk przez Cieciorkę i Płociczno do Starej Kiszewy. Wzdłuż tego bruku jest jednak trochę piaszczystego, ale stabilnego pobocza, pozostajemy więc przy pierwotnej koncepcji.

Jez. Nierybno Małe

Robimy krótki postój przy sympatycznym jeziorku Małe Nierybno. Jest tu wiatka, a nad samym jeziorem oznaczone stanowiska wędkarskie, ciekawe. Na szczęście, nikogo tu nie ma, tylko trochę (aczkolwiek niewiele) śmieci. Jemy jakieś przekąski i ruszamy dalej. Momentami nie ma miejsca, by jechać bokiem i musimy zaliczać bruk – trudno, tyłki nam się trochę wytrzęsą. Niedaleko Okoninków mijamy mogiłę z pomnikiem leśniczego Juliana Ziuziakowskiego, zastrzelonego w 1925 roku przez kłusownika.

Mogiła leśniczego Ziuziakowskiego
Przed Starą Kiszewą

Potem bruku już nie ma, niedługo zresztą las się kończy, a jeszcze kawałek dalej wjeżdżamy do Starej Kiszewy. Jest 16:10 – robimy postój. Musimy coś kupić na kolację i jutrzejsze śniadanie. Jest jakiś mały, sympatyczny sklepik. Zastanawiamy się też, co dalej – Ania jest zmęczona i nieco obolała. Niestety, nie wzięliśmy magicznego kremu kolarskiego – ale jest apteka. Może jakiś sudocrem, albo coś podobnego? Idę tam – pani poleca jakiś inny, biorę. Zobaczymy, czy zdziała cuda. Na razie decydujemy, że noclegu będziemy szukać gdzieś bliżej, niż pierwotnie zamierzaliśmy. Moglibyśmy jechać od razu na zachód – i gdzieś nad jeziorem Krąg poszukać dobrego miejsca biwakowego. Ale to trochę nie pasuje, bo o ile kierunek docelowo nie jest zły (zachód), to jeszcze chcielibyśmy zdobyć Wieżycę, więc pasuje nam droga raczej na północ. Koło miejscowości Orle są jakieś jeziora i kawałek lasu – może więc tam? Nie jest to daleko, jakieś 7 km od nas.

Dawna kuźnia w Wilczych Błotach

Dość długo nam to wszystko zajęło, ruszamy ponad godzinę później. Daleko wszak nie mamy, byleby znaleźć fajne miejsce na biwak. Początkowo jedziemy zupełnie lokalną drogą, potem wjeżdżamy na nieco bardziej ruchliwą trasę łączącą Starą Kiszewę z Nową Karczmą. W Wilczych Błotach mijamy dość interesujący XIX wieczny murowany budynek – dawną kuźnię. Podobno w środku jest oryginalny miech i palenisko, ale, niestety, wszystko zamknięte.

Jeszcze kawałek i dojeżdżamy do tego lasu. Wygląda obiecująco – bukowy starodrzew. Zresztą, jest tu jakiś rezerwat wg mapy „Nad jeziorem Dużym”, co jednak nie przeszkadza w wycince. Tu jest problem – najwyraźniej prace leśne są w toku, droga jest mocno porozjeżdżana, ślady zrywki zupełnie świeże. Kierujemy się nieco bliżej jeziora, poza teren zrywki. Jest cieniście i pełno komarów. Schodzimy zatem nad same jezioro – tu jest nieco przyjemniej, znajdujemy dość przyjemne miejsce, komarów jakby mniej. Zejście do wody takie sobie, ale umyć się da. Gdzieś tam po drugiej stronie jeziora jest pomost i trochę hałasu, ale w normie. Słychać też przejeżdżające szosą samochody, po wodzie każdy dźwięk się dobrze niesie.

Rozkładamy namiot i robimy szybką kolacyjkę (w Starej Kiszewie coś tam podjedliśmy, więc jakoś bardzo głodni nie jesteśmy). Wieczorna higiena, Ania jeszcze stosuje krem na obolałe siedzenie – miejmy nadzieję, że pomoże. Komarów nie brakuje, wewnątrz namiotu udało się je wybić, ale co nieco słychać poza namiotem.

2021-08-10

Orle – Kaszuba (ok. 86 km)

Rano z początku próbuje wychodzić słońce, ale potem coś zaczyna padać. Na szczęście krótko i niezbyt intensywnie – buki dość skutecznie ochroniły nasz namiot. Jest przyjemnie, komary siedzą grzecznie na namiocie. Wyciągamy też pierwszego kleszcza – trzeba będzie robić uważne przeglądy ciała. Szybka poranna toaleta, potem śniadanko.

Apartament z widokiem na jezioro
Dzicy lokatorzy

Krótko przed 9:00 wyjeżdżamy. Wzdłuż jeziora, wąską ścieżką, jedziemy do szosy, którą wczoraj tu przyjechaliśmy. Czeka nas teraz nieco nudnawy odcinek drogą wojewódzką – na szczęście, ruch samochodowy nie jest na niej zbyt intensywny. Słoneczko lekko przygrzewa. Co ciekawe, od pewnego czasu mój GPS koniecznie uważa, że szosa biegnie ok. 100 m na wschód, ciekawe.

Lubieszyn – ciekawa zabudowa

Gdzieś tam, nie wiem dokładnie gdzie, ale pewnie w okolicach Liniewa opuszczamy Kociewie i wjeżdżamy na Kaszuby. Można to zauważyć po dwujęzycznych nazwach miejscowości. Nie odczuwamy tego zbytnio, ale cały czas konsekwentnie nabieramy wysokości. W Nowej Karczmie jesteśmy już prawie na 200 m n.p.m. Jedziemy kawałek drogą dla rowerów i zaraz żałujemy – prawie 3 minuty czekamy, aż łaskawie zapali się zielone światło dla nas przy skrzyżowaniu z drogą wojewódzką 221. W międzyczasie, oczywiście, zielone światło zapala się dla jadących równolegle samochodów…

Tunel z drzew za Nową Karczmą

Kawałek za Nową Karczmą zjazd – dla mnie nieco stresujący, bo dość blisko za mną jedzie duża ciężarówka. Na dole w końcu mnie wyprzedza, szerokości! 🙂 Mijamy jeziora: najpierw po prawej Grabówko – mniejsze, potem po lewej Grabowskie – większe. Nieco dalej skręcamy w lewo, w lokalną drogę, na której ruch jest sporo mniejszy. Jedziemy nią kawałek, następnie skręcamy znów na północ. Mamy tu górkę i koniec asfaltu, ha! Trochę mam kłopoty z napędem, łańcuch przeskakuje na dwóch największych koronkach, nawet spada przy dynamicznym przerzuceniu na tej górce. Trzeba będzie podregulować, na razie jadę.

Koniec asfaltu – i to pod górkę…
… ale jakoś poszło
Klasyczny kaszubski widoczek (brakuje tylko jeziora)

Asfalt na krótko pojawia się w Piotrowie, gdzie zjeżdżamy w dolinę Wierzycy (której tu prawie nie widać). Potem znów pod górkę i znów szuterek, zresztą nienajgorszy. Jeszcze kawałek i dojeżdżamy do drogi krajowej 20, którą, niestety, kawałek musimy przejechać, wciąż pod górkę. Dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą do Szymbarku. Jest tu parking i dalej na Wieżycę trzeba pojechać kawałek leśną ścieżką. Jest tu sporo pieszych, ale wspinamy się i tak powoli. O 10:50 jesteśmy na szczycie. Na wszelki wypadek spinamy rowery i kupujemy bilety na wieżę.

Wieża na Wieżycy – widok na jez. Ostrzyckie

Z góry piękny widok – na jezioro Ostrzyckie przede wszystkim, ale też na całą bliższą i nieco dalszą okolicę. Wieża się nieco chwieje, co najbardziej odczuwamy opierając się o barierki. Robimy pamiątkowe zdjęcia, jeszcze chwilkę odpoczywamy i schodzimy na dół.

Ruszamy – zjeżdżamy do parkingu tą samą dróżką, którą wjechaliśmy. Teraz jednak jedziemy w stronę Szymbarku drogą rowerową wzdłuż szosy, wreszcie w dół! W Szymbarku zatrzymujemy się na krótko w sklepie. Postanawiamy zjeść nieco dalej, bo tu niespecjalnie jest gdzie usiąść. Niesamowitości typu dom na głowie, czy najdłuższa deska niespecjalnie nas interesują, więc jedziemy od razu dalej, w stronę Stężycy. Jest DDR wzdłuż drogi, więc grzecznie korzystamy z tejże. W najbliższym (niezbyt) dogodnym miejscu stajemy – jest kawałeczek łąki i lasek, okay. Jemy zakupione drożdżówki i jagodzianki zapijając kefirem. Sprawdzamy pogodę – po południu mają być opady i możliwe burze, ha! Zapowiada się też niezła orka – przez najbliższe dni wiatr generalnie zachodni, może nie jakoś specjalnie silny, ale na pewno odczuwalny w każdym razie. No, trudno.

Ruszamy. Na razie jest słońce i wiatr też, faktycznie, odczuwamy, jedziemy w końcu na zachód, zaraz skręcimy bardziej na południowy zachód, skręcając na Sikorzyno. Tutaj mijamy dwór Wybickich. Za chwilę też żegnamy asfalt i witamy znów szuterek, miejscami z konkretną tarką, co już nam mniej odpowiada.

Droga do Kościerzyny

W Nowej Wsi Kościerskiej próbujemy uciec jakoś na lepszą drogę, co częściowo się udaje. Chwilę po 13 jesteśmy w Kościerzynie. Tu posługuje w parafii pw. Trójcy św. nasz znajomy ksiądz, który udzielał nam ślubu. Nie anonsowaliśmy się wcześniej, toteż nie dziwi nas, że go nie zastaliśmy – trochę szkoda. Cóż, ruszamy dalej. Wyjeżdżamy z miasta konsekwentnie jadąc na południowy wschód, mijając miejscowość Szarlotę położoną nad jeziorem Osuszyno. Tutaj też porzucamy asfalt, tym razem na zdecydowanie dłużej. Od czasu do czasu mijają nas rowerzyści „na lekko” na góralach. Droga nie jest łatwa. Jest dość ciepło, słońce przygrzewa, a momentami są dość konkretne (i piaszczyste) podjazdy – trzeba trochę podprowadzić rowery. Co ciekawe, to jest szlak rowerowy, ktoś miał sporą fantazję prowadząc go przez tak piaszczyste polno-leśne trakty.

Zmiana standardu nawierzchni…
…i to dość diametralna

W Wąglikowicach na chwilę łapiemy asfalt, zjeżdżamy teraz w dolinę Wdy. Kawałek bruku i znów leśna droga. Postanawiamy znaleźć miejsce kąpielowe, bo jesteśmy solidne spoceni i skurzeni. Przejeżdżamy obok przepływoweego jeziora Schodno (w nurcie Wdy). Zjeżdżam dość stromo z drogi w dół do jeziora, by sprawdzić możliwości zejścia do wody: niestety, brzeg tu mocno zatrzciniony. Wracam więc szybko i jedziemy dalej. Droga przyciężkawa teraz, raz, że słońce, dwa, że pod wiatr, trzy, miejscami nieco piaszczysta albo tarkowata. No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo, prosto i przyjemnie 🙂

Pora zmyć w końcu ten kurz…

W Dąbrówce dostrzegamy w końcu jakieś zejście do jeziora. To jezioro Słupino, ono nie jest już w nurcie Wdy. Miejsce może średnie, ale wykąpać się da. Korzystamy skwapliwie z faktu, że jesteśmy sami i nieco osłonięci od drogi, więc nie musimy moczyć strojów kąpielowych, które potem trzeba by jakoś suszyć. Przy takiej pogodzie i trasie wywieszenie ich na sakwach skończyłoby się totalnym skurzeniem. Nie bawimy tu długo, jemy jeszcze jakieś przekąski i ruszamy zaraz, jakże odświeżeni.

Za chwilę w Piechowicach z zadowoleniem konstatujemy asfalcik, którym jedziemy prosto do Dziemian. Jest 16:30, postanawiamy zjeść tu obiad, dalej to raczej nic już nie znajdziemy. Wyboru wielkiego nie ma – siadamy w pizzerii Corleone, są stoliki na zewnątrz. Wiatr się wzmaga, niebo się chmurzy – ani chybi, prognoza się sprawdzi. Może się akurat wypada podczas obiadu? Ale raczej nic z tego. W pizzerii należy zamawiać pizzę, my zamówiliśmy jakieś wykwintniejsze dania – i to nie był najlepszy wybór, wyglądają na odgrzewane, a ceny raczej wysokie. No, ale nic, nie ma co marudzić. W pobliskim sklepie kupujemy jeszcze coś na kolację i śniadanie, a także wodę i ruszamy.

Kroi się niewąskie lanie…

Do Lamku na razie asfaltem, potem skręcamy na zachód, jadąc wzdłuż rzeczki Młosiny w stronę większej Zbrzycy (znakomita na spływ!). Teraz już ewidentnie widać, że burza nas nie ominie. Chmurzy się konkretnie, słychać już grzmoty, zastanawiamy się, co robić? W Leśnie stajemy na przystanku i myślimy, czy jechać dalej, czy nie? Za chwilę kwestia rozstrzyga się samoistnie – zaczyna padać. Idę jeszcze do pobliskiego sklepiku kupić jakieś wafelki. W samą porę – teraz to już leje i to momentami solidny grad. Dobrze, że stanęliśmy na tym przystanku. Grad dość szybko mija (ledwo dało się rozmawiać, tak waliło w blaszany dach wiaty przystankowej), ale wciąż pada solidnie. Temperatura spada, ubieramy się w kurtki. Zawstydza nas trochę dwóch szosowców, którzy z przeciwnej strony prują dzielnie w tym deszczu. Mają niby trochę łatwiej, bo z wiatrem, ale mimo wszystko…

Lania udało się uniknąć- przytulna wiata przystankowa w Leśnie

Czekamy jeszcze dłuższą chwilę, w końcu deszcz prawie ustaje – ruszamy. Mijamy bardzo ładny zabytkowy XVI wieczny drewniany kościół pw. św. Krzyża – szkoda, że nie udało się zrobić zdjęcia, jest naprawdę urodziwy. Później też doczytałem, że w pobliżu znajdują się kurhany z epoki brązu. Będzie po co wrócić w te okolice…

Grad był niewąski

Planujemy nocleg w lesie gdzieś w okolicy Kaszuby. Na razie widać, że ten grad tutaj nieźle się wypadał – na poboczu drogi są całkiem niezłe jego złogi! Zmierzcha się powoli, zapalamy lampki. Przed Kaszubą zjeżdżam w las obadać, czy jest jakieś dobre miejsce – ale słabo z tym, są spore poręby, ogrodzone siatką, generalnie wszystko na widoku. Postanawiamy jechać dalej.

W Kaszubie wybieramy drogę po lewej, południowej stronie Zbrzycy – tam chyba lepiej będzie z lasem. Faktycznie, nie jest źle, tylko droga nieźle piaszczysta. Jedziemy jeszcze kawałek i mamy już las las. W sumie to myślałem, żeby rozbić się w miarę blisko rzeki, ale chyba nie jest to konieczne – mamy sporo wody ze sobą, a spoceni już specjalnie nie jesteśmy, więc i wielkiego mycia nie potrzebujemy. Jest już 20:30, zjeżdżamy w stronę Zbrzycy, w prawo. Znajdujemy w miarę ustronne miejsce – jest niby na jakiejś starej, leśnej drodze, ale chyba nikt nią nie będzie jechał? Szybko rozkładamy namiot, bo już się mocno ściemnia. Na szczęście deszcze przestał padać, wiatr też nieco się uspokoił, chociaż jest chłodno. Pora spać.

2021-08-11

Kaszuba – jez. Wielimie (ok. 79 km)

Rano też jest mocno rześko, na dodatek zaczyna lekko siąpić deszcz. Ociągamy się nieco ze wstaniem, może słusznie, bo za jakiś czas deszcz ustaje, zaczyna też, mimo lasu, nieco wiać. W sumie dobrze, może uda się nieco podsuszyć namiot. Dziś planujemy jechać dalej na zachód, w przez Zaborski Park Krajobrazowy i Swornigacie, by docelowo dojechać w okolice Szczecinka.

Zimno, mokro – i jak tu wyjść z namiotu?
Śniadanko urozmaicone jagodami

Na razie śniadanko. Wokół rośnie sporo jagód, które urozmaicają nasze menu. W międzyczasie nawet gdzieś tam, od czasu do czasu, próbuje wychodzić słońce. Sprawdzamy prognozy – no cóż, dziś znów pod wiatr, na dodatek w ciągu dnia możliwe opady. Na razie doceniamy ten wiatr i fakt, że nie pada – namiot udaje się w miarę przyzwoicie podsuszyć, ale ruszamy dopiero dobrze po dziesiątej.

Trochę piaszczystej drogi…
…ale za Laską już o wiele lepiej

Wracamy na tę piaszczystą drogę, którą przyjechaliśmy i jedziemy nią wzdłuż Zbrzycy, by za chwilę przejechać na jej prawą stronę, przy młynie. Docieramy do Rolbika – tu łapiemy na chwilę nowiutką szosę (wg informacji budowa dofinansowana też przez Lasy Państwowe, ciekawe), ale po powrocie na drugą stronę rzeki znów jedziemy szuterkiem. Zaczyna trochę świecić słońce, może jednak deszczyk nas oszczędzi? Ania jedzie w krótkim rękawie, ja jeszcze nie.

Rowy Zańskie
Rowy Zańskie

Przed Laską znów na krótko asfalcik, ale my zaraz zjeżdżamy na południowy zachód w leśną drogę. Zbrzyca, która koło Laski przepływa przez kilka jezior, wraca jednak do nas (czy raczej my wracamy do niej) i teraz jedziemy już wzdłuż niej na południe. Mijamy tzw. Rowy Zańskie, które, pobudowane w drugiej połowie XIX wieku, miały za zadanie zapewnić właściwą gospodarkę wodną okolicznych pól i łąk: z jednej strony, w przypadku suszy, umożliwiały pobór wody z wyżej położonej rzeczki Chocina (spiętrzonej w tym celu specjalnym jazem), z drugiej strony, w przypadku nadmiernych opadów czy roztopów, umożliwiały odpływ nadmiaru wody do Zbrzycy właśnie. Droga tu jest nieco piaszczysta, ale jedzie się w miarę dobrze.

Zbrzyca (wioska)

W miejscowości Zbrzyca zaczyna się już zbudowa letniskowa, jest też trochę ludzi i samochodów. Przy jeziorze Witoczno (w którym Zbrzyca wpada do Brdy) zaczyna się kostka brukowa i nią już dojeżdżamy do samych Swornigaci. Tu robimy postój na zakupy i drugie śniadanko. Po zakupach jeszcze chwilę czekamy pod sklepem, gdzie jest zadaszenie – akurat zaczęło padać. Deszcz, na szczęście, nie trwa długo, przenosimy się ze śniadankiem na ławeczkę nad jeziorem. Mamy znów słoneczko.

Drugie śniadanko w Swornigaciach

Ruszamy wdłuż DW236 dalej na południowy zachód – jest po jej drugiej stronie DDR, którą wjeżdżamy. Za chwilę znów zaczyna padać, no nie… widać, że tak nas dzisiaj będzie skrapiać od czasu do czasu. W czasie deszczu jest całkiem chłodno, za chwilę jednak znów słońce – i wtedy jest ciepło. W Chocińskim Młynie interesująca zabudowa drewniana i nowy budynek chyba Centrum Edukacji Parku Narodowego Bory Tucholskie, czy coś w tym rodzaju.

Przed Konarzynami opuszczamy las i jedziemy przez pola, cały czas drogą rowerową wzdłuż trasy wojewódzkiej. Wiatr, niestety, mocno przeszkadza, tempo nam spada. W Sąpolnie na chwilę zatrzymujemy się przy miejscu po dawnym zborze i cmentarzu ewangelickim. Teraz nie ma już drogi rowerowej, jedziemy dalej szosą do Przechlewa – to mniej interesujący odcinek drogi. W Przechlewie odbijamy na Rzeczenicę – spodziewałem się bardziej lokalnej drogi, ruch jednak na niej jest, choć mniejszy, niż przedtem.

Zatrzymujemy się chwilę na pauzę toaletową przy jakimś lasku, jemy też jakieś słodycze. Zaczyna znów lekko padać, trudno, widać, tak już dziś będzie. Mało interesujący ten odcinek, ale zależy nam, żeby już w miarę sprawnie przedostać się w okolice Szczecinka.

Wjeżdżamy znów w las, jedzie się nawet przyjemnie. Zjeżdżamy w dół, by przy jeziorze Szczytno Wielkie (z widoczną fajną wysepką) przekroczyć Brdę – i porzucić ją – wszak od Swornigaci jechaliśmy wzdłuż niej, raz bliżej, raz dalej. Za jeziorem podjazd na rozgrzewkę – ale znów pola, więc pod wiatr nie jedzie się łatwo.

Koło jeziora Szczytno Wielkie

Dojeżdżamy do Rzeczenicy. Jest po trzeciej, zastanawiamy się, co zrobić z jedzeniem. Na obiad trochę za wcześnie, postanawiamy, że spróbujemy znaleźć coś w Czarnem. Odbijamy na chwilę na północ, wzdłuż trasy 25, do Orlenu, na kawusię. Dobrze trafiliśmy: akurat wyszło słońce, musimy tylko zetrzeć wodę z krzesełek na zewnątrz.

Rzeczenica

Ruszamy, odpoczynek nam się przedłużył nieco, ale co tam. Jest 15:45. Jedziemy teraz znów drogą wojewódzką do Czarnego, ale jest dość przyjemnie, ruchu specjalnego na niej nie ma. Z początku jedziemy odkrytym terenem, ale potem jest las, więc i wmordewind nie dokucza nam tak, jak wcześniej. Ania obczaiła w Czarnem jakąś knajpkę, miejmy nadzieję, że będzie otwarta. Przed samym Czarnem kuszą drogowskazy do rezerwatu cisów, ale rezygnujemy z tej atrakcji (oglądaliśmy niegdyś najfajniejszy chyba rezerwat cisów koło Wierzchlasu w Borach Tucholskich, a nadmiaru czasu nie mamy).

Brańsk – po drodze do Czarnego

Dojeżdżamy do samej miejscowości, sławnej z największego zakładu karnego w Polsce i z największego chyba w historii Polski buntu więźniów w 1989 roku. My, jako praworządni obywatele, od ZK trzymamy się z daleka. Mijamy dawny zamek krzyżacki (teraz to pałac w istocie) i w centrum zjeżdżamy do wyszukanej uprzednio knajpki. Jest to bar raczej, ale bardzo przyjemny – „Złota Rybka”, na zewnątrz też są stoliki. Świeci słoneczko, więc korzystamy. Jest 16:50, w sam raz na posiłek. Zamawiamy, oczywiście, smażoną rybkę, klasycznie, z frytkami i surówkami. Porcje są spore i smaczne.

Zamek w Czarnem (a raczej to, co z niego pozostało)

Nie siedzimy nadmiernie długo, ruszamy o 17:30. Teraz jedziemy na północny zachód, w stronę Szczecinka. Droga nieco bardziej ruchliwa, ale nie jest najgorzej. Deszczu już żadnego nie ma, popołudniowe słońce przygrzewa czasem przyjemnie, chociaż zbyt ciepło to nie jest.

Uroczysko „Torfianki w Zielonym Ruczaju”

Na moment zatrzymujemy się przy uroczysku „Torfianki w Zielonym Ruczaju”. Poza tym, właśnie wjechaliśmy do województwa Zachodniopomorskiego, wypada to jakoś uczcić. Jedziemy teraz wzdłuż Gwdy, która gdzieś tam jest, po naszej lewej stronie. Wyjeżdżamy z lasu, mijamy linię kolejową Szczecinek – Słupsk i dojeżdżamy do miejscowości Gwda Mała, gdzie wjeżdżamy na chwilę na trasę 20. Przejeżdżamy przez most na Gwdzie, teraz jesteśmy w Gwdzie Wielkiej. Jedziemy chodnikiem, bo ruch na drodze spory. Przy sympatycznym, neogotyckim kościółku pw. św. Stanisława (dawny ewangelicki) skręcam na północ.

Ale moment, coś Ani nie widać. Hm… czekam chwilę, a potem cofam się. Widzę, że stoi na chodniku, dalej nieco. Co jest grane? Coś nie tak z siodełkiem, spadło! Okazuje się, że przy podjeździe na krawężnik pękła śruba od jarzma. Brakuje też górnej części jarzma, no nie… Przeczesuję palcami mętną kałużę, ale okazuje się, że nie spadło na ziemię, tylko jest przy sakwach. No, ale co zrobić? Takiej grubej śruby w zapasie nie mam. Raczej też teraz nigdzie nie dostaniemy, chociaż Szczecinek niedaleko, ale przecież jest już po 18:00. Na razie sprawdzam śruby, które mam – jest dość długa piątka, skręcę po prostu z narkętką i podkładkami (na szczęście mam wystarczająco szerokie). Jutro w Szczecinku znajdziemy jakiś sklep rowerowy i miejmy nadzieję, że uda się dostać, a jak nie, to w metalowym jakimś pewnie. Naprawa zajmuje ponad pół godziny, w końcu ruszamy.

Awaria z gatunku bardziej kłopotliwych…
…na szczęście udaje się (tymczasowo) naprawić

Znów przejeżdżamy przez Gwdę, kierujemy się w stronę jeziora Wielimie (przez które Gwda przepływa). Docieramy do campingu – może by skorzystać? Ania dowiaduje się o warunki, ale cenowo szału nie ma, zresztą, jutro planowaliśmy camping, żeby jakieś pranie zrobić. Jedziemy więc nieco dalej (teraz już nie ma asfaltu, tylko kocie łby). Gdzieś tu powinny być też jakieś umocnienia Wału Pomorskiego, ale nie widać, a nie chce mi się moczyć butów w mokrej trawie. Na razie skręcamy w stronę jeziora. W zasadzie od campingu ciągnie się tu taki pas poprzerastanych drzewami łąk. Chyba znajdziemy jakieś dogodne miejsce? Nad jeziorem znajdujemy zejście i najpierw chcemy się wykąpać. Jak zwykle w ustronnym miejscu nie korzystamy ze strojów, ale jest mały problem, bo woda płytka i to dość daleko, po 20 metrach wciąż jest ledwo pożyej kolan, a zza trzcin widać nas dobrze. 🙂 No nic, nie jest łatwo. Potem widzimy dalej jeszcze brodzące czaple, specyficzne to jezioro.

Jez. Wielimie

Po wyjściu przygotowujemy kolację z herbatką. Słońce właśnie zachodzi – niebo w końcu niemal bezchmurne, ale to znaczy też, że noc będzie rześka i pewnie sporo rosy będzie. Nawet już zaczyna być. Na razie kończymy posiłek i odjeżdżamy kawałek poszukać miejsca na biwak. Trochę deliberujemy, gdzie będzie nas najmniej widać, w końcu przy jakichś brzózkach rozkładamy namiot. Jest już solidnie mokro, rosy jest na potęgę. Postanawiamy, że jutro rano szybko się jako tako zwiniemy, a śniadanko zjemy przy wiatkach koło mijanego wcześniej campingu, dosuszymy też w razie potrzeby namiot.

Brodząca czapla siwa

2021-08-12

jez. Wielimie – Czaplinek (ok. 95 km)

Ranek, zgodnie z przewidywaniami, rześki, na łące snuje się mgła, jest niewąsko mokro. Słońce, jakby poczekać, na pewno by to wszystko nieźle podsuszyło, ale postanawiamy szybko zwinąć biwak i zgodnie z wczorajszymi planami podjechać na tę plażę przy campingu, gdzie są też wiatki. Tak też robimy, o siódmej wyjeżdżamy, by za parę minut stanąć na śniadanko.

Może jednak zwijanie biwaku o 6 rano nie było najlepszym pomysłem…
…ale na słoneczku mimo chłodu robi się całkiem przyjemnie

Przy plaży jest już słoneczko, ale i tak jest chłodno. Rozwieszam na pobliskiej huśtawce namiot do podsuszenia, a sami zabieramy się za śniadanko. Sprawdzam sklepy rowerowe – wszystko, niestety, czynne od dziesiątej. No nic, to może przedtem jeszcze jakąś kawkę machniemy.

Rano nastąpiła zmiana warty – tym razem czaple białe na posterunku

Nie spieszymy się zatem zbytnio i o 8:30 wyjeżdżamy, wracając do Gwdy Wielkiej, a z niej kierując się na Grochowiska i Godzimierz. Chcemy ominąć krajową 20-tkę, ale też nie jechać po jakichś większych wertepach, nie ufam za bardzo tej tymczasowo zainstalowanej śrubie piątce w siodełku.

Droga do Szczecinka
Droga do Szczecinka

Plan prawie się udaje, droga całkiem przyjemna, są po drodze, co prawda, jakieś płyty jumbo, ale w miarę równo, reszta to prawie asfalt, z wyjątkiem zerwanego i remontowanego kawałka przed samym Szczecinkiem. Krajobrazy bardzo ładne, a słoneczko grzeje, aż miło.

Zachodniopomorskie krajobrazy

Do miasta wjeżdżamy już drogą rowerową, a wita nas niewąski mural – Strażnik Szczecinka Tomasza Sętowskiego. Sklep rowerowy zamknięty oczywiście, niedaleko jest metalowy – już czynny, ale „zaraz wracam”. Hm, obok jest też jakiś wędkarski – może spróbuję tu? Na pewno nie, sprzedawca w mało sympatyczny sposób tłumaczy mi, że takich rzeczy jak śruby tutaj nie dostanę. No dobrze… Jedziemy na tę kawę – to kawałek dalej. To jest cukiernia właściwie, ale mają też maszynę do kawy, która akurat jest zepsuta… No nie, dobra, szukamy czegoś innego. Przy rynku są dwie, z czego jedna to Sowa. Sieciówka, ale co tam. Ważne, że jest też toaleta. Kupujemy zatem kawę (jest dobra) i jagodzianki (słabsze, niestety). Obydwoje też korzystamy z toalety, jak kulturalni ludzie (tylko szkoda, że ze spłuczką trzeba walczyć).

„Strażnik Szczecinka”
Ratusz w Szczecinku

Pora wrócić do sklepu. W pierwszym rowerowym – nie mają takiej, niedobrze! W niedalekim metalowym – też nie! Pan tłumaczy, że gwint jest niestandardowy – faktycznie, nieco bardziej gęsty. O niech to! Dobra, jedziemy do kolejnego rowerowego. Tu właściciel kombinuje, szuka, trochę to trwa, ale też, niestety, nie może nic znaleźć. Nie wiedziałem, że te authorowe sztyce takie paskudne są, niech to szlag. Pan poleca nam jeszcze sklep – wygląda na to, że jest nam nawet po drodze, okay. Mówi, że jak nie tam, to nigdzie. Jakiś Schubert, czy coś takiego. Jedziemy zatem na południe, znajdujemy ten sklep – też jakiś metalowy, może się uda? Ale, niestety, nie mają nic takiego. No co zrobić? Postanawiam, że będziemy żyć jeszcze z tą prowizorką, ale ulepszymy ją nieco – kupuję grubszą śrubę z nakrętką (i drugą na wszelki wypadek, na zapas), którą mocuję siodełko do jarzma. Skręcam, jeszcze chwila regulacji i możemy jechać.

Turowo – stara zabudowa
Dziki – zabudowa post-PGRowa

Wyjeżdżamy, jadąc zrazu drogą rowerową, potem już szosą, dość ruchliwą, ale dość szybko skręcamy w prawo, kierując się w Turowie na miejscowość o sympatycznej nazwie Dziki. Zrazu jedziemy asfaltem, ale potem, za Dzikami, są kocie łby, na szczęście tylko częściowo, bo w mniej więcej połowie szerokości drogi – druga połowa jest gruntowa, ale dobrze ubita, tylko dość falista. Jedzie się jednak dobrze. Kierujemy się wzdłuż jezior do dawnej wsi Płytnica, i jeszcze kawałek dalej. To tereny od dawna bezludne – najpierw, jeszcze w latach 30-tych ubiegłego wieku zajęte na poligon niemiecki, a potem na radziecki.

Droga wdłuż Płytnicy
Bywa na niej nawet asfalt…

Droga też nienajgorsza. Słoneczko cały czas świeci, jest cieplutko. Co ciekawe, co jakiś czas pojawia się coś w rodzaju asfaltu, krótsze lub dłuższe odcinki. Jest sporo tablic informacyjnych o lesie, ale także i o historii poligonu Gross Born przed wojną, a potem po, już po przejęciu go przez Armię Czerwoną. Próbujemy szukać śladów zabudowy, ale w środku lata to nie jest proste, wszystko jest bardzo dobrze zarośnięte, a to przecież już prawie 90 lat od wysiedlenia stąd mieszkańców. Wrzosowiska Kłomińskie przyciągają nas nieodpartą siłą, ale na razie, po dojechaniu do Przyłęgu (to też dawna wieś) skręcamy na zachód. Kierujemy się teraz w stronę Bornego-Sulinowa. Droga, chociaż wciąż słaba, jest chyba dostępna dla ruchu samochodowego, bo z rzadka pojawia się jakiś samochód. Rowerzystów za to jak na lekarstwo, dopiero bliżej miasteczka zaczynają się jacyś pojawiać.

Dojeżdżamy do szosy łączącej Borne-Sulinowo ze Szczecinkiem i nią wjeżdżamy do miasta. Skręcamy w prawo, jedziemy koło jakichś starych baraków – tu trochę czas się zatrzymał. W jednym miejscu jest wypożyczalnia rowerów z jakimś warsztato-serwisem też. Pytam, czy może tu mają interesującą mnie śrubę – ale właścicieli nie ma, sprawdzić nie ma kto. Dobra, nie będziemy marnować czasu.

Dawny dom garnizonowy
Dawny dom garnizonowy
Stara zabudowa – po nowemu

Na razie jedziemy w stronę centrum, a w zasadzie w kierunku dawnego domu garnizonowego. O ile sam obiekt, ogrodzony – własność prywatna! – jest wciąż w stanie dobrze zachowanej ruiny (ale spokojnie do remontu), o tyle okolica – wyremontowane budynki, chyba w większości na wynajem. Tu, widać, zmieniło się sporo, Borne-Sulinowo już od dłuższego czasu nie przypomina miasta-widma. Podjeżdżamy jeszcze do kompletnie zrujnowanej dawnej willi Heinza Guderiana – można nawet wejść do środka, zobaczyć resztki glazury w (pewnikiem) łazience, ale ogólnie budynek jest już raczej nie do odratowania.

Pozostałości willi Guderiana
Pozostałości willi Guderiana
Pozostałości willi Guderiana
Pozostałości willi Guderiana
Pozostałości willi Guderiana

Wycofujemy się w stronę centrum i wracamy na drogę, którą przyjechaliśmy. Mijamy czołg – pomnik i kawałek dalej stajemy w Biedronce. Zakupy ładujemy jako-tako, zjemy zaraz, jak tylko znajdziemy dogodne miejsce. Nie musimy nawet szukać, bo przecież mijaliśmy wiatkę zaraz przed wjazdem na asfalt jadąc w drugą stronę. Tam też stajemy na jedzenie. Jest 14:15, w sam raz. Szkoda, że w tym Szczecinku tyle czasu przepaliliśmy szukając śruby do siodełka, ale co zrobić. Mamy teoretycznie ponad połowę drogi, jakieś 50 km za nami, ale przecież czeka nas teraz w dużej mierze jazda leśnymi i polnymi drogami. Nie ma co zatem przeciągać postoju, po ponad pół godzinie ruszamy.

Pora karmienia

Teraz jedziemy na południe, prosto do rezerwatu „Diabelskie Pustacie”. Byliśmy tam już przed dwoma laty, wtedy było już krótko po apogeum kwitnienia wrzosów. Tym razem znów nie trafiamy, bo widać, że wrzosy dopiero zaczynają kwitnienie. Będzie trzeba jeszcze raz kiedyś przyjechać :).

Wrzosowiska Kłomińskie – pod lasem widoczne kolorowe ule
Wrzosowiska Kłomińskie

Dojeżdżamy do rezerwatu, skręcamy w piaszczystą drogę w lewo, na wieżę widokową. Pod samą górkę pchać rowerów przez kopny piach nam się nie chce, więc zostawiamy je i podchodzimy kawałek pieszo. Na górze chwilę kontemplujemy widoki i cieszymy się pięknym krajobrazem i swoim towarzystwem. Wracamy do rowerów i zaraz dojeżdżamy do głównej drogi, wiodącej przez rezerwat. Tu są jakieś dwie ekipy starymi terenówkami (UAZy chyba). Licząc na to, że to ktoś tutejszy pytam, czy nie wiedzą może, do kogo należą wystawione ule – bądź co bądź, miód wrzosowy to niezły rarytas, a z takiej lokalizacji na pewno jest „czysty”. Niestety, towarzystwo jest nie stąd, przyjechali, zdaje się, na zlot pojazdów militarnych, który niedługo odbędzie się w Bornem-Sulinowie.

Urzekający widok na rezerwat „Diabelskie Pustacie”

Jedziemy zatem dalej na południe, w stronę Kłomina. Droga potem jest coraz gorsza, niekiedy piaszczysta, niekiedy mocno kamienista. Przed Kłominem jakieś dziwne budowle w lesie, pozostałości po poligonie. Niestety, po drodze tym razem nie ma jabłuszek, szkoda – jak jechaliśmy tędy ostatnim razem, to zebraliśmy całkiem sporo bardzo dobrych owoców.

Kłomino

Tym razem nie zatrzymujemy się w Kłominie, przejeżdżamy (konstatując tylko, że zniknęła tabliczka na wjeździe ostrzegająca o braku pokryw studzienek :)). Za wsią skręcamy znów na północ, mijając jakieś warsztaty i wielki, wybetonowany plac (może jakieś lotnisko dawne) i jedziemy piaszczystą, leśną drogą. Miejscami jest ciężko, słoneczko też nie pomaga.

Droga zrazu niezła…
…potem miejscami piaszczysta

Niedługo skręcamy w lewo, bardziej na zachód – droga jest o nieco lepsza. Po lewej, głębiej w lesie, nieźle zachowany duży bunkier, na chwilę się zatrzymujemy, ja podchodzę obejrzeć go, Ani się nie chce i wykorzystuje ten krótki postój na odpoczynek. Nieco dalej jakiś głęboki wąwóz, ale raczej sztucznie wykopany – ciekawe, co tu było.

Bunkier w okolicach Kłomina
Ciekawe, co to było?

Przekraczamy szosę łączącą Borne-Sulinowo z Nadarzycami. Szuterek teraz jest wyborny, zjeżdżamy nim w dolinę Piławy, która tutaj płynie przez niewielkie jeziora. Za mostem – no nie! Zakaz wjazdu, teren poligonu, ostre strzelanie! Cholera, jak ja wyznaczyłem trasę? Chociaż drogą wygląda na uczęszczaną, ciekawe. Pytamy łowiących przy mostku wędkarzy – jedni rabini mówią nie (że niby wolno tylko wzdłuż rzeki), inni (ściślej mówiąc jeden) – że spokojnie da się przejechać i w ogóle nie ma problemu. Co prawda, ten z optymistycznym podejściem lekko zalatuje przetrawionym alkoholem, ale ja jestem skłonny jego objaśnienia wziąć za dobrą monetę. Niestety, w naszej bardzo zgranej dotychczas grupie pojawia się rozdźwięk. Grupa pozytywistyczna mówi „absolutnie nie jechać”, powołując się na zasady, i w ogóle, że przepisów należy przestrzegać, i że to niebezpieczne. Grupa romantyczna mówi, powołując się na najlepsze tradycje, że „my z synowcem na przedzie i jakoś to będzie”, i że przecież pojedziemy samym skrajem poligonu. Jednak pozytywiści mówią „no pasaran”! Wszelkie próby dyskusji są ucinane, w końcu Ania „koszulę z piersi zdarła zupełnie jak w teatrze”, ja, choć „czuły naród”, zrazu „nie dałem się na to nabrać się, ale Ania odwraca się na pięcie i rzuca „jak chcesz, to jedź, spotkamy się w Czaplinku”. Na takie „dictum acerbum” to już nie mam wyboru. Wracamy do szosy – próbuję jeszcze zgrywać głupiego, że nie wiem, jak poprowadzić dalej inną trasą, ale ten nędzny chwyt nie przechodzi.

Pozostałości Wału Pomorskiego w okolicach Czochrynia

Jedziemy parę kilometrów szosą na północ, po czym skręcamy znów w lewo, w lokalną szosę. Zaraz za Piławą, którą znów przejeżdżamy, zatrzymujemy się na chwilę, aby obejrzeć umocnienia Wału Pomorskiego.

Docieramy do małej wioski Czochryń, teraz jedziemy przez las, droga całkiem przyjemna, popołudniowe słoneczko nie grzeje przesadnie. W sympatycznej miejscowości Ostroróg na jeziorem Niewlino łapiemy elegancki bruk, dawno go nie było! Za chwilę jest jednak asfalcik.

Ostroróg
Łąki w Noblinach, w dali jezioro Niewlino

Okrążając nieco jezioro od zachodu jedziemy teraz na północ, ale tylko przez chwilę, skręcamy zaraz na zachód, w piaszczystą drogę. Z jednej strony mamy wielką łąkę – ach, te zachodniopomorskie areały robią wrażenie, z drugiej zaś – las. Droga jest ciężka, momentami pod górki musimy wpychać. Ten odcinek nie jest długi, raptem pewnie z 15 minut, ale dał nam się trochę we znaki. Teraz mamy szosę – dość badziewną, ale za to ze znikomym ruchem. Wokół imponujące pola.

Znów szosa – kiepskiej jakości…
…za to ze znikomym ruchem
Krajobraz po żniwach – w dali neogotycki kościół w Czarnem Małym

W miejscowości Czarne Małe przejeżdżamy przez przejazd kolejowy, droga staje się lepsza, ale też pojawiają się na niej samochody. Do Czaplinka już niedaleko, jest dość późno, ale przed 19:00 meldujemy się na campingu. Sam camping wygląda nieco „vintage’owo”, ale obsługa jest okay – dostajemy dostęp do pralki, a to interesuje nas najbardziej, ładujemy do niej brudne rzeczy, korzystamy z pryszniców. Rozbijamy namiot – patrzę, że wzbudził zainteresowanie jakiegoś gościa, okazuje się, że to Czech i interesuje go nasza opinia o Naturehike’u. Ta, póki co, jest pozytywna generalnie. Czech ogląda, jak rozbijam, nawet przyprowadził żonę. 🙂 Następnie idziemy „na miasto” po zakupy. Samo miasto momentami robi przygnębiające wrażenie, chociaż położenie pomiędzy dwoma jeziorami jest naprawdę piękne, podwórka niektórych kamienic wyglądają zapyziało, eufemistycznie rzecz ujmując.

Wracamy już po ciemku, jemy kolację, rozwieszamy uprane ciuchy i kładziemy się spać. Niestety, chociaż jest już po 22, ciszę zakłóca grupka niemieckich turystów, którzy piją piwo na ganku recepcji. Niby nie są głośno, ale co jakiś czas wybuchają gromkim, tubalnym śmiechem. W końcu Ania nie wytrzymuje i wyskakuje z namiotu, w krótkich, żołnierskich słowach przypominając im znaczenie frazy „cisza nocna”. 🙂 Na szczęście, to działa i bez problemu zasypiamy.

2021-08-13

Czaplinek – jez. Okunie (ok. 85 km)

Budzimy się dość późno. Namiot jakiś lepki z wierzchu – no tak, rozbiliśmy go pod lipami, to mamy, co mamy. Idę sprawdzić pranie – niestety, mimo wiatru i stosunkowo ciepłej nocy niespecjalnie poschło. Teraz powoli zaczyna na nie świecić słońce, to może podsuszy się w miarę, za nim wyjedziemy. Oczywiście jemy śniadanko, ja jeszcze zastanawiam się nad trasą. Generalnie, to widzę, że z dotychczasowym tempem możemy myśleć o dojeździe w okolice Cedyni i stamtąd ruszyć na północ, w stronę morza – może częściowo po niemieckiej stronie Odry? Ale to zobaczymy. Na dziś planujemy ruiny zamku Drahim (to niedaleko), potem pojechać w stronę Drawska (tu pewnie obiad), następnie zobaczyć opuszczoną wieś Brzeźnica, a dalej się zobaczy – ale generalnie chcielibyśmy zanocować gdzieś w Ińskim Parku Krajobrazowym. Wstępnie namierzam jezioro Okunie w jego południowej części – wygląda okay, otoczone lasem, powinniśmy znaleźć dobre miejsce biwakowe.

Ruszamy ostatecznie późno, ok. 10:30. Wyjeżdżamy na północ, wzdłuż jeziora Drawsko. Na razie niedaleko brzegu, ale potem wracamy na szosę, dość ruchliwą. Przy ruinach zamku joanitów robimy krótki postój. Samo wejście do środka jest płatne i nie wygląda na zbyt interesujące dla nas (muzeum z narzędziami tortur nas specjalnie nie nęci), obchodzimy więc tylko mury i czytamy tablicę z historią zamku.

Drahim – ruiny zamku Joannitów
Widok na zamek znad jeziora Żerdno

Po chwili ruszamy dalej – teraz trochę podjazdu, zatrzymuję się tylko na chwilę, by spojrzeć na zamek z widokiem na jezioro, ale szybko zmykam, bo najwyraźniej ciężarówka zgubiła tu wiśnie, leży ich pełno sfermentowanych na poboczu, a to przyciąga owady. Za parę kilometrów w Kluczewie skręcamy na zachód. Jedziemy wciąż szosą, jest nawet przyjemnie. Zjeżdżamy w dół, mijając północny kraniec jeziora Drawskiego, a potem potem znów pod górkę, na szczęście, drzewa dają cień. Za to wiatr przeszkadza…

Bolegorzyn – post-PGRowska zabudowa
Ziemianki w Bolegorzynie

W Bolegorzynie z daleka widać post-PGR-owską zabudowę. Jest też tu muzeum PGR, ale trzeba się umawiać z wyprzedzeniem na zwiedzanie – może innym razem. Skręcamy na południe, mijamy rząd jakichś ziemianek – fajnie to wygląda.

Widok na północną część jeziora Drawsko

Teraz mamy ładny widok na jezioro, za chwilę też na „folwark na półwyspie”, do którego wcześniej mijaliśmy drogowskazy. Jedziemy teraz bardziej odkrytym terenem, wciąż szosą, ale o dość nikłym ruchu. W Warniłęgu sympatyczny, dość oryginalny w formie kościółek. Kawałek za wsią, w lesie, dawny kamień graniczny pomiędzy Królestwem Polskim a Brandenburgią. Zresztą, jak potem doczytałem, właściwy kamień był chyba w głębiej w lesie, a ten ze zdjęcia, to nie wiem dokładnie, czym jest. Tak, czy siak, przejeżdżamy historyczną granicę. Jedziemy jeszcze na zachód i dojeżdżamy do szosy, którą skręcamy bardziej na południe.

Miła rodzinka w Warniłęgu
Dawna granica Królestwa Polskiego i Brandenburgii (ale kamień chyba nie ten…)

Przed miejscowością Cieszyno naszą szosę przecina droga rowerowa Połczyn-Zdrój – Złocieniec, poprowadzona po trasie dawnej linii kolejowej. Szkoda, że nie jest nam nią po drodze, wygląda na oko bardzo fajnie. Nieco dalej mijamy jezioro Siecino z wyspą, na której jest jakiś camping, czy ośrodek, a potem przecinamy drogę wojewódzką łączącą Połczyn-Zdrój ze Złocieńcem. Opuszczamy asfalt i wjeżdżamy w leśną drogę. Czas na odpoczynek, jest już prawie 13:00. Na dodatek, Ania słusznie przypomina mi o konieczności opłaceniu obowiązkowych przelewów. Sama układa się na macie, a ja się męczę, robiąc te przelewy z telefonu. Ach, ta cywilizacja – nigdy nie można od niej zupełnie uciec.

Ania odpoczywa, ja przelewam

Przez dość późny wyjazd na razie nasz dystans nie jest imponujący, mamy za niecałe 30 km, i to po szosie (pod wiatr, co prawda). Mimo to, odpoczywamy dość długo. W końcu ok. 13:40 ruszamy – droga leśna za chwilę łączy się z fajną szutrową drogą. Nią jedziemy teraz na zachód, cały czas w lesie.

Leśna droga do Zarańska

W pewnym momencie wyłącza mi się GPS. Co, u licha? Był podłączony do powerbanku kablem, więc chyba nie bateria? Zresztą, przy przypadkowym (bądź nie) odłączeniu zasilania zawsze informował dźwiękowo i informacją na ekranie, że nie ma zasilania, i że trzeba potwierdzić, by się sam nie wyłączył. Zatrzymuję się, sprawdzam. Włączam – nie, nie włącza się. No nie! Wyjmuję baterię, wkładam jeszcze raz – nic. Próbuję to samo z zapasowymi bateriami – nic! Do stu tysięcy fur beczek zielonych utopców – wygląda na to, że padł na amen. Licząc na to, że może to jakieś zabezpieczenie termiczne (jest ciepło, ale działał bez problemu w większych upałach) chowam go do sakwy, spróbuję uruchomić później. Na razie próbuję odtworzyć zaplanowaną na dzisiaj trasie na telefonie. Do Drawska dojedziemy bez problemu, tam i tak chcemy zjeść coś, to się wtedy na dłuższym postoju zobaczy. Mijamy jeszcze jakieś dziewczyny z sakwami jadące w przeciwnym kierunku – w końcu, dość mało, jak na razie, turystów rowerowych spotkaliśmy.

Mijamy jeszcze rzeczkę Kokna, niedługo potem wyjeżdżamy z lasu. W miejscowości Zarańsko dojeżdżamy do drogi wojewódzkiej Połczyn-Zdrój – Drawsko Pomorskie. Po lewej stronie – nowa droga rowerowa. No to jedziemy nią. Za miejscowością wygląda na to, że ta droga rowerowa jest bardzo nowa. A nawet za bardzo – nie dość, że nie ma krawężników (dziwne, u nas budowę DDR zaczynają zwykle od obrzeży, potem w środek asfalt), to ten asfalt się klei, a potem to wręcz niemal gorący jest! A tu, jak na złość, od szosy oddziela nas głęboki rów z chaszczami na dodatek. Chwilę dalej widzimy już maszynę do kładzenia asfaltu – nie ma wyboru, trzeba wrócić na szosę. Przepychamy więc rowery przez rów i krzaki i szosą jedziemy do Drawska. Nieco dalej, od strony Drawska, też świeży asfalt już położony, jedzie nim para rowerzystów z charakterystycznym odgłosem klejących się opon. 🙂

Wjazd do Drawska Pomorskiego – obok nowo budowana droga rowerowa

W Drawsku Ania wynajduje knajpę „Na Wyspie” – musimy nieco zjechać z trasy w kierunku centrum, ale to nawet fajnie. Knajpa ma parę stolików na zewnątrz, siadamy więc tam i patrzymy, co w karcie. Zamawiamy rybę, Ania sandacza, a ja pstrąga. Na wzmocnienie apetytu dostajemy smalec z pieczywkiem – może być. 🙂 Zajeżdża jakaś para na rowerach, z wyglądu nieco młodsi od nas. Ona – zapakowana tradycyjnie w sakwy, on – na gravelu bikepakingowo. Rozmawiamy trochę – jadą z Krzyża, ale na cztery chyba dni tylko. Dziś nocowali na jakimś małym, sympatycznym campingu nad jeziorem Krzemień w Ińskim Parku Krajobrazowym – czyli tam, gdzie my jedziemy. Co prawda, my na camping się dziś nie nastawiamy, ale dobrze jest mieć tego typu opcję w zanadrzu. Kolega zamawia piwo bezalkoholowe. Hm… ja co prawda alkoholu nie piję w sierpniu i wypicie bezalkoholowego nawet piwa kłóci się trochę z moimi postanowieniami, ale jednak się łamię. Po obiedzie (pysznym!) zamawiamy jeszcze kawę. Rozmawiamy też trochę z właścicielem – okazuje się, że obsługiwał cateringowo Pomorską 500-tkę, a nawet udostępnił lokal na nocleg (w knajpie na podłodze) grupie 40 chyba uczestników tego ultramaratonu! Fajny gość, nie ma co. Narzeka sporo na pandemię, a w zasadzie bardziej na pomoc (czy raczej jej brak) od państwa i gminy. Co dziwne (a może i nie) dostał jakieś wsparcie prawne od „Strajku Kobiet”, które bardzo docenił. No nic, gawędzi się miło (nawet o trudnych sprawach), ale na nas pora. Druga rowerowa para kończy jeszcze posiłek, my ruszamy.

Cofamy się znów do centrum, przejeżdżamy obok gotyckiego kościoła św. Pawła z imponującą 75-metrową wieżą, i wyjeżdżamy z miasta, kierując się na zachód. Jedziemy szosą dość umiarkowanej jakości, potem, za Krzynnem, jest już szuter, a miejscami bruk.

Droga do Brzeźnicy
Co prawda po bruku, ale za to przynajmniej pod górkę 😉

Naszym celem jest Brzeźnica – opuszczona wieś. Trochę się trzeba namęczyć, zanim do niej dojedziemy – jest sporo górek, a miejscami czasami piach albo właśnie kocie łby. Trochę nas to męczy, toteż widząc wiadukt linii kolejowej cieszymy się, że mamy ten odcinek za sobą.

Sama wieś robi niesamowite wrażenie. Niektóre domy całkiem dobrze zachowane, z wyposażeniem (szafy), a nawet jakieś buty (męskie, damskie) w środku. Chociaż jest dość późno, już 17:30, to oglądamy to i owo.

Brzeźnica – opuszczone domy
Brzeźnica
Brzeźnica
Brzeźnica
Zaglądamy też do wnętrz domów
Trzewiczki prawie nieznoszone 😉
Meble w stanie nieco gorszym…
…podobnie, jak piec kaflowy
Komin od kuchni robi wrażenie

Podjeżdżamy też do kościoła. Tu spotykamy jakichś dobrze wyekwipowanych eksploratorów tego typu obiektu. Zaglądają nawet do podziemi – wypatrzyli tam jakieś kości, poza tym nic ciekawego. Interesujące jest, że nie znalazłem żadnych informacji, dlaczego wieś została opuszczona (a musiało być to nie zaraz po wojnie – to byłoby naturalne, ale gdzieś w latach 70-tych ubiegłego wieku, a może nawet jeszcze później).

Kościół pw. Matki Bożej Królowej Polski w Brzeźnicy
Wnętrze kościoła w Brzeźnicy
Kościół w Brzeźnicy
Jar potoku Brzeźnicka Węgorza

Za to potem, po powrocie z wyprawy, szperając nieco w internecie, znalazłem na jakimś portalu ogłoszenie o sprzedaży „całej wsi Brzeźnica”, za 17 milionów. Kurczę, szkoda byłoby, gdyby ta wieś została sprzedana (no, to może samo w sobie nie byłoby nic strasznego) i np. ogrodzona, z zakazem wstępu (to już tak). Chociaż, przynajmniej, droga przez wieś jest chyba publiczna – nie wiem.

Miejsce niesamowicie klimatyczne, na pewno wrócimy tu kiedyś. Na razie musimy jechać dalej, jeszcze szmat drogi przed nami. Droga teraz lepsza, szutrowa, ale znów pod górkę. Za to w dość głębokim lesie, na dodatek obok jar potoku Brzeźnicka Węgorza – robi wrażenie, bo jest głęboki, na dnie dość kamienisty. Wygląda tu trochę, jak w górach.

Pola koło Ginawy

Mijamy jeziorko Dubie z leśniczówką obok, studiujemy tablicę informacyjną „Ostoi Ińskiej”. Potem, znów po bruku, dojeżdżamy do Ginawy z bardzo ładnym ryglowym kościołem pw. św. Anny i wolnostojącą obok dzwonnicą. Vis-a-vis kościoła pozostałości dworu – za płotem widoczne zabudowania gospodarcze.

Ginawa – zabudowania gospodarcze dawnego dworu
Kościół pw. św. Anny w Ginawie

Przekraczamy krajową 20-tkę (który to już raz na tym wyjeździe) i kierujemy się dalej na południe, w stronę miejscowości Nierybno. Na razie mamy asfalcik, ale w samej miejscowości kończy się on i teraz jedziemy bardzo fajną leśną drogą.

Bardzo fajna leśna droga…
…z niespodzianką

W pewnym momencie – cóż to? Drogę blokują nam ścięte niedawno solidne bukowe drzewa. Nie ma rady, trzeba zsiąść z rowerów i przenieść je przez te przeszkody. Ciekawy sposób wyrębu, nie ma co… Sytuacja powtarza się ponownie kilkaset metrów dalej. Droga też trochę zniszczona przez sprzęt zrywkowy, ale nie jest źle. Za niedługą chwilę wyjeżdżamy z lasu. Droga teraz pofałdowana mocno, za to wzdłuż niej piękny szpaler drzew.

Łąki koło Studnicy
Triumfalny wjazd do wsi

W Studnicy dojeżdżamy do asfaltu. We wsi ładny kościół – ale jest to „replika” poprzedniej świątyni z XVII wieku postawiona w latach 60-tych ubiegłego wieku. Warto byłoby zrobić zakupy – na kolację jeszcze coś tam mamy, ale na śniadanie już nie bardzo. W miejscowości jest chyba sklep, ale zamknięty. No cóż, pora już raczej późna, minęła 19:00, a miejscowość malutka. Teraz jedziemy znów asfaltem – po wyjeździe ze wsi, kawałek dalej, znów po lewej poligon. Ileż tu tego jest… Co ciekawe, ten asfalt, niezły całkiem, szeroki – to droga leśna. Po lewej stronie znów zakaz wstępu ze względu na „ostre strzelanie” – to chyba skraj poligonu drawskiego. Wiatr się nieco uspokoił wieczorem, więc teraz jedziemy w miarę żwawo.

Nowy kościół w Studnicy z powodzeniem udaje stary
Obrzeża poligonu drawskiego

Po wyjeździe z lasu zjeżdżamy trochę w dół – zapędzamy się nieco, bo wszak musimy skręcić w prawo, w stronę miejscowości Gronówko. Przez tę wioskę dojeżdżamy do Ciemnika. Sprawdzamy jeszcze, czy sklep jest otwarty tutaj – niestety, też nie. No trudno. Do Ińska już nie będziemy jechać, zostaniemy z tym, co mamy, jutro jakieś lekkie śniadanko (mamy jeszcze jogurty), a potem do sklepu i coś się tam kupi na śniadanie.

Bruk – ale tylko przez chwilę

Cofamy się nieco i skręcamy w boczną drogę na zachód. Mijamy jezioro Stubnica – są tu drogowskazy do jakiegoś ośrodka wypoczynkowego. My sprawdzamy, czy przypadkiem nie ma dobrego miejsca na rozbicie – dojście do jeziora, owszem, nienajgorsze, ale dobrego miejsca biwakowego nie ma, wszystko zbyt blisko szosy. Jedziemy zatem dalej, tak jak planowaliśmy – nad jezioro Okunie. To już niedaleko. Asfalt tu nieco gorszy, na pewnym odcinku zamienia się nawet w bruk, ale tylko na chwilę.

Przed jeziorem skręcamy z szosy w leśną drogę na północ, a z niej zaraz znów w lewo, by nad samym jeziorem znaleźć miejsce na nocleg. Na razie znajdujemy pomost – bardzo fajnie, bo wobec faktu, że jezioro jest dość mocno zatrzcinione przy brzegu ułatwi to nam kąpiel. Korzystając z faktu, że nikogo nie ma, zrzucamy szybko ciuchy i wskakujemy do wody w strojach Ewy i Adama. Woda super, bajecznie jest tak odświeżyć się po momentami dość upalnym dniu, a także zmyć cały pył nagromadzony przy terenowych odcinkach dzisiejszej trasy. Z daleka widać nadpływającą łódź, więc uciekamy na brzeg i przebieramy się szybko, jest zresztą późno, trzeba jeszcze rozbić namiot i przygotować spanie, a także coś tam zjeść. Łódka odpływa zresztą z powrotem, my wdrapujemy się pod górkę i wśród buków znajdujemy jako takie miejsce. Przygotowujemy posiłek, a niedługo potem kładziemy się spać.

Wieczorna kąpiel w jez. Okunie

Zanim zaśniemy, ktoś jeszcze przejeżdża motocyklem wzdłuż brzegu. Najwyraźniej okrąża jezioro, bo słychać go jeszcze potem, z drugiego brzegu, z szosy. Niedługo potem przyjeżdża jakiś samochód, manewruje – jego reflektory oświetlają niemal nasz namiot. Chyba jacyś wędkarze zajęli „nasz” pomost. Pewnie nad ranem się zwiną, a tu raczej nie będą się kręcić, nie przejmujemy się nimi.

Gdzieś koło północy jeszcze budzi nas narastający wiatr, a raczej hałas szumiących drzew. Sprawdzamy szybko prognozę – wiatr nie ma być jakiś straszny, ale zaczynamy się zastanawiać, czy to był dobry pomysł z biwakiem wśród wysokich drzew. Od czasu do czasu słychać jakąś upadającą gałąź, ale raczej nie takiego kalibru, który mógłby uszkodzić namiot lub, co gorsza, nas. Mimo to, ciężko jest zasnąć ponownie.

2021-08-14

Jez. Okunie – Rurka (ok. 113 km)

Wiatr, który nas obudził w nocy, potem się trochę uspokoił, chociaż wciąż trochę wieje. Poranek jest dość słoneczny. Patrzę w dół i widzę, że nasz pomościk wciąż zajęty – wytrwali ci wędkarze. Robię więc spacer wzdłuż jeziora i znajduję nieco dalej kolejny – całe szczęście, bo przeprawiać się przez trzciny nie miałem ochoty.

Zwijanie biwaku
Miejsce biwaku rano nie wygląda niebezpiecznie

Jemy symboliczne śniadanko i przed ósmą ruszamy – z powrotem do szosy i nią dalej, wzdłuż jeziora. Mijamy małą miejscowość Okole i niedługo potem dojeżdżamy do wsi Kozy, gdzie ma być (i jest!) sklep. Obok sklepu przyjemna wiatka, z dużym stołem. Co prawda, u jednego jego końca jakichś dwóch panów sączy poranne piwo, ale i dla nas jest trochę miejsca. Obsługa sklepu bardzo sympatyczna – zagotowują nam wodę w czajniku, super. Podczas posiłku pojawia się nieco humorystyczny akcent – podjeżdża samochodem młody facet, robi zakupy w sklepie, a potem zwraca się do siedzącego piwosza (znacznie od siebie starszego, jego towarzysz jużwcześniej sobie poszedł), dlaczego jeszcze nie jest gdzieś tam, gdzie powinien być (i pracować). Ten na to pokornie, że nie wiedział, czy jakieś tam takie mętne wykręty. Nic z tego, młody gość zabiera go do samochodu i odjeżdżają. No cóż…

Droga do Marianowa

Wkrótce i na nas pora. Chcemy dziś dojechać jak najdalej w stronę Cedyni. Jeszcze zobaczymy, dokąd się uda. Na razie jedziemy nieco na południe, ale zaraz w następnej wsi – Dobrzany – skręcamy znów na zachód. Jedziemy teraz do Marianowa. Tu chcemy zobaczyć kościół i klasztor cysterek z XIII wieku. Z miejscem tym związana jest też postać Sydonii von Borck. Ta lokalna szlachcianka została w XVII wieku posądzona o czary. Po długich procesach sądowych (i wymuszonych torturami zeznaniach) uznana za winną i ścięta w Szczecinie w 1620 roku. Nieco później postać obrosła małą legendą. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę przy dużej plantacji borówek amerykańskich – kupujemy ich trochę, korzystając z okazji, chociaż nie tak łatwo je zapakować, aby nie straciły na zawsze właściwej konstystencji :).

Marianowo – pozostałość kolei wąskotorowej

Przed wjazdem do wsi ślad po dawnej linii kolejowej wąskotorowej, łączącej wieś ze Stargardem. Bardziej precyzyjnie, była to linia Stara Dąbrowa – Ińsko – Jankowo, przedłużona potem do Drawska, będąca fragmentem Stargardzkiej Kolei Wąskotorowej (Saatziger Kleinbahnen), całkiem pokaźnego, bo liczącego prawie 120 km torów systemu. Kolej ta, niestety, od lat 60-tych ubiegłego wieku systematycznie była „wygaszana”, by na początku obecnego wieku zupełnie zakończyć działalność. Obecnie prowadzone są, zdaje się, jakieś inicjatywy związane z budową jej śladem dróg rowerowych.

Baner z cytatem z de Tocqueville’a

Nieco dalej, na płocie jednej z posesji spory transparent z cytatem Alexisa de Tocqueville’a z jego dzieła „O demokracji w Ameryce”: Demokracja skończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze. Cóż można więcej dodać?

Klasztor cysterek w Marianowie

Sam klasztor dość ładny, choć miejscami przebudowany. Został ufundowany przez księcia szczecińskiego Barnima I w 1248 roku, przy współudziale lokalnych rodów rycerskich, które przekazały na rzecz nowo powstałego klasztoru część swoich ziem. W XVI wieku, w wyniku reformacji i przyjęcia protestantyzmu na ziemiach pomorskich, klasztor uległ kasacji, a w jego budynkach utworzono zakład dla panien ze szlacheckich domów. Potem jeszcze dwukrotnie ucierpiał na skutek pożarów. Przed murem klasztoru rosną pokaźne dęby, jeden z nich to, zdaje się, tzw. „dąb Sydonii”.

„Chwała Bogu na wysokości”
Fragment murów wokół klasztoru

Wejście do kościoła zamknięte, oglądamy zatem z zewnątrz tylko. Niedługo ruszamy w dalszą drogę, przez Czarnkowo do Pęzina. Przed tą miejscowością mijamy wystawę dyń wszelakich lokalnego rolnika (podobno uprawiają ich ponad 20 odmian tutaj), w towarzystwie ucharakteryzowanych balotów ze słomy. Robimy sobie zdjęcia.

Co za towarzystwo 🙂

W Pęzinie ktoś za mną krzyczy – aha, zgubiłem bluzę, którą na szybko zatknąłem na wierzchu sakw podczas robienia zdjęć przy tych dyniach. Uff, dobrze, że ktoś to zauważył, szybko chowam bluzę do sakwy i jedziemy dalej. We wsi dość dobrze zachowany zamek, w którym podobno zatrzymał się hetman Czarnecki podczas pogoni za Szwedami w czasach „Potopu Szwedzkiego”. Zamek był pierwotnie zbudowany przez Joanitów, potem przeszedł w ręce znanego nam już rodu Borcków, po wojnie przejęty przez miejscowy PGR. Wtedy też znacznie podupadł. Obecnie jest w rękach prywatnych. My z kolei zatrzymujemy się na chwilę przy gotyckim kościele pw. Wniebowzięcia NMP (a więc, jutro będzie tu odpust).

Dojeżdżamy do przejazdu koło stacji Ulikowo
Trochę techniki… ale poradziliśmy sobie

Za Ulikowem kawałek kocich łbów, a potem zamknięty przejazd kolejowy. Czekamy, czekamy, nic się nie dzieje. Odjeżdżam kawałek w stronę stacji kolejowej brukowaną drogą sprawdzić, czy tam nie ma jakiegoś innego przejazdu, ale nie. Wracam – szlaban cały czas zamknięty. No co jest grane? Rozglądamy się, zaraz, zaraz… jest jakieś tajemnicze pudełko przy rogatkach z przyciskiem, z wytartym napisem. Wygląda na to, że chyba trzeba zadzwonić, by obsługa otworzyła szlaban. No, ciekawe… Dobra, naciskam przycisk raz i drugi – za chwilę szlaban idzie w górę! Wot, tiechnika! 🙂

Teraz już prosto do Stargardu

Jedziemy – teraz zwykłą, polną drogą. Za niedługą chwilę dojeżdżamy do ogródków działkowych i jeszcze chwilę po dość niewygodnym bruku dojeżdżamy do krajowej 20-tki (który to już raz), a nią już prosto do centrum. Przejeżdżamy nad Iną (tu to już konkretna rzeczka) i przez Bramę Wałową robimy rundkę honorową. Centrum robi dość specyficzne wrażenie – obok zabytków typu ta Brama, czy imponujący kościół pw. NMP Królowej Świata, znajdujemy zabudowę z lat 50-tych o dość umiarkowanej estetyce.

Po wyjechaniu z centrum zatrzymujemy się na chwilę w parku i jemy małe conieco. Zjadamy także zakupione uprzednio borówki – podróż przeżyły w nienajgorszym stanie. Chwilę po 13 ruszamy, najwyższa pora. Słoneczko świeci konkretnie, robi się nieco upalnie. Próbując ominąć nieco drogę wojewódzką z dość dużym ruchem wyjeżdżamy koło cmentarza – jest nieźle, nawet przyzwoita droga rowerowa wzdłuż szosy. Po przekroczeniu S10 niepotrzebnie chyba skręcamy w lewo – w rezultacie pakujemy się w jakieś osiedle, a potem drogę zagradza linia kolejowa. Cofamy się kawałek, teraz jedziemy przez jakieś dziwne okolice, chwilę jedziemy po gruntowej drodze, potem znów asfalt.

Okolice lotniska koło Stargardu

Po prawej stronie jakieś wielkie kopce z bramami – nie wiem, chyba polotniskowe budowle jakieś. Nieco dalej znów koniec asfaltu – teraz jedziemy polną drogą, wzdłuż torów. Teren, dla odmiany tutaj płaski, jak stół. Potem znów chwilę asfaltu, i znów polna droga wzdłuż torów. W Reńsku przekraczamy te tory i mamy znów asfalt, którym jedziemy aż Obrytej, gdzie skręcamy w wojewódzką drogę łączącą Stargard z Pyrzycami.

Dla odmiany trochę jazdy polnymi drogami

Dość uciążliwy odcinek, ze względu na spory ruch (czyżby powroty z nad morza? Dziś w końcu sobota), pokonujemy umiarkowanym tempem – jedziemy pod wiatr, a odkryte tereny nie zapewniają żadnej od niego osłony. W Pyrzycach chcemy coś zjeść. Ania znajduje restaurację z dobrymi ocenami, w centrum. Jest, co prawda, kłopot: w ogródku nie ma wolnych stolików. Ale po chwili jeden się zwalnia, super! Zamawiamy jedzenie, ja też piwo bezalkoholowe (no, no!). Jedzenie świetne w przyzwoitych cenach, toalety czyste, na dodatek podładowałem telefon, który przez nawigację zjada teraz dość szybko baterię.

Może trochę szkoda, że nie zwiedzamy miasta, rzucamy okiem tylko na to, co po drodze, czyli głównie mury miejskie z Sowią Basztą. Na wylocie zatrzymujemy się jeszcze w Biedronce – jutro niedziela, trzeba więc zrobić trochę większe zakupy. Trochę to zajmuje, wyjeżdżamy z miasta o 17:00.

Pod wiatr szosą wojewódzką – niezbyt to lubimy

Ania stwierdziła, że dziś nocujemy (prawie) zgodnie z prawem, wyszukujemy więc na interesującym nas obszarze teren objęty akcją „zanocuj w lesie”. Wychodzi nam, że najbardziej pasują okolice wsi Rurka, niedaleko od Chojnej. Ja z początku myślałem o noclegu nad którymś z jezior bardziej na południowy zachód od Chojnej – Ostrów lub Mętne, ale to i tak za daleko, to już widać, jednak ciężko nam pod ten wiatr idzie. A tam w okolicach tej Rurki jest też potok o tej samej nazwie, więc w razie czego dostęp do wody jest. Zresztą, po drodze planujemy jeszcze kąpiel, najpewniej w jez. Długim koło Swobnicy.

Banie – ciekawa kamienica
Coraz bliżej granicy
Od Bani droga rowerowa

Na razie czeka nas jeszcze dłuższy odcinek trasą wojewódzką do miejscowości Banie. Ruch tu jednak znacznie mniejszy, niż na trasie do Pyrzyc, ale wiatr wciąż przeszkadza, popołudniowe słońce nie świeci, co prawda, prosto w twarz, ale i tak daje popalić. Spoceni jesteśmy solidnie. W Baniach trafiamy na drogę rowerową, poprowadzoną śladem dawnej kolei Gryfino – Trzcińsko Zdrój. Jest to chyba fragment tzw. Blue Velo. Asfaltowa nawierzchnia wzdłuż szosy – a zaraz wjeżdżamy w las, opuszczając szosę – super. Co prawda, w lesie ten asfalt trochę powykrzywiany przez korzenie, ale i tak tempo mamy przyzwoite.

Przed Swobnicą zjeżdżamy nad jezioro – jest tutaj coś w rodzaju plaży, w każdym razie zejście do wody nie porośnięte trzcinami. Jest jakiś samochód, ale nikogo przy nim nie ma. Ania pęka i przebiera się w strój, ja również, ale w strój Adama – i do wody. Jest już późne popołudnie, 19:00 – więc nie bawimy tu długo, chwila orzeźwienia, nie odpływamy daleko. Niecałe pół godziny później pniemy się z powrotem do szlaku rowerego. W Swobnicy niespodzianka – trasa niespodziewanie się kończy i to dość konkretną skarpą. No, w nocy mogłoby być słabo.

Nieoczekiwany i dość dramatyczny koniec

Cofamy się kilkadziesiąt metrów i brukiem dojeżdżamy do szosy. Na obrzeżach wsi jest jeszcze coś do obejrzenia – ruiny zamku Joannitów. Trochę źle pojechaliśmy, trzeba było zjechać bardziej w dół, po bruku. Na końcu jest brama, czy to na pewno tu? W bok prowadzi ścieżka, przez pokrzywy – kieruję się tam. No, wygląda na to, że to pół-legalny skrót. 🙂 Brama była zamknięta, bo zamek już nieczynny, ale przynajmniej z zewnątrz możemy trochę obejrzeć. Ania nie chce się przedzierać i, zostawiwszy rower w krzakach idzie pieszo. Budowla w formie dobrze zachowanej ruiny, wraz z dawnymi obiektami gospodarczymi robi spore wrażenie.

Zamek Joannitów w Swobnicy
Zamek Joannitów w Swobnicy – budowle gospodarcze

Dalej jedziemy znów asfaltową szosą. Znów jet pagórkowato, wiatr pod wieczór trochę ucichł. Wokół głównie pola, lasu, póki co, niewiele. Ale tam dalej coś powinno być, w końcu „zanocuj w lesie” nie oznacza chyba „zanocuj na polu”?

Dawna fabryczka w Grzybnie (pewnie gorzelnia)
Wokół pola i pola

Dojeżdżamy w okolice, gdzie planujemy biwak, rozglądamy się szukając dogodnego miejsca. Zapuszczamy się w boczną, szutrową drogę. Sprawdzam miejsce na górce, ale jest licho – nie ma równego skrawka, nieco dalej, za to bliżej tej szutrówki jest jednak całkiem fajne miejsce. Nie namyślając się długo, szybko rozbijamy namiot. No, ten pomysł z „zanocuj w lesie” ma jedną wadę – komarów tutaj na potęgę. Szybko robimy herbatkę, jemy kolację i uciekamy do namiotu, wybijając, w miarę możliwości, te podłe gadziny. Trochę słychać samochody z niedalekiej szosy, ale nie przeszkadza nam to w zaśnięciu.

2021-08-15

Rurka – Szczecin (ok. 130 km)

Dziś niedziela, na dodatek uroczystość Wniebowzięcia NMP. Musimy dzień zaplanować tak, by pójść do kościoła. Wstępnie planujemy, by zrobić to po południu. Plan na dziś jest taki, by pojechać do Cedyni, tam przejechać na wrażą stronę Odry, pojechać kawałek niemieckim szlakiem rowerowym wzdłuż Odry, a potem wrócić do Polski. Planujemy nocleg w Szczecinie – chyba najbardziej pasuje nam camping we wschodniej części miasta. No, ale zobaczymy, czeka nas niezły kawałek drogi.

Nocowaliśmy w lesie (dla odmiany)

Na razie wstajemy – komary wciąż gryzą, niedobrze. Jest dość chłodno. Postanawiamy zjeść śniadanie już nieco dalej, liczymy, że znajdziemy jakieś fajne miejsce. Szybka toaleta w rzeczce, pakowanie gratów i ruszamy. Wracamy na szosę i za chwilę znów z niej zjeżdżamy – tym razem po to, by zobaczyć kaplicę Templariuszy, którzy tutaj mieli swoją komandorię. Zaprosił ich książę szczeciński Barnim I w XIII wieku, a jego następca Bogusław IV pozbył się ich, zapewne ze względu na ich konszachty z Brandenburgią. Po klątwie rzuconej na tegoż księcia, Templariusze powrócili na te ziemie, ale na krótko, bo na początku XIV wieku zakon został rozwiązany, a część jego majątku (w tym dobra w Rurce) zostały przejęte przez Joannitów. Po reformacji tereny przejęli margrabiowie brandenburscy, powstał tu folwark z gorzelnią. Po wojnie utworzono tu PGR, a teraz teren (włączając w to kaplicę) jest własnością prywatną. O ile do wnętrza nie ma jak zajrzeć (wejścia zabite deskami), z zewnątrz obiekt można, na szczęście, obejrzeć. Nie jesteśmy tu sami, podjechał właśnie jakiś pan samochodem i fotografuje obiekt.

Kaplica Templariuszy w Rurce
Studnia obok kaplicy

Brukowaną drogą wracamy do szosy, a za chwilę zatrzymujemy się w samym centrum wsi, obok kościoła – jest tu świetlica wiejska, a na jej podwórku stoły – świetne miejsce na śniadanko, które zaraz tu przyrządzamy. Słoneczko miło świeci, postój nam się przeciąga.

Śniadanko na terenie świetlicy wiejskiej w Rurce

Ruszamy o 9:30, jedziemy do Chojny. Miasteczko bardzo ucierpiało podczas wojny, część zabytków została praktycznie odbudowana od nowa (np. ratusz). Najbardziej przyciąga wzrok późnogotycki kościół mariacki z wysoką na ponad 100 metrów wieżą. Uwagę zwraca Brama Barnkowska, a także budynek dawnego starostwa z XIX wieku nawiązujący do stylu renesansu niemieckiego.

Brama Barnkowska w Chojnie
Chojna – budynek dawnego starostwa
A to już nowe – okolice lotniska

My kierujemy się na południowy zachód, przejeżdżając przez tereny dawnego lotniska, najpierw, przed II wojną światową niemieckiej Luftwaffe, potem we władaniu Armii Czerwonej. Na skraju miasta dojeżdżamy do drogi 124, mijamy tor motocrossowy. Jedziemy jakiś czas przez las, potem, zjeżdżając w dół, dojeżdżamy do wsi Mętno z urzekającym kościołem z kamienia, z dobudowaną nieco później masywną wieżą.

Widok na Mętno z charakterystyczną wieżą kościoła
Trzeba trochę podjechać…

Jechało się w dół, to teraz trzeba pod górę. W ogóle, teren teraz jest mocno pofałdowany – to już Pojezierze Myśliborskie. Właściwie szkoda, że traktujemy je tak tranzytowo – teren wart jest poświęcenia nieco uwagi – sam Myślibórz, a także inne miejscowości, jak Moryń, Trzcińsko-Zdrój, czy sama Cedynia. Tereny te uwiecznił nieodżałowany Zbigniew Nienacki w trzeciej części przygód Pana Samochodzika – „Księga Strachów”. Zresztą, niedaleka przyszłość pokazała, że nie warto było się pchać nad morze, ale nie uprzedzajmy faktów.

…bo teren znów się nieco pofałdował

Mimo miana drogi wojewódzkiej, ruch na niej jest umiarkowany. Przeszkadza za to wiatr – no cóż, dotychczas, w zasadzie można powiedzieć od Wieżycy, wieje od zachodu lub południowego zachodu. Za to w drugiej części będzie nam, miejmy nadzieję, pomagał. Jedziemy teraz przez raczej odkryte tereny, wokół rozległe łąki i pola z balotami słomy po niedawnych żniwach. Gdzieniegdzie zadrzewienia, sporo też mniejszych i większych jeziorek lub choćby bagienek.

Orzechów – kościół
Orzechów – stary budynek gospodarczy

Do Cedyni niezły zjazd, wyprzedzam znacznie Anię. Czekam na dole, jeszcze się zdzwaniamy, gdzie jesteśmy. 🙂 Do samego centrum nie wjeżdżamy, chcemy pojechać kawałek dalej, w stronę „Góry Czcibora”, czyli miejsca, gdzie najprawdopodobniej była bitwa z Niemcami w 972 roku (dziwne swoją drogą, że w zasadzie wszystko, co wiemy o tej bitwie, pochodzi z niemieckiej kroniki Thietmara, a lokalizacja bitwy wcale nie jest pewna). Przed nią jest rezerwat z wrzosowiskami, chcemy go obejrzeć.

Wjazd (a w zasadzie zjazd) do Cedyni

Zatrzymujemy się na małym parkingu i po kolei ruszamy pieszo – nie zaliczamy całej trasy, bo zbyt dużo czasu byśmy poświęcili, ale kawałek oglądamy. Wrzosowiska nie są tu tak imponujące, jak te z „Diabelskich Pustaci”, ale za to ukształtowanie terenu (całkiem konkretne pagórki nazywane, nieco na wyrost, „Karpatami Cedyńskimi”). Na skraju jeszcze przyczepa z przenośnymi ulami – jest jakiś kontakt do właściciela, może potem zadzwonimy zapytać, czy ma miód wrzosowy w sprzedaży wysyłkowej.

Rezerwat Wrzosowiska Cedyńskie im. inż. Wiesława Czyżewskiego
Rezerwat Wrzosowiska Cedyńskie im. inż. Wiesława Czyżewskiego
Ule koło wrzosowisk

Góra Czcibora

Ruszamy dalej – mijamy wspomnianą „Górę Czcibora” – przy niej parking i sporo ludzi. Nieco dalej jest wieś Osinów Dolny – składa się przede wszystkim z wielkiego „centrum handlowego”, czyli takiego rozbudowanego targu – oczywiście działającego głównie dla przyjeżdżających tu masowo Niemców. Mimo niedzieli i święta – handel kwitnie. Ania trochę zła na mnie, bo wyrwałem do przodu, a wcześniej ustalaliśmy, że zatrzymamy się na kawę. Jak już mnie dogoniła, to przybytki typu kawiarnia się skończyły – są jeszcze jakieś bary, ale nie zatrzymujemy się w nich, nie ufając jakości ulubionego przez nas napoju.

Już za chwileczkę, już za momencik…
Pierwsze kilometry w Niemczech

Zastanawiamy się chwilę, czy aplikacja z dowodem zaszczepienia się przeciw COVID-19 wystarczy do bezproblemowego wjazdu do Niemiec, ale za niedługo widzimy już most na Odrze – to najdalej na zachód wysunięty kraniec Polski (no, formalnie jest on chyba nieco bardziej na południe od mostu, chociaż, jak spojrzeć na mapę, to ostatecznie środek mostu jest bardziej na zachód). Przejeżdżamy – brak jakiejkolwiek kontroli. Może coś dalej będzie? Nas to jednak tak, czy siak, nie dotyczy – zjeżdżamy zaraz w prawo, na drogę prowadzącą wzdłuż rzeki. Z początku jest to lokalna droga dojazdowa, potem już jedziemy wałem. Na początku jest trochę wąsko i asfalcik umiarkowanej jakości (ale bez przesady, jedzie się dobrze), potem jednak robi się świetna autostrada rowerowa. Teraz wiatr nam sprzyja – jedziemy grubo ponad 20 km/h, a momentami prawie 30, pomimo równej niemal jak stół trasy.

Śluza na Starej Odrze w Hohensaaten

Zatrzymujemy się na krótki postój i małe co nieco koło Hohensaaten, przy jakichś urządzeniach hydrotechnicznych. Mija nas sporo rowerzystów, w tym sporo, jak to w Niemczech, w wieku post-balzakowskim. Turystów z sakwami raczej niewielu, chociaż też się trafiają. Teren w większości odkryty – droga wiedzie wałem. Z prawej, po polskiej stronie, widać cały czas wzniesienie „Karpat Cedyńskich”.

Wzdłuż Odry – w dali Karpaty Cedyńskie

Mimo, że teraz połykamy kilometry relatywnie szybciej, trasa jest tu nieco monotonna. Widok głównie na Odrę, chociaż np. po lewej stronie, na zachodniej skarpie, w oddali widzimy Burg Stolpe – czyli średniowieczną wieżę mieszkalną (pewnie stąd nazwa – polski stołp).

W oddali widoczny Burg Stolpe

Około 10 km przed Schwedt jest fajna wieża widokowa. Robimy szybki postój z wejściem na wieżę. Pod wieżą ciekawy sposób na koszenie wału nadrzecznego – pasie się stado ok. 100 owiec – super pomysł. Jesteśmy na terenie Parku Narodowego Dolnej Odry, o czym informują stosowne tablice.

Widok z wieży na dolinę Odry – w dole „naturalna kosiarka”

Nieco dalej zjeżdżamy z wału – a jeszcze dalej drogę zagradza nam brama. Teren otoczony płotem – aha, wyjaśnia się, brama jest na zatrzask tylko i trzeba ją zamykać po przejściu lub przejechaniu rowerem – ma to zapobiegać rozprzestrzenianiu się jakiejś choroby zwierzęcej. Przez Schwedt przejeżdżamy, nie zatrzymując się. Miasto nie robi jakiegoś dużego wrażenia, zatrzymujemy się kawałek dalej, na przedmieściach, na jakiejś ławeczce na krótki odpoczynek i wszamanie jakichś batoników. Zakupów nie chcemy robić w Niemczech, zresztą w niedzielę i tak pewnie nic tu nie będzie czynne. Obiad planujemy wieczorem, już w Polsce. Niedaleko ławeczki jest pomnik upamiętniający „Unsere Toten” podczas i krótko po drugiej wojnie światowej. Tego typu pomniki w Niemczech budzą w nas mieszane uczucia.

Przedmieścia Schwedt
Pomnik poświęcony ofiarom II wojny światowej

Wracamy znów na nadrzeczny trakt, jedziemy tak do Gartz. Po drugiej stronie rzeki widać elektrownię Dolna Odra. Trochę bez sensu zaufaliśmy nawigacji google’owej, bo ominęliśmy stare miasto, które jest dość ciekawe – widzimy je tylko z daleka. Z drugiej strony, przed nami jeszcze kawał drogi. Przejechaliśmy, co prawda, prawie 90 km, ale jeszcze 40 przed nami, a dochodzi już 16:00.

Wzdłuż Odry – przed Gartz
W dali widać kominy elektrowni Dolna Odra w Gryfinie

Opuszczamy teraz Odrę na dobre (no, prawie, wrócimy do niej już w Szczecinie), i pniemy się drogą na północ, w stronę Kołbaskowa. Dość spory odcinek jest na dodatek z granitowej kostki, niby równej, ale bardziej niby, niż równej. Dobrze, że nie ma dużego ruchu, chociaż trochę samochodów jeździ. Szkoda, że najwyraźniej nie ma drogi wzdłuż rzeki na tym odcinku – przynajmniej, nic na to nie wskazuje.

Gartz – Brama Szczecińska
Widok wstecz na Gartz
Za chwilę powracamy do ojczyzny 🙂

Mijamy skrzyżowanie z drogą Tantow – Gryfino, niedługo potem na polach po prawej stronie widać już granicę, do której systematycznie nasza droga się przybliża. Jeszcze chwila i mijamy zabudowania przejścia granicznego – jesteśmy znów w Polsce. Dojeżdżamy do Kołbaskowa, które obwieszone jest transparentami z hasłami przeciwko budowie hal i centrów dystrybucyjnych w gminie, niektóre wzywają też do rezygnacji bądź odwołania wójta. Przejeżdżamy nad trasą S6, a za nią centrum dystrybucyjne Amazona.

Teraz jedziemy drogą rowerową wzdłuż szosy, co nas cieszy, bo ruch tutaj większy. Zatrzymuję się na chwilę, dochodzi w pół do szóstej. Sprawdzam, czy gdzieś na trasie (lub w jej niedalekim sąsiedztwie) możemy liczyć na mszę o 18. Znajduję kościół w zachodniej części miasta, w dzielnicy Gumieńce – powinniśmy zdążyć.

Droga dla rowerów za Kołbaskowem

Nieco bliżej miasta robi się trochę gorzej z drogą dla rowerów – gdzieś tam przechodzi tajemnie na drugą stronę. Mijamy dwójkę turystów, chyba z Niemiec, którzy bezradnie stoją na jednym z takich miejsc (tu akurat trzeba było kawałek wjechać na szosie). No cóż, niech się przyzwyczajają do polskiej infrastruktury rowerowej. 🙂

W kościele jesteśmy niemal w sam raz. Po mszy sprawdzamy, gdzie by można zjeść – najchętniej w centrum. Znajdujemy jakąś knajpkę z wysokimi ocenami – ruszamy zatem, kierując się do jednej z ważniejszych arterii komunikacyjnych Szczecina – ulicy o pięknej nazwie „Ku Słońcu”. Wzdłuż niej droga rowerowa – potem jeszcze kawałek w lewo i jesteśmy praktycznie w centrum. Niestety, upatrzona knajpka – Tkacka, czy jakoś tak, nie ma ogródka, nie byłoby gdzie zostawić rowerów. Wracamy na aleję Niepodległości i stołujemy się w pizzerii Podgrzany Talerz. Pizze są dość ciekawe i bardzo dobre, do tego lemoniada. Nie mamy zbyt wiele czasu, więc po posiłku ruszamy, jest 20:30, zaczyna się robić szaro. Włączamy lampki, robimy rundę honorową po starówce, oglądając z zewnątrz tylko Zamek Książąt Pomorskich i Bazylikę Archikatedralną.

Dojeżdżamy znów do ul. Energetyków – czyli odcinka drogi krajowej nr 10 w mieście – i nią podążamy na wschód, przekraczając Odrę Zachodnią. Niby z początku była droga rowerowa, potem gdzieś wśród remontów zanikła – w międzyczasie zrobiło się ciemno, więc nolens-volens, wjeżdżamy na szosę. Za chwilę czeka nas przykra niespodzianka – ta szosa dochodzi do innej stając się jej lewym pasem. Reasumując – lądujemy na lewym pasie trzypasmowej, ruchliwej drogi. Ograniczenie niby do 50 km/h, ale przecież jesteśmy w Polsce. Udaje się zjechać na prawo, pojawia się droga rowerowa, chwilowo za barierką, ale za chwilę możemy na nią zjechać, ufff! Teraz jeszcze kawałek i zjeżdżamy w lewo, w ulicę Gdańską. Przekraczamy Odrę Wschodnią, jedziemy jeszcze kawałek (znów drogą rowerową) i o 21:15 meldujemy się na campingu. Ja szybko rozbijam namiot, Ania idzie do łazienki, potem ja korzystam z tego przybytku. Myślałem, że bliskość wody (jesteśmy wszak nad jez. Dąbie, w zasadzie to jest Małe Dąbie) spowoduje dużą wilgoć i wieczorny chłodek, ale nie jest tak źle. No, całkiem długi ten dzień nam wyszedł i dystans też niemały – prawie 130 km. Zasłużyliśmy na odpoczynek.

2021-08-16

Szczecin – Kamień Pomorski (ok. 98 km)

Tak miało być…
…ale trzeba było dokręcić

Poranek nieco chłodny – na dodatek zaczęło lekko padać – średnio. Trudno, wstajemy, korzystamy z toalety, zwijamy graty, namiot na razie zostawiamy i idziemy do zadaszenia kuchennego robić śniadanko. Deszcz na szczęście nie pada długo, teraz próbuje przeświecać słońce i trochę wieje (dla odmiany). Ale widać na niebie (i z prognoz też), że pogoda może być zmienna rano, więc korzystając z tego, że namiot prawie suchy, zwijam go i pakuję. Kończymy śniadanie, faktycznie, jeszcze trochę pada, ale zaraz przestaje. Widząc nasze rowery, podchodzi do nas jakiś Niemiec (sporo ich tu na campingu) i zagaja, jak się jeździ po Szczecinie i czy jest bezpiecznie. Hm… jak by mu to powiedzieć. Jeździ się specyficznie – tłumaczę zawiłości polskiej infrastruktury rowerowej, wymagającej od czasu do czasu umiejętności teleportacji – by umieć przenieść się w raz z rowerem po niespodziewanym zakończeniu DDR na miejsce, gdzie się ona znów zaczyna, oraz, oczywiście, jasnowidzenia – żeby wiedzieć gdzie się przenieść. Poza tym jednak miód i malina. 🙂

Ruszamy dość późno, bo ok 10:15. W planach mamy jechać na północ, przez Goleniów w miarę możliwości nad morze, gdzieś w okolicach Kamienia Pomorskiego zrobić nocleg. Na razie jedziemy dalej na wschód, w stronę dzielnicy Dąbie.

Kombinuję, jak mogę…
…ale to już jest koniec (tej sztycy)

Ania jednak melduje zaraz, że coś jej „pykło” w siodełku, a raczej w sztycy. No nie, co znowu? Jarzemko jest w porządku, okazuje się, że sama sztyca (amortyzowana) wygląda jakoś dziwnie, jakby skrzywiona. Rozkręcam – sztyca (ta część wpuszczana) po prostu pękła sobie i trzyma się tylko „na wcisk”. Czyżby czas wracać? Bo to już przesada… Tej awarii nie naprawię, trzeba wymienić sztycę. Patrzymy w internecie, czy jest jakiś sklep rowerowy w pobliżu. Większość jest w „zachodniej” części miasta, ale tutaj, nieco dalej na południe, na ulicy Wierzyńskiego, jest sklep i serwis. Dzwonię tam, pan z serwisu mówi, żeby dzwonić do sklepu, okay – Pani w sklepie mówi, że teraz nie sprawdzi, ale coś tam powinno być. No dobra, wciskamy tę sztycę na luźno tylko, mamy ok. 3 km do przejechania po asfaltach generalnie – Ania chyba da radę, chociaż siodełko zasadniczo luźne. Powoli więc jedziemy. Pani proponuje sztyce Accenta za niecałe 50 złotych – czemu nie, może być. Dodatkowo dostajemy w gratisie dwie saszetki izotoniku dla strudzonych rowerowych wędrowców – bardzo miło!

Zabawa z zakupem i montowaniem sztycy pochłonęła prawie pół godziny naszego cennego czasu, w tym jeszcze regulację siodełka (na początku pochyliłem je zbytnio). Ale za to Ania mówi, że teraz to nawet jej wygodniej jest! No i przestało pykać coś przy pedałowaniu (a ja, głupi, sądziłem, że to coś w korbie może). Same zalety!

Wracamy do Dąbia, potem jeszcze kawałek jedziemy przez osiedle domków jednorodzinnych, ale dalej ostatecznie wyjeżdżamy na drogę do Goleniowa. Hm, no dobrze, niby poniedziałek, ale przecież nie rano, jest już po 11, a tu z przeciwka ruch, jak diabli – samochód za samochodem. Dochodzi do tego, że samochody jadące w naszym kierunku nie są w ogóle w stanie nas wyprzedzić, musimy co jakiś czas zjeżdżać na bok, by nie blokować ruchu. Chyba coś się musiało stać na równoległej do tej trasy drodze ekspresowej S3, bo jest bardzo dużo samochodów spoza okolicznych powiatów. Na dodatek droga momentami mocno nierówna. Generalnie, do Goleniowa jazda mocno nieprzyjemna. Jedyny plus, że chociaż wiatr nie specjalnie przeszkadzał – teraz powinno być lepiej, bo ma wiać cały czas z zachodu lub południowego zachodu generalnie.

DDRy w Polsce – pełne niespodzianek

W pewnym momencie potok tych aut z przeciwka się znacznie przerzedza – to spora ulga. Kilka kilometrów przed Goleniowem pojawia się ni z tego, ni z owego nowa droga rowerowa, na którą ochoczo przeskakujemy – i, niedługo potem, równie zaskakująco się kończy. Musimy wrócić przez płytki rów z powrotem na szosę.

Wjeżdżamy do centrum Goleniowa. Ania wynalazła kafejkę „Kawowe alternatywy”, niedaleko Urzędu Miasta. Tam robimy postój na kawę – w sam raz, jest 13:00, a po przebojach z pękniętą sztycą i trasie pełnej samochodów należy nam się odrobina relaksu. Skuszeni, kupujemy też po porcji ciasta – jesteśmy zachwyceni. Ciasta świetne, robione na miejscu, nie żadne kupne, z kilku warstw. Kawa też wyśmienita. Toaleta – czysta. Super miejscówka, godna polecenia. Sprawdzamy też pogodę – hm, po południu ma padać. Warto by rozbić się przed nadejściem deszczu, ale zobaczymy, co będzie. Na razie planujemy jechać na północ, a wstępnie zanocować za miejscowością Margowo, gdzie chcemy obejrzeć zrujnowany pałac (to niespodzianka dla Ani, więc na razie nic nie mówię). Po drodze jeszcze chcielibyśmy coś zjeść, ale może być kłopot z knajpkami, bo raczej przez małe miejscowości jedziemy, najwyżej coś się kupi do podgrzania.

Słodkie chwile w kawiarni w Goleniowie
Ciacho paluszki lizać
Kawusia…
…to jest to!

Na razie ruszamy, pół godziny relaksu wystarczy. 🙂 Jedziemy obok Bramy Wolińskiej – najbardziej chyba rozpoznawalnego zabytku Goleniowa, potem ulicami Armii Krajowej i Nowogardzką wyjeżdżamy z miasta. Jest nawet przyzwoita droga rowerowa wzdłuż szosy.

Wyjazd z Goleniowa po eleganckiej drodze rowerowej
Ale kawałek dalej robi się bardziej swojsko…
…i droga nabiera konkretnych kształtów

Przejeżdżamy nad trasą S6, a niedługo potem zjeżdżamy z asfaltu, zagłębiając się w las. Droga dość przyjemna, chociaż niezbyt równa. Nie jest to długi odcinek, niecałe 5 km, potem zaś dojeżdżamy do eleganckiej, nowiutkiej szosy, po której nic, poza nami, nie jeździ! Aż dziwne… W Niewiadowie mijamy neogotycki kościół i kilka ładnych wiejskich zabudowań. Zmienia się też trochę standard nawierzchni, teraz to zwykły, lekko spękany, miejscami nierówny, ale wciąż asfalt.

Potem znów elegancka szosa
Niewiadowo

W kolejnej miejscowości – Łoźnicy – bardzo ładny ryglowy kościół z XVIII wieku (podobno największy wybudowany tą techniką na Pomorzu Zachodnim), a także ruiny pochodzącego z tegoż wieku pałacu rodu von Köller. Obiekt ten, zbudowany wg popularnej ówcześnie koncepcji entre cour et jardin („między dziedzińcem a ogrodem”) obecnie jest w opłakanym stanie. Jego powojenna historia jest podobna do wielu innych tego typu obiektów na terenach odzyskanych – najpierw PGR, gdzie już wtedy nie dbano o pałac jak należy, a potem, po upadku PGRów, powolna dewastacja. Obecnie dach jest częściowo zawalony i wydaje się, że ciężko będzie obiekt uratować.

Łoźnica – resztki pałacu rodu von Köller
…oraz kościół MB Królowej Polski z XVIII wieku w tejże miejscowości

Przed kolejną miejscowością – Świętoszewem – mijamy dawną linię kolejową, widać ślady nasypu i zarys torów na asfalcie. Nie wiem dokładnie, co to za linia, może to fragment Gryfickiej Kolei Dojazdowej Gryfice – Stępnica? W samej miejscowości miejsce po dawnym kościele i dawny cmentarz ewangelicki.

Dawny cmentarz ewangelicki w Świętoszewie
Dawny cmentarz ewangelicki w Świętoszewie

Kontynuujemy naszą podróż, jadąc cały czas na północ. Po prawej mijamy wieś Czarnogłowy – z daleka widać murowany korpus XIX wiecznego wiatraka.

Widok na Czarnogłowy – na tle lasu słabo widoczne ruiny wiatraka

Kawałek za wsią Moracz skręcamy z szosy na krótko w lewo, a przy leśnym gospodarstwie szkółkarskim znowu w prawo – i tu łapiemy elegancki, leśny asfalcik – super! Co prawda, ten asfalcik po paru kilometrach kończy się tak, jak się zaczął – w lesie. 🙂

Leśny asfalcik – jak się nagle zaczął, tak nagle się skończył – my i tak skręcamy w lewo
Pichcimy obiadek

Na krótko znów wjeżdżamy na leśną drogę, mijamy potok Wołczenica, a następnie sporą żwirownię i po chwili jesteśmy we wsi Wysoka Kamieńska. Po prawej mijamy sklep – jest też stolik z ławeczką, zrobimy tu popas. Zaopatrzenie w sklepie nie powala, co prawda, ale kupujemy makaron i jakieś danie w słoiku do tego. Pytamy sprzedawczyni dla porządku, czy możemy sobie podgrzać na maszynce obiad – w zasadzie nie ma nic przeciwko, bylebyśmy „nie podpalili czegoś”. Nie, no oczywiście, że nie, przepisy BHP przede wszystkim!

Ania chce dać cały makaron, ale powstrzymuję ją przed tym – dajemy połowę, i tak jest całkiem sporo tego. Pogoda zaczyna się, zgodnie z prognozą, zmieniać – wiatr się wzmaga, gromadzą się chmury. Ciekawe, czy zdążymy tam, gdzie planowaliśmy zanocować – może być z tym problem.

Powoli trzeba szukać miejsca na biwak…
Kościół w Kozielicach

O 17:00 ruszamy dalej. Przecinamy trasę wojewódzką 108 i kierujemy się wciąż na północ. W Kozielicach zatrzymujemy się na chwilę przy gotyckim kościele z XIV wieku z interesującą, drewnianą wieżą.

Skręcamy teraz w prawo i jedziemy przez jakiś czas na północny wschód. Z Koplina ścinamy polną drogą bezpośrednio do drogi wojewódzkiej 108. Jedziemy nią teraz na północny zachód – i to nie jest dobra zmiana, bo odczuwamy dość mocno wiatr, który wieje niby nieco z boku, ale też i trochę w twarz. Momentami zaczyna kropić, zakładamy więc kurtki, zresztą i tak temperatura spadła też. Jedziemy przez rozległe (jak to w zachodniopomorskim) pola, na których widać uwijające się traktory – pewnie chcą zebrać, co się da, przed deszczem.

Za Śniatowem skręcamy w prawo. Wypatrujemy teraz miejsca na nocleg. Z jednej strony jest pole, z drugiej wysoki bukowy las – ale, wobec silnego wiatru, raczej nie chcemy rozbijać namiotu w lesie. Na szczęście, trafia się zaraz jakiś nieużytek porośnięty młodymi samosiejkami sosen i brzóz. Zagłębiamy się tam, szukając odpowiedniego miejsca. Zaczyna padać regularny deszcz, więc streszczamy się, znajdując nieco bardziej osłonięte miejsce. Z szosy nas tutaj nie widać, niedaleki las chroni przed podmuchami – nie jest źle. Rozbijamy prędko namiot i wrzucamy graty do środka, i tak trochę wszystko zdążyło się pomoczyć – trudno.

Szybkie rozbijanie namiotu w deszczu

Zastanawiamy się, co robić – jest dość wcześnie, 18:30, iść spać trochę głupio, bo obudzimy się potem w nocy. Z drugiej strony, na dworze pada, ech. Ania decyduje, że przebierze się już do spania. I w tym momencie, akurat, gdy Ania się rozebrała, słychać warkot silnika – coraz bliżej. Cholera, jakiś traktor, czy co? Przejeżdża zupełnie blisko, po czym zatrzymuje się, cofa nieco i trąbi. Szlag, zauważył nas. No niech to. Nakładam kurtkę i wyskakuję z namiotu. Jakiś facet w terenówce – otwiera okno i pyta, o co biega. No, jak to, o co biega, tłumaczę, że pada i musimy gdzieś przenocować. Dobrze, mówi gość, ale czy nie boicie się polowania? Polowania? No nie, tego się nie spodziewaliśmy. Facet mówi, że jak najbardziej, to pora polowań. Dzwoni gdzieś jeszcze i upewnia się, że ktoś tu będzie polował. Mówi, że jak chcemy zostać, to żebyśmy wywiesili coś odblaskowego, bo tak się tu schowaliśmy, że nikt nie zobaczy (on zobaczył, zresztą, biwak na dziko, to jak się nie chować? 🙂 ). Albo przenieść może bliżej szosy (to nam się też nie uśmiecha). Cholera, no. Facet odjeżdża, my deliberujemy. Ja nawet myślę, żeby wywiesić moją żarówiastą koszulkę „Maratonu Podróżnika”, ale Ania mówi, że nie ma ochoty tu nocować. Po namyśle przyznaję jej racje – być obudzonym w środku nocy przez strzały, to niezbyt przyjemna sprawa. A znając naszych myśliwych, odróżnienie człowieka od dzika może nastręczyć poważnych problemów, w związku z czym decydujemy, że zwijamy nasz biwak. Fakt, że trochę przestało padać i siąpi lekko jedynie teraz, pomógł w decyzji. Szybko składamy rzeczy, namiot – cały mokry, co z nim zrobić? Strzepujemy tropik, sypialnia (mniej mokra) idzie w worku do sakwy, a tropik i podłogę mocuję na wierzchu. No dobrze, ale dokąd teraz? Jakoś rozbijanie na nowo mokrego namiotu nam się średnio podoba, zwłaszcza w kontekście, że w każdej chwili może zacząć padać. Patrzymy w internecie na opcje noclegowe – coś tam jest w Kamieniu Pomorskim. Mamy do niego niecałe 20 km, no to nie jest jakoś daleko. Dodzwonić za pierwszym razem nie udało się, ale właścicielka oddzwania – szału nie ma, nocleg 120 złotych z łazienką na korytarzu. Dobra, niech będzie.

Jak on nas tam wypatrzył w tych zaroślach? 🙂

O 19:30 ruszamy dalej – na razie jedziemy do Margowa, obejrzeć pałac rodziny von Elbe. Przy wjeździe do wsi pozostałości jakiejś fabryczki – pewnie gorzelni. Sam pałac to bardzo interesująca budowla. Szczególne wrażenie robi wieża z zegarem. Do środka, niestety, nie wejdziemy – tabliczki z zakazem, na dodatek obiektu pilnuje czwórka młodych facetów, tutejszych mieszkańców, którzy urządzili sobie grilla w jednym z wejść do obiektu. Z początku nie wiedzieliśmy, co to za jedni, Ania chciała nawet brać nogi za pas, ale po wdaniu się w pogawędkę okazało się, że to całkiem w porządku towarzystwo (cytując nieodżałowanego Wiecha, choć to nie ta okolica – „sympatyczne faceci, szyb nie biją, sądownie prawie, że nie karane”), jeden z nich za młodu nawet mieszkał w pałacu. Jak informują, obecnie obiekt jest własnością jakiegoś młodego małżeństwa ze Śląska i będzie wkrótce remontowany. Dobrze i źle. Dobrze, że (pewnie) zostanie uratowany, źle, że pewnie wszystko będzie pogrodzone i mało dostępne. Obok pałacu park i budynki gospodarcze. Kurczę, jakby człowiek miał więcej pieniędzy… 😉

Margowo – dawna fabryczka (gorzelnia?)
Pałac rodu von Elbe w Margowie
Pogawędka ze strózującymi chłopakami
Zabudowania gospodarcze pałacu w Margowie

Robi się powoli szaro, zaczyna znowu padać – ruszamy. Jedziemy teraz przez pola, momentami dość piaszczystą drogą, za to jest dość płasko, za to przez moment musimy pchać rowery przez ten piach.

Do Kamienia jeszcze kawałek – a tu coraz ciemniej, coraz bardziej pada…

W Grębowie dojeżdżamy do lokalnej drogi, którą z kolei dojeżdżamy do wojewódzkiej 103, łączącej Trzebiatowo z Kamieniem Pomorskim. Teraz rozpadało się na dobre, dobrze, że trochę wiatr zelżał, chociaż zasadniczo zacina nam prosto w twarze. Na dodatek jest już zupełnie ciemno. Ruch, na szczęście niewielki, zresztą odcinek też niezbyt długi.

Szybko dojeżdżamy pod kwaterę – co prawda, nie możemy się „dopukać” najpierw, ale po telefonie (właścicielki nie było na miejsce, obsłużyć miał nas jej syn), udaje się – chłopak odizolował się fonicznie słuchawkami. 🙂 Rowery możemy ustawić w bardzo przestronnym garażu, tam też rozwieszamy do wyschnięcia namiot. Sama kwatera bardziej przypomina hotel robotniczy, ale w obecnej sytuacji nie robi nam to specjalnego problemu – jest w miarę czysto, w pokoju mamy sporo miejsca, kuchnia też jest, łazienka okay. Wyżymamy i rozwieszamy przemoczone rzeczy, robimy sobie jeszcze herbatkę i lekką, szybką kolację i do łóżek (wow, co za odmiana).

2021-08-17

Kamień Pomorski – Kołobrzeg (ok. 75 km)

Rano ruszam do sklepu, żeby coś kupić na śniadanko. Wieje, jak skurczybyk, jest zimno, ale, póki co, nie pada. Zastanawiamy się, czy nie lepiej byłoby teraz wyjść trochę na miasto, a potem wrócić jeszcze na chwilę, spakować się i wyjechać później nieco, ale w sumie pogoda jednakowoż ma być dzisiaj nieciekawa przez cały dzień, więc chyba nie za bardzo ma to sens.

Opuszczamy hotel (znów z małym opóźnieniem, musieliśmy dobudzić syna gospodarzy). Najpierw robimy rundkę po mieście – zjeżdżamy nad zalew, potem podjeżdżamy do centrum, by obejrzeć Bramę Wolińską, katedrę św. Jana Chrzciciela z imponującymi organami, a także renesansowy pałac biskupów. Aż trudno uwierzyć, że miasteczko, dzisiaj tak niepozorne, w średniowieczu było ważnym ośrodkiem politycznym i kulturalnym (przypomnę tylko, że w XII wieku tutejsze biskupstwo uzależniło się nawet od Metropolii Gnieźnieńskiej i podlegało bezpośrednio Rzymowi).

Start honorowy na kamieńskim molo 😉
Maswerki na ścianie bocznej konkatedry św. Jana Chrzciciela
Pałac Biskupi – wykusz
Renesansowa fasada pałacu biskupiego

Po 10:30 ruszamy w dalszą drogę – na północ, w stronę Dziwnowa. Droga jest wojewódzka, ale w zasadzie cały czas jest wzdłuż niej ciąg dla rowerów, więc jedzie się w miarę dobrze. Wiatr jest momentami dość porywisty, nieprzyjemny – na szczęście, wieje gdzieś z południowego zachodu, więc zasadniczo pomaga. Coś tam próbuje padać, ale z tym wiatrem, póki co, to wszystko szybko przelatuje.

W drodze nad morzem – dmucha, popaduje

W Dziwnowie (w zasadzie w Dziwnówku chyba) tłok, jak diabli, mimo kiepskiej pogody. Przeciskamy się i z ulgą wyjeżdżamy z kurortu, przejeżdżając przez nowo wybudowane osiedla pod wynajem – wygląda to dość okropnie. Wjeżdżamy na chwilę na plażę. Tu naprawdę wieje solidnie, na kąpiel nie mamy wcale ochoty. To tak ma wyglądać druga część naszego wyjazdu, gdzie mieliśmy w planach byczenie się na plaży i niespieszną jazdę do Błot Karwieńskich? Na razie wygląda to słabo…

Plażing w Dziwnówku

Jedziemy teraz z grubsza szlakiem rowerowym R10, czyli nadbałtycką trasą, którą parę lat temu pokonywaliśmy z dziećmi w drugą stronę. Z początku jedziemy odcinkiem bardziej terenowym przy morzu. Zaczyna znowu padać. Przed Pobierowem wyjeżdżamy na szeroką, szutrową drogę – pada już całkiem przyzwoicie. Z naprzeciwka mija nas biegnący półnago młody facet, z nim ktoś na rowerze. Mamy ochotę na jakąś kawę, niestety, w Pobierowie niespecjalnie znajdujemy coś ciekawego – nie ma kawiarni ze stolikami wewnątrz, a moknąć i marznąć nam się nie chce. Mimo kiepskiej pogody wszędzie sporo ludzi (może właśnie dlatego, zamiast siedzieć nad morzem, tłoczą się w restauracjach i kawiarniach :)). Po krótkich poszukiwaniach i dyskusjach jedziemy dalej – może spróbujemy w Trzęsaczu.

Zmiana skarpetek na suche

Dojeżdżamy do kolejnej nadmorskiej miejscowości – Pustkowa, przez którą prędko przejeżdżamy. Jeszcze chwila – na moment dojeżdżamy do szosy – i wjeżdżamy do Trzęsacza. W jednej knajpie pełno ludzi, nie wciśniemy się (a miała dobre oceny), w kawiarni przy głównym deptaku również, ale bliżej morza jest lodziarnia, mają też kawę i, co istotne, wolny stolik wewnątrz. Są też gofry – może być! Jest 12:45, w sam raz na południowy postój. Przyjemnie tak posiedzieć w ciepłym, zdjąć mokre rękawiczki, trochę się ogrzać i popatrzeć, jak na zewnątrz pada.

Nieco później deszcz ustaje i pojawia się słońce. Wykorzystujemy to i wychodzimy na zewnątrz – Ania zmienia skarpetki na wodoodporne dexshell’e – to będzie ich debiut, zobaczymy, jak się sprawią. Pierwsze wrażenie pozytywne – jest sucho i ciepło w stopy – ale zobaczymy, jak się sprawią po kilku godzinach. W końcu pora ruszać.

DDR wzdłuż kolejki

Jedziemy teraz do kawałek wzdłuż szosy, do Rewala. Nie jest łatwo, bo to jest ciąg pieszo-rowerowy, a pieszych całkiem sporo, rowerzyści zresztą też się trafiają. W Niechorzu mijamy inną ekipę rowerową z sakwami. Oni akurat zrzucają kurtki – żartuję, by tego nie robili, bo zaraz ściągną deszcz. Niestety, nie słuchają mojej rady. Mijamy latarnię morską (byliśmy już tu kiedyś) i, mijając niedaleko camping „Pomona” (z którym również mamy miłe wspomnienia, nocowaliśmy tam na wycieczce wzdłuż wybrzeża parę lat temu), jedziemy na wschód, kawałek wzdłuż jeziora Liwia Łuża. Wzorowa trasa rowerowa wiedzie obok toru kolejki wąskotorowej z Gryfic (to ocalały i działąjący wciąż fragment dawnego systemu Gryfickiej Kolei Dojazdowej, oczywiście tylko w celach turystycznych teraz) – nawet z przeciwka jedzie pociąg. Mija nas – machamy wesoło wycieczkowiczom, oni tam też :).

Kawałek wrzosowiska za Pogorzelicą
Budowa Baltic Pipes

Mści się trochę brak nawigacji, bo w okolicach Pogorzelicy chyba jakoś dziwnie pojechaliśmy, mamy teraz wyboistą, leśną ścieżkę, momentami z solidnym piachem. Przez chwilę jedziemy niemal zupełnym bezdrożem, wzdłuż płotu – to budowa Baltic Pipe. Wygląda dość okropnie – las wycięty w pień. Dobrze, że po zakończeniu to się zabliźni, w przeciwieństwie do wyciętego lasu pod zabudowę osiedli.

Plaża koło Pogorzelicy – taki widok w środku sezonu to rzadkość

Dojeżdżamy nad samo morze – tylko tam chyba średnio z przejazdem. Deliberujemy chwilę przy bunkrze, zrzucamy też kurtki, bo zrobiło się naprawdę ciepło. Cofamy się kawałek i kawałek dalej jedziemy już znów szlakiem R10 (chyba…). Teraz to brukowana droga, może niezbyt równa, ale wynagradza to całkowity brak samochodów, piesi i rowerzyści trafiają się zresztą również sporadycznie. W pewnym momencie znów się mocno zasnuwa – i zaraz zaczyna padać rzęsisty deszcz. Licząc na to, że przy tym wietrze powinien dość szybko przejść, zatrzymujemy się pod jakimś w miarę gęstym drzewem i czekamy chwilę. Po kilku minutach, rzeczywiście, deszcz ustaje na tyle, że decydujemy się ruszyć dalej. Planujemy odpocząć na plaży (hm…), do której zejście powinno być niedaleko. A jest to jedno z ładniejszych miejsc nad naszym morzem – i, przede wszystkim, kameralne – oddalone o ładnych parę kilometrów od Pogorzelicy z jednej, a od Mrzeżyna z drugiej strony, jest dość rzadko odwiedzane przez nadmorskich urlopowiczów.

Droga do Mrzeżyna

Po dojechaniu okazuje się, że pod wiatką jest już jakaś rowerowa ekipa. Chociaż wciąż trochę pada, podjeżdżamy do zejścia nad morze. Jest już po 15:00, pora coś zakąsić. Chcesz, i masz – za chwilę rozpogadza się (no, może to przesada, przestaje padać i zaczyna przeświecać słońce). Zmoczony piasek na plaży ma tę zaletę, że nie nawiewa do jedzenia. 🙂

Sami na plaży
Słońce nieśmiało próbuje zaświecić
Delektujemy się chwilą…

Wykorzystujemy tę słoneczną chwilę i moczymy nogi w morzu – na więcej nie mamy ochoty. Patrząc, na horyzont, wiemy, że ta chwila upłynie szybko, nadchodzi kolejna porcja chmur. Pierwsza porcja idzie gdzieś tam bardziej nad morzem, omija nas. Nie ma co dłużej odpoczywać, trzeba ruszać. Podsuszamy stopy, w międzyczasie pojawia się rodzinka na rowerach, z Mrzeżyna chyba przyjechali. My ruszamy w tamtą stronę. Przy okazji, Ania bardzo zadowolona ze skarpet – mimo kompletnie mokrych butów, stopy ma suche (i ciepłe).

Droga full wypas – ale tylko kawałek

O dziwo, wzdłuż bruku pojawia się asfaltowa droga rowerowa – fajnie. Za chwilę zjeżdżamy na szuter, w prawo, bo droga prosto idzie chyba do jednostki wojskowej, my omijamy ten kompleks od południa. To zresztą bardzo fajny odcinek, jedzie się przyjemnie, pomimo kałuż. Bliżej Mrzeżyna tzw. MPR z imponującą wiatą. Minąwszy teren wojskowy, wracamy znów na drogę – brukowaną, ale wzdłuż niej jest znów chodnik. Myślimy, gdzie by tu zjeść, i w ogóle, co by tu począć. Póki co, znów jest nieco słońca, ale fajnie byłoby na następną falę deszczu zalec w jakiejś knajpie. Trzeba też pomyśleć o noclegu. Mijamy mostek na Redze i wjeżdżamy do Mrzeżyna „właściwego”. Decydujemy, że zjemy w Dźwirzynie, Ania wstępnie namierzyła tam jakąś knajpę z dobrymi ocenami.

Za Mrzeżynem jedziemy znów wzdłuż szosy drogą rowerową. Oglądam się do tyłu – znów nadchodzi ciemna chmura. Jeszcze chwila, i widać nadchodzący deszcz. Może by się znowu schować? Za chwilę deszcz nas dogania, jest znów bardzo konkretny. Fartownie przytrafia się jakaś knajpka z parasolami (mijamy właśnie Rogowo), chowamy się na chwilę. I znów, po kilku minutach ulewa zmienia się w lekki deszczyk, więc jedziemy.

Chwilę przed piątą dojeżdżamy do Dźwirzyna – zaraz za mostem, po prawej stronie są jakieś knajpy. Ale tej, którą Ania namierzyła, nie ma – ciekawe. Sprawdza inne – trochę dalej jest coś, co się nazywa „Pobite Gary”, jedziemy tam. Właśnie zwalnia się stolik, nawet niedaleko od wejścia, będziemy mieli oko na rowery. Pani nas informuje, że czas oczekiwania może być nawet do godziny. No, trochę długo… Ale co tam. Na razie, co prawda, akurat świeci słońce na zewnątrz. My popijamy zamówioną herbatę i sprawdzamy pogodę na najbliższy czas. Jest generalnie, delikatnie mówiąc, słabo. Jutro będzie syf na maksa – cały dzień opadów, dodatkowo bardzo silny wiatr, w porywach do prawie 100 km/h. To już przesada. Pojutrze lepiej, ale też pada i wieje. Wygląda na to, że nasz „nadmorski” koncept wziął w łeb po całości. Jedyny plus, że wiatr raczej w plecy.

Nad herbatką dumamy, co dalej…
…ale na razie cieszymy się chwilą

Ania mówi, że takie wakacje to ona chromoli. Faktycznie, trochę to męczenie buły będzie. Co robić? Może by tak wrócić do Grzybka i potem w piątek pojechać tylko nad morze, po mamę i dzieciaki? Ta myśl, zakiełkowawszy, wypuszczać zaczęła coraz mocniejsze pnącza, które zaczęły nas oplatać i nęcić. Sprawdzam połączenia kolejowe. Całkiem niedługo jest jakieś połączenie do Laskowic, ale to już nie zdążymy na pewno. Można by też dojechać do Bydgoszczy, ale lepiej nie jest. Jest połączenie wieczorem, o 4:40 rano bylibyśmy w Laskowicach, ale biletów kupić się na to nie udaje. Hm… może zobaczymy jeszcze w kasie? No dobra, decyzja podjęta, uciekamy stąd. Może trochę szkoda, ale co tam. Na razie dostajemy jedzenie (pyszne). W międzyczasie znów pada ostro, a na zewnątrz robi się kolejka do wejścia do knajpy – mieliśmy niezłe szczęście.

Na dobrą zmianę nie ma co liczyć

Wyjeżdżamy w końcu o 18:30 – spędziliśmy całe półtorej godziny tutaj, nieźle. Krótko po wyjeździe znów pada, z początku lekko, potem całkiem, całkiem. Teraz już nie zatrzymujemy się – jedziemy, do Kołobrzegu nie jest daleko. Zresztą, teraz chyba ma padać już na dobre. Na początku wzdłuż szosy, potem nowiutką drogą rowerową przez las. Do Kołobrzegu dojeżdżamy chwilę po 19, jeszcze 15 minut i jesteśmy na dworcu.

Tutaj niespodzianka – do dwóch kas kolejka, jedna zresztą dość szybko się zamyka. Sporo czasu upływa, zanim dostaję się do okienka, tylko po to, żeby kasjerka stwierdziła, że z rowerami nie da się kupić biletów na ten pociąg. O rany… co robić? Jest jakieś regio nad ranem. Chyba nie mamy wyboru. Ania próbuje zadzwonić do jakichś kwater, żeby przenocować, ale nigdzie nie ma miejsc (pewnie nie chcą na jedną noc przenocować, jak to zwykle w nadmorskich miejscówkach). Chyba będzie trzeba przekiblować na dworcu. Kupuję bilety w telefonie na to Regio – to połączenie przez Piłę. To wcześniejsze, na które nie ma biletów, to TLK do Poznania, a stamtąd do Gdyni, przez Bydgoszcz i Laskowice.

Ten pociąg za niedługo jest zresztą podstawiany, tu rozpoczyna bieg. Mimo deszczu, wychodzę na peron i co widzę? Jest on zestawiony z czeskich wagonów (jedzie chyba do Bohumina), z których ostatni to wagon z dużym przedziałem na rowery, w środku jest od cholery wieszaków, a wiszą tylko 3 rowery. To jest zresztą taki sam wagon, jakim wracałem w lipcu z Beskidzkiego Zbója. Szukam obsługi, pytam, co jest grane – na razie nic nie wiedzą, pani co prawda twierdzi, że jeśli wszystko jest wykupione, to pewnie tak jest, ale tłumaczę, że to raczej niemożliwe, by wszystko było sprzedane (przynajmniej do Poznania), bo niby gdzie te pozostałe 30 czy 40 rowerów miałoby się pojawić? W Białogardzie? W Pile? Wątpliwe raczej. Pani jeszcze coś sprawdza i mówi, że faktycznie, skład jest inny, niż planowany i ten wagon rowerowy jest dodatkowy, nie ujęty w planie, ale na razie „sprzedaż na niego ma zablokowaną”. Mówi, żeby z kierownikiem ustalić za chwilę. Kierownik chwilowo potwierdza wszystko, ale mówi też, żeby 5-10 minut przed odjazdem się zgłosić, to zobaczymy. No, to zobaczymy. Idę do Ani i mówię, jak jest. Okay, w takim razie przenosimy się z rowerami na peron (zadaszony, na szczęście, bo wciąż pada – i to solidnie).

Na 5 minut przed odjazdem kierpoć potwierdza – możemy jechać! Bilety nam sprzeda w środku, okay. No dobrze, byleby jeszcze były miejsca na rowery w tym pociągu z Poznania do Laskowic. 🙂 Instaluję rowery na wieszakach, rozkładamy się w jakimś wolnym przedziale. Czekamy, jeszcze na obsługę, by nam sprzedali bilety – bo wcześniej nie ściągniemy butów (konduktor by padł na miejscu ;)). Za chwilę przychodzi – udaje się wszystko, super. Skoro mamy już te bilety, to w takim razie mogę zwrócić te kupione uprzednio na pociąg Regio. Jakaś młodzież dosyć mocno hałasuje w sąsiednim przedziale – na dodatek słownictwo, którego używa jest mocno knajackie. Mimo to próbujemy spać.

W drodze do Laskowic

Przesiadka w Poznaniu – mamy sporo czasu, prawie godzinę. Jednak, ze względu na remont, trochę mieszamy, chcieliśmy jeszcze napić się kawy, ale jednak rezygnujemy, zbyt mało czasu nam ostatecznie zostało.

Pociąg do Laskowic ma bardzo fajny układ – spora przestrzeń na rowery, oddzielona drzwiami z półprzezroczystą szybą. Oprócz naszych dwóch rowerów są jeszcze jakieś inne, ale tak z pół wieszaków wykorzystane.

2021-08-18

Laskowice Pomorskie – Grzybek (ok. 18 km)

O 4:40 jesteśmy w Laskowicach – jest jeszcze ciemno. Mamy stąd niecałe 20 km do Grzybka, powinno szybko pójść. Droga do Krąplewic jest świeżo robiona, częściowo jedziemy chodnikiem, bo trwają prace nad asfaltowaniem (a nie mamy ochoty po gorącym asfalcie jechać, już to przerabialiśmy na tej wycieczce). Za Krąplewicami wjeżdżamy w las, powoli robi się już jasno. Trochę próbuje padać, ale kropi dość symbolicznie. To bardzo przyjemny odcinek, szczególnie, że o tej porze samochody mijają nas sporadycznie (a w ciągu dnia ta droga potrafi być zaskakująco ruchliwa). W Żurze zjazd w dolinę Wdy, skręcamy w lewo, w drogę do Drzycimia – teraz musimy trochę podjechać. Za chwilę w Spławiu w prawo – jeszcze 5 km leśną, asfaltową drogą, i meldujemy się w domku rodziców. Jeszcze śpią, drzwi zamknięte – nie będziemy budzić, rozkładamy maty i śpiwory na tarasie, jest szósta – te dwie, trzy godzinki może uda się pospać.

2021-08-20

Grzybek – Karwieńskie Błota II (ok. 177 km)

Dwa dni pobyczyliśmy się u rodziców. Ugoszczeni zostaliśmy po królewsku – obiady, desery (gofry!), ale dosyć tego. Trzeba ruszać nad morze. Decydujemy, że ja wezmę sakwy i spakuję do nich potrzebne rzeczy, a Ania pojedzie na lekko, z torbą na kierownicę tylko. Resztę klamotów zostawimy w Grzybku i przy najbliższej okazji się je odbierze.

Wyznaczam trasę – tym razem pojedziemy w miarę najkrótszą drogą, czyli niemal cały czas wprost na północ i w miarę możliwości po szosach. Taka decyzja determinuje w szczególności pierwszy odcinek – do Osiecznej pojedziemy tak samo, jak zaczęliśmy – ale tu nie za bardzo jest wybór. Zresztą, najbliższe okolice i tak mamy już zjeżdżone, więc nie ma to dla nas takiej różnicy.

Wstajemy dość wcześnie, szybkie śniadanko i ruszamy przed 7:30. Zaraz jednak cofamy się – mama wybiegła wołająć, żeśmy bidony zostawili. No pięknie… 🙂 Całe szczęście, żeśmy nie ujechali więcej, niż 100 metrów. Dalej droga już opisana – Osie, Tleń, Łążek, Śliwice, Osieczna. Tu nie skręcamy, jak poprzednio, tylko jedziemy prosto, w stronę Ocypla, do którego nie skręcamy, tylko jedziemy dalej do Borzechowa. Po drodze próbuje coś padać, ale ignorujemy to coś – no i słusznie.

W Borzechowie wjeżdżamy na wojewódzką 214-tkę, niezbyt, na szczęście, o tej porze ruchliwą. W Zblewie przy skrzyżowaniu jest centrum handlowe – z kawiarnią! Super. Jest 10:00 – akurat pora na jakąś słodką przekąskę i kawkę. Korzystamy też z toalety. Bardzo fajna ta kawiarnia – w zasadzie to piekarnia, gdzie serwują też kawę.

Siedzimy tu niecałe pół godziny i ruszamy dalej. Droga nieco bardziej ruchliwa teraz, ale niedługo zjeżdżamy w bardziej lokalną (a wciąż asfaltową) drogę kierując się w stronę miejscowości Góra. Kawałek dalej przejeżdżamy przez Wierzycę (rzekę – strumyk bardziej).

Eskadra samolotów lecących do Gdyni na imprezę lotniczą

We wsi Kobyle naszą uwagę przykuwa szyld „Miód”. Hm, można by kupić, miejsca w sakwie trochę mam. Bierzemy dwa słoiki – jeden lipowy (będzie akurat spóźniony prezent imieninowy dla Ani mamy), a drugi spadziowy. Skrupulatnie owijam w folię bąbelkową i układam w sakwie. Na niebie pojawia się eskadra blisko siebie lecących samolotów – pewnie nie daleko jest jakaś impreza lotnicza (później sprawdziliśmy, że faktycznie jest – w Gdyni).

Odcinek szutrowy…
…ale za to całkiem malowniczy

Skoro minęliśmy Wierzycę, to już chyba jesteśmy na Kaszubach, co potwierdza ukształtowanie terenu. 🙂 Za miejscowością Garczyn łapiemy polną drogę – ale nie jest to długi kawałek. Zresztą, droga jest całkiem, całkiem, tylko w jednym momencie przy podjeździe trochę piaszczysta. Potem jeszcze kawałek po płytach „jumbo” i dojeżdżamy do Liniewa. Tu skręcamy na drogę 224, którą również jechaliśmy już – drugiego dnia naszej wycieczki. Podobnie jak i wtedy, tak i teraz systematycznie nabieramy wysokości.

Jeszcze kawałek – zaraz znów będzie asfalt

Za Nową Karczmą nie skręcamy jednak, jak poprzednio, ale jedziemy dalej tą wojewódzką, do Egiertowa, gdzie przekraczamy krajową 20-tkę. Minęla właśnie 13:00, robimy krótki postój na Orlenie. Zastanawiamy się nad obiadem – chyba najbardziej pasuje nam Wejherowo. Powinniśmy być tam gdzieś koło 16. Mamy zrobione prawie 100 km, to już ponad połowa zaplanowanej trasy. No, ale to ta lżejsza (pierwsza) połowa.

Po 20 minutach ruszamy – znów na północ, przez Somonino – tu zjazd do doliny Raduni – do Kartuz. Trasa dość fajna, nie ma jakiegoś specjalnego ruchu, długi odcinek przez las. Po wjeździe do miasta kierujemy się w lewo, w stronę rynku. Przejeżdżamy obok neogotyckiego kościoła pw. św. Kazimierza i wracamy znów na drogę 224. Tym razem, po jej lewej stronie, jest droga dla rowerów – z przyjemnością z niej korzystamy. Prowadzi ona do Grzybna – tu się kończy. W samym Grzybnie powinniśmy byli skręcić w lewo – zjeżdżając z górki trochę się rozpędziliśmy, ale szybko naprawiamy błąd i teraz jedziemy nieco bardziej kameralną drogą, którą dojeżdżamy do Hopów – tu znów spotykamy 224, która zrobiła spory łuk przez Przodkowo. Przez chwilę ją jedziemy, potem skręcamy w prawo.

Trochę te drogi kręcą, trzeba się orientować…

Znów odcinek szutrowy, potem jeszcze po trylince – na szczęście, w miarę równo ułożonej. W miejscowości Rąb, przy zrujnowanym gospodarstwie robimy krótką przerwę. Pogoda trochę podejrzana – pewnikiem załapiemy się na jakiś deszczyk. Ten odcinek po trylince całkiem długi – w zasadzie przez całą wieś. W końcu asfalt – mijamy bardzo łądny murowany budynek szkoły, porośnięty w części bluszczem – aż miło byłoby uczyć sięw takich warunkach! Droga bardzo malownicza – trochę lasu, trochę pół i łąk.

W miejscowości Kowalewo skręcamy w lewo, w kierunku Szemudu. Przed samym Szemudem jeszcze mały podjazd – ale to w zasadzie ostatni przed Wejherowem, teraz zasadniczo będziemy jechać w dół. W końcu kiedyś musimy znaleźć się na poziomie morza niemal, na razie wciąż jesteśmy na jakichś 200 m n.p.m.

Jedziemy teraz znów drogą 224, trochę ruchu tutaj jest. Od Sopieszyna w zasadzie zaczynamy już wyłącznie zjeżdżać. Przed Wejherowem pojawia się jakaś droga rowerowa – zjeżdżamy na nią. Przed samym miastem skręcamy do parku miejskiego. Myśleliśmy pierwotnie, że zjemy w knajpie położonej w parku, ale trochę nam nie pasuje i już spokojnie dojeżdżamy do centrum. Kręcimy się chwilę, zastanawiamy. Na ryneczku urzekająca fontanna z figurą św. Franciszka z Asyżu. Trzeba w końcu podjąć decyzję, jest już 16:15. Wbijamy zatem do jadłodajni „Do Syta”, czy jakoś tak. Taki bar bardziej – ale przynajmniej długo nie czekamy, a porcje są smaczne i treściwe, na dodatek ceny bardzo przystępne. W międzyczasie zaczyna padać drobny deszczyk, ale przechodnie z rzadka tylko osłaniają się przed nim parasolem.

Wejhereowo – fontanna ze św. Franciszkiem z Asyżu wraz z „braćmi mniejszymi”

Po obiedzie jeszcze kawa – ale na nią jedziemy kawałek dalej, podoba nam się w zasadzie takie stoisko bardziej na placyku obok pierogarni, ale są fotele i zadaszenie. Podanie kawy artystyczne – co widać na zdjęciach. 🙂

Kawusie – aż głupio pić 😉

No, ale pora ruszać – na obiad i kawkę zeszła nam dobra godzina, jest 17:20. Przed nami jeszcze trochę ponad 30 km – już nie powinno być większych wzniesień (na pewno jedno po wyjeździe z Wejherowa). Wracamy do głównej drogi, jeszcze przytrzymuje nas na chwilę przejazd kolejowy. Przekraczamy krajową 6-tkę i za chwilę, po minięciu przedmieść, zaczynamy podjeżdżać. Po prawej stronie jest droga dla rowerów, chociaż o mało co ją przeoczyliśmy. Sam podjazd asfaltowy, potem robi się szuterek, potem droga coraz bardziej podupada, w końcu jest przecinką nieomal, a raczej rowem przeciwpożarowym. Ania po drodze jeszcze zbiera trochę kwitnących wrzosów – do miodu dla mamy będzie jeszcze bikiecik, fajnie. Wracamy teraz na szosę. Ruch tu całkiem spory, ale trudno. Droga prowadzi przez las, bardzo ładna.

Przejeżdżamy koło jez. Dobre i, niemal cały czas lasem, dojeżdżamy do Krokowej. Trochę się zastanawiam, którędy jechać – w końcu decyduję, że skręcimy w lewo i przez Goszczynę i Szary Dwór dojedziemy do Karwieńskich Błot II od zachodu. Na samym końce łapie nas w końcu słońce, pięknie i nisko oświetlając karwieńskie łąki. Jest już prawie 19, ale chyba zdążymy jeszcze pójść na zachód słońca nad morze. O 19:01 meldujemy się w domku, gdzie Ani mama jest z wnukami (w tym z naszym). Jest też Ola – Ani siostra.

Na koniec mamy słoneczko
Tak na prawdę – to tą drogą nie jechaliśmy, to ustawka 😉

Robimy wspólny spacer nad morze, podziwiając zachód słońca. Jutro wyjeżdżamy – rowery zostają nad morzem, bo przyjedzie Ani tata, będzie też Natalia – mogą skorzystać, jak chcą. My w domu mamy backup (szosy), więc szkody nie będzie.

Z rodzinką na zdjęciu 🙂