2021: Rocznica ślubu – Poj. Brodnickie, Dylewska Góra

Weekendowo po Pojezierzu Brodnickim, okolicach Iławy i Ostródy, ze zdobyciem Dylewskiej Góry (312 m n.p.m.).

Uczestnicy:

AniaBubu – sprawozdawca

Wstęp

Koniec czerwca – a więc nasza rocznica ślubu. Tradycyjnie wypada gdzieś pojechać na rowerach. Tym razem trochę musimy pokombinować – Ani Tata obchodzi w tym samym czasie okrągłe urodziny, impreza, etc. Decydujemy więc, by wyjechać w niedzielę po południu, co oznacza, że na poniedziałek i wtorek weźmiemy urlopy. Na szczęście, nie ma z tym problemu. Dokąd jechać? Postanawiamy, że spróbujemy zarówno wyruszyć jak i wrócić do domu bezpośrednio na rowerach, a więc bez dojazdu/powrotu pociągiem, czy też samochodem. Kierunek – północny wschód, czyli Pojezierze Brodnickie, dalej gdzieś w kierunku Iławy, a potem może wypadałoby zdobyć jedno z najwyższych wzniesień polskiego niżu – Dylewską Górę niedaleko Lidzbarka. Stamtąd już z grubsza powrót, przez okolice Górzna i jar Brynicy, potem okolice Rypina i do domu. Wyrysowałem trasę – sporo mi tego wyszło, prawie 290 km na dwa i pół dni. Ja, co prawda, jeżdżę regularnie, ale Ania ostatnio mniej, ale mówi, że da radę. 🙂 No, biorąc pod uwagę, że sporo trasy wiedzie poza asfaltem, to pewnie łatwo nie będzie, ale najwyżej będziemy „optymalizować”. 🙂

2021-06-27

Sąsieczno – jez. Bachotek (ok. 71 km)

Chcieliśmy wyjechać około 15:30, ale życie zweryfikowało nasze ambitne plany. Wyruszyliśmy z prawie godzinnym poślizgiem. Ale co tam, dnie są długie, noce krótkie – a dojedziemy tam, dokąd dojedziemy. Jest dość ciepło, ale na szczęście nie tak gorąco, jak niedawno jeszcze. Z domu ruszamy niedawno zbudowaną DDR, której asfaltowy ciąg biegnie wzdłuż nierównej, szutrowej drogi dla samochodów. Taki nasz lokalny ewenement. Cóż, jako rowerzysta, nie mam powodów do narzekania, ale biorąc pod uwagę, że jest to gminna, wiejska droga, sens inwestycji wydaje się (przynajmniej na tym etapie) chybiony. No nic. wjeżdżamy pod górkę przez Zimny Zdrój do Czernikowa. Stąd kierujemy się w kierunku Mazowsza, ale przy dawnym gminnym wysypisku odbijamy w lewo, w stronę Skrzypkowa, a zaraz potem znów w prawo, w stronę Świętosławia. Po drodze krótki, szutrowy odcinek, ale całkiem znośny. W Świętosławiu na rondku zjeżdżamy na Nową Wieś, a z niej z kolei jedziemy dalej prosto, nowym asfaltem (o którym wiemy, że za chwilę się skończy) w stronę Drwęcy. Zjazd nad rzekę prowadzi już polną drogą. Do samej rzeki nie dojeżdżamy, przy starym młynie kierujemy się na północny wschód, w stronę Golubia Dobrzynia. Póki co, to dość dobrze znane nam okolice, chociaż akurat tą leśno-polną drogą wzdłuż Drwęcy jeżdżę bardzo rzadko.

Wzdłuż Drwęcy, pomiędzy Ciechocinem a Golubiem-Dobrzyniem

Choć wzdłuż nizinnej rzeki, droga prowadzi raz w górę, raz w dół, na szczęście, piachy są sporadyczne, ale tarka częsta. Po lewej stronie drogi martwią częste tabliczki „teren prywatny, wstęp wzbroniony” przy prawie każdej drodze w bok. Nie byłoby tak łatwo dostać się tutaj do Drwęcy…

Dojeżdżamy przez Ruziec do Golubia-Dobrzynia. W mieście (choć ciekawe, ale znamy je dobrze) nie zatrzymujemy się, tylko jedziemy dalej. Trochę skisiłem planowanie, bo jedziemy główną drogą 534 w stronę Rypina, która o tej porze jest dość ruchliwa. Nie jest to daleki odcinek, ale niezbyt przyjemny – a z pewnością coś by się dało znaleźć bliżej Drwęcy, wzdłuż której cały czas będziemy z grubsza jechać, aż do Brodnicy. Skręcamy z ulgą w stronę Szafarni, do której po niedługiej chwili docieramy. Szkoda, że ośrodek chopinowski jest zamknięty, przyjemnie byłoby zrobić odpoczynek w parku. Odpoczywamy kawałek dalej, przy kościele w Płonnem.

Przejeżdżamy przez wioski o nader frapujących nazwach – Półwiesk Mały, Kierz Półwieski – i dojeżdżamy do Radzików Dużych, których atrakcją krajoznawczą są ruiny zamku, ale nie krzyżackiego (wszak to wciąż Ziemia Dobrzyńska), ale należącego do polskiego rodu Ogończyków, którzy potem zaczęli używać nazwiska Radzikowskich. Ruiny, niestety, otoczone płotem, nie da się ich „zeksplorować”. Kilka kilometrów dalej, w Radzikach Małych mijamy z kolei malownicze ruiny pałacu Pląskowskich. Niestety, prócz dumnej tabliczki „teren prywatny” nie widać żadnych śladów jakichkolwiek prac. Szkoda trochę…

Ruiny dworu w Radzikach Małych

Nieco dalej mijamy przejazd nieczynnej kolejki wąskotorowej Brodnica-Dobre i dojeżdżamy do kolejnej miejscowości o interesującej nazwie Łapinóżek. Niedługo potem asfalt zmienia się w szutrową drogę. Przy zjeździe w dolinę Rypienicy trochę piachu, ale nie jest najgorzej. Potem znów pod górkę, ale pojawia się szybko asfalt. W Gorczennicy, minąwszy gotycki kościół, dojeżdżamy do drogi wojewódzkiej 560, prowadzącej z Rypina do Brodnicy. Wzdłuż niej droga rowerowa – jedziemy więc nią do Brodnicy.

Stara chałupa w Gorczeniczce
Gotycki kościół w Gorczenicy

Samo centrum miasta omijamy, Jest 19:50, pierwotnie myślałem może, że uda nam się dojechać gdzieś nad jezioro Partęczyny, ale to jednak za daleko. Skręcamy więc w stronę Karbowa – spróbujemy znaleźć jakieś dogodne miejsce biwakowe nad jeziorem Bachotek.

Kompleks podworski w Karbowie

W Karbowie zwraca uwagę kompleks folwarczny – zachowało się sporo zabudowy gospodarczej z gorzelnią, spichrzami, etc. Wyjeżdżamy ze wsi na wschód. Droga w stronę jeziora jest szutrowa (to akurat dobrze), ale po wjeździe do lasu zaczynają się komary (to akruat nie dobrze). Docieramy do jeziora – jest tu mini port dla łódek (wędkarskich chyba), nie ma ludzi – wykorzystujemy więc dogodne zejście, by się wykąpać. Woda – zadziwiająco ciepła. Jest w miarę spokojnie, jedynie z ośrodka UMK po drugiej stronie jeziora docierają jakieś głosy. Na szczeście, dzień jest jeszcze długi, więc nie spieszymy się nadmiernie.

Wieczorna kąpiel w jeziorze Bachotek

Po niecałej pół godzinie ruszamy dalej na północ, wzdłuż jeziora. Jest 21:00, pora na nocleg. Po lewej stronie dość strome wzniesienie, porośnięte dębowym lasem – wpychamy więc rowery i rozbijamy namiot. Naiwnie sądziliśmy, że na górce będzie mniej komarów, ale pomyliliśmy się srodze, nic z tego. Na dodatek wygląda na to, że zapomnieliśmy herbatki, dzień kończymy więc kanapkami i wodą.

Mały wypych na górkę…
…i rozkładamy biwak

2021-06-28

Jez. Bachotek – Lidzbark (ok. 129 km)

Wstajemy bez budzika chwilę przed siódmą. Dzięki stosunkowo ciepłej nocy i osłonie drzew namiot jest praktycznie suchy. Schodzimy do jeziora na poranną toaletę – wszędzie są trzciny, ale jest jakiś stary pomost, nieco podupadły, więc dość ostrożnie korzystamy z niego, by dostać się do wody.

Poranek na biwaku…

…i nad jeziorem

Szybkie śniadanko, z zapasów domowych jeszcze (szkoda, że bez herbatki), zwijanie namiotu i pakowanie – o 8:20 ruszamy. To dziś nasza rocznica, trzeba więc ją uczcić godnie – najlepiej jakimś solidnym dystansem do przejechania. 😉 Dystans to dystans, ale spora część naszej dzisiejszej trasy to będą drogi polne i leśne. No i mamy w planach zdobycie Dylewskiej Góry o mrożącej krew w żyłach wysokości 312 m n.p.m.!

Fortyfikacje jezior brodnickich

Ruszamy na razie wzdłuż Bachotka, szutrową drogą, potem wdłuż jeziora Strażym. Docieramy do szosy Zbiczno-Grzmięca, którą chwilę jedziemy. Zatrzymujemy się chwilę przy bunkrze, będącym częścią fortyfikacji jezior brodnickich, wybudowanej krótko przed II wojną światową. Fortyfikacje miały strzec przesmyków między jeziorami, ale koniec w końcu nie były atakowane przez Niemców.

Ścieżka zrazu całkiem przyjemna…
…za chwilę prawie niknie w chwastach

Chcieliśmy jechać dalej między jeziorami Zbiczno i Kochanka, ale, pomimo żółtego szlaku pieszego, droga przegrodzona bramą ośrodka. Może szlak idzie gdzieś obok? Nie wiemy – cofamy się do szosy i skręcamy kawałek dalej, za jeziorem Kochanka. Droga tutaj, niestety, to zarośnieta piesza ścieżka, na dodatek niemiłosiernie tną gzy. Faktycznie, omija ona ten nieszczęsny ośrodek i potem już lepszym nieco, ale wciąż wyboistym, leśnym duktem jedziemy wzdłuż jeziora Zbiczno.

Potem jednak znów jest fajnie
Pojechaliśmy prosto, wzdłuż jeziora, ale musieliśmy zawrócić

Pod koniec szlak skręca w prawo, od jeziora, pod górę, ale prosto dalej jest dróżka – jedziemy więc naiwnie dalej, by znów odbić się od płotu i zamkniętej furtki kolejnego ośrodka. Ehh… No trudno, cofamy się i dojeżdżamy do leśnej, piaszczystej drogi, która przy samym ośrodku zmienia nawierzchnię na kocie łby. 🙂

Ciche

Teraz trochę szosy – za to pod górkę. W Cichem stajemy krótko przy sklepie, uzupełniamy zapasy wody, kupujemy też coś do zjedzenia. Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej – skręcamy zaraz z szosy w leśną drogę. Mijamy stary, zarośnięty ewangelicki cmentarz i jedziemy porządnym szutrem w stronę jeziora Partęczyny Wielkie.

Stary cmentarz ewangelicki w Cichem
Jezioro Partęczyny jest piękne…

Trochę się zagapiłem i, zamiast skręcić w lewo, dojeżdżamy do samego jeziora – a dalej droga, a jakże zamknięta bramą kolejnego ośrodka wypoczynkowego, nieczynnego chyba zresztą. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – jest tutaj gminne kąpielisko, z elegancką plażą, pomostem, na którym jesteśmy zupełnie sami (wszak to poniedziałkowe przedpołudnie). Wskakujemy więc do wody, pływamy chwilę, a także uszczuplamy nieco nasze zapasy.

No, ale trzeba jechać, daleka droga przed nami, a tempo na razie niezbyt imponujące, ale przecież większość przebyliśmy poza asfaltem. Na plaży pojawiają się jakiś starszy pan z dwójką dzieci, więc i tak przetało być kameralnie. Cofamy się do rozwidlenia i jedziemy dalej przez las.

Próba przejścia przez kłądkę objuczonymi rowerami…
…nie powiodła się, zatem przenosimy osobno sakwy…
…i osobno rowery

Pomiędzy jeziorami Partęczyny Wielkie i Małe jest mały przesmyk wodny – przez drogę przerzucone dwa bale, decydujemy więc, że odepniemy sakwy i na lekko przeprowadzimy rowery. W tym czasie komary mają ucztę, więc szybko zmykamy z tego malowniczego miejsca. Okrążamy dalej jezioro Partęczyny Wielkie, wjeżdżając do województwa warmińsko-mazurskiego przekraczając potoczek łączący Partęczyny z jeziorem Łąkorz. Tym razem kładka elegancka, bez problemu przejeżdżamy rowerem.

Niełatwy podjazd (albo wypych) w komarach

Za to potem droga pierwszorzędna

W pewnym momencie zaplanowany ślad odbija od jeziora pod górę, w ledwo widoczną drogę. A prosto elegancka ścieżka – czemuż więc nie skorzystać? Ale już za chwilę wiadomo, czemu – kolejna brama. Jak niepyszni znów cofamy się, i rąbiemy tą przecinką pod górę. Ania prowadzi rower, ja ambitnie wjeżdżam. Na górce czekam – to błąd, nagromadzenie komarów tutaj nieprawdopodobne, jedziemy więc szybko dalej – na szczęście i droga zaraz lepsza. Teraz opuszczamy już jezioro na dobre i kierujemy się na północny wschód.

Odcinek piaszczysty
Hotel leśny 🙂

Droga wciąż leśna, ale w miarę dobra, chociaż momentami trochę piachu – szczególnie tam, gdzie mijamy prace zrywkowe. Gdzieś tam, na skraju sporej poręby paśnik ze stryszkiem – co za wyborne miejsce noclegowe, szkoda, że daleko od jeziora, chociaż stosunkowo niedaleko Skarlanki, wdłuż której z grubsza cały czas jedziemy.

Stara zabudowa w Skarlinie

Koło Wawrowic wjeżdżamy na szosę. Jest 11:45, a za nami raptem 25 km. No, ale teraz będzie trochę łatwiej, bo mamy dobry kawałek po asfalcie. Z drugiej strony, słonko całkiem solidnie przygrzewa, więc coś za coś – dotychczas jechaliśmy głównie lasem, teraz raczej polami i łąkami. Jedziemy chwilę drogą 538, ale za chwilę skręcamy na wschód, do Skarlina. Tu, przy kamiennym kościele pw. św. Bartłomieja skręcamy znów na północ, do Lękart, podjeżdżając nieco w słoneczku. Ciepło jest, wiaterek też wieje.

Rozległe widoki – okolice Lękart

Za to do Nowego Dworu Bratiańskiego dość miły zjazd. Wciąż szosą podążamy w stronę Radomna. Po drodze nasza szosa krzyżuje się z nowo wybudowaną drogą rowerową Bratian – Iława, poprowadzoną chyba szlakiem dawnej linii kolejowej. Jest też wiatka – robimy krótki odpoczynek na małe conieco i, oczywiście, picie. Wodę będziemy musieli uzupełnić wkrótce – mamy nadzieję, że w pobliskim Radomnie będzie czynny sklep. Ta trasa rowerowa trochę kusi, bo moglibyśmy nawet nią jechać dalej i potem, za Radomnem, odbić na wschód, ale wtedy nie wiadomo, kiedy uda nam się wyhaczyć sklep, kontynuujemy więc zaplanowaną wcześniej trasę.

W Radomnie, faktycznie, sklepik jest, nawet jakiś nieczynny (szkoda!) bar. Robimy zakupy, coś słodkiego, ale też pomidorki i bułki, i picie. Ruszamy dalej – okrążamy od zachodu jezioro, skręcając w asfaltową drogę w prawo. Mijamy jakieś wypasione rezydencje – niebrzydkie nawet, szkoda tylko, że zagradzające dostęp do jeziora. Wyprzedza nas jakiś kolarz, chwilę rozmawiamy – on jedzie dalej prosto, a my za chwilę odbijamy znów w leśną drogę – starczy już tego asfaltu. 🙂

Droga jest całkiem sympatyczna, ale tempo mamy wolniejsze. No i las chroni nas nieco przed upałem. Objeżdżamy jezioro Czerwone i dojeżdżamy do Smolników – tu przekraczamy tunelem linię kolejową Iława – Warszawa i wjeżdżamy znów na asfalt. Droga wciąż prowadzi przez las, jest miło i przyjemnie.

Przyjemna ścieżka – okolice jeziora Czerwonego
Młyn wodny w Dziarnówku

Na krótko wjeżdżamy na wojewódzką 536, łączącą Lubawę z Iławą, ale zaraz z niej zjeżdżamy, mijając interesujący młyn wodny w Dziarnówku na rzeczce Iławka. Dalej podążamy na północny wschód, znów wjeżdżając w las i porzucając asfalt.

Znajdujemy go znów w Ławicach – miejscu urodzenia pierwszego noblisty z dziedziny medycyny, niemieckiego immunologa Emila von Behringa. W miejscowej szkole jest izba pamięci, poświęcona temu uczonemu. Na wylocie z miejscowości, na górce – cmentarz ewangelicki z zadbanymi grobami rodziców noblisty, a także w miarę nowy grób jakiegoś innego członka rodziny von Behring (Christiana, zdaje się).

Gromoty – zjazd w dolinę Drwęcy

Za nami niecałe 58 km, a jest już 14:30. Ale sporo przepaliliśmy na leśnych ścieżkach wokół brodnickich jezior, teraz będziemy mieli trochę asfaltów, a jeśli nawet nie, to lepszych, szutrowych dróg. Kawałek za Ławicami skręcamy na południowy wschód i zjeżdżamy w dolinę Drwęcy, która tutaj jest strumykiem nieledwie. Można przyjąć, że odtąd zaczynamy podjazd na Górę Dylewską – tutaj jesteśmy gdzieś na ok. 85 m n.p.m., mamy ponad 200 m przewyższenia, choć de facto więcej, bo jeszcze po drodze będą jakieś pomniejsze górki.

Rożental – drewniany kościół

Dojeżdżamy do Rożentala – tu przy zjawiskowym drewnianym kościele pw. św. Wawrzyńca z 1761 roku chwilę odpoczywamy – jest trochę cienia, a w Ławicach w zasadzie porzuciliśmy zwarty las. W tych okolicach drewniany kościół to rzadkość, a ten rożentalski jest jeszcze bardzo ładny. Poza kościołem, we wsi minęliśmy jedną albo dwie stare, drewniane chałupy.

Odpoczywa się miło, ale jest już po 15, trzeba ruszać, bo przed nami jeszcze sporo drogi – mamy za sobą niecałe 70 km, a i podjechać na Górę Dylewską trzeba. Przekraczamy ruchliwą DK15 i jedziemy dalej na wschód, do Grabowa. Mijamy klasycystyczny kościółek z wolnostojącą murowano-drewnianą dzwonnicą. Szutrowym skrótem przez pola jedziemy do Wiśniewa. Chociaż tego zbyt mocno nie odczuwamy, jednak cały czas systematycznie pniemy się w górę – oczywiście, to „pniemy się” należy odnieść do warunków nizinnych, mimo wszystko, chociaż krajobraz Ziemi Lubawskiej jest dość mocno urozmaicony.

Krajobraz Ziemi Lubawskiej koło Wiśniewa

Za Wiśniewem zjeżdżamy nieco w dół i, przekraczając niepozorną rzeczkę (czy raczej strumyk) Gizelę, opuszczamy dawne terytorium II Rzeczpospolitej i wjeżdżamy do Prus Wschodnich – a obecnie, po prostu, na teren powiatu ostródzkiego (i gminy Ostróda, przy okazji).

Za chwilę dawna granica pomiędzy II RP a Prusami Wschodnimi – w głębi Dylewska Góra

Znów pod górkę, po lewej w krzaczorach pojawia się zruinowane ogrodzenie – to już Zajączki i resztki dawnego majątku należącego do pruskiej rodziny Kramerów: pozostał tylko park dworski i murowane budynki gospodarcze. W Zajączkach (po niemiecku Hasenberg) było też średniowieczne grodzisko obronne, chroniące Ziemię Lubawską przed pruskim plemieniem Sasinów (co, podobno, w mowie pruskiej oznacza zające, taka ciekawostka), potem jednak cała ziemia ostródzka dostała się pod władanie Zakonu Krzyżackiego, a jeszcze później Prus Książęcych, w końcu Prus Wschodnich.

Przejeżdżamy pod wiaduktem nieistniejącej linii kolejowej Samborowo – Turza Wielka (łączącej Ostródę z Działdowej), rozebranej najpierw częściowo przez Niemców w 1921 roku, gdy linię przecięła granica pomiędzy Polską a Prusami, na krótko odbudowaną przez nich w czasie wojny, a następnie zdemontowana przez Armię Czerwoną w 1945 roku. W Zajączkach skręcamy najpierw w prawo, a potem na początku lasu w lewo, w szutrową drogę – i zaraz, po prawej stronie stajemy przy ewangelickim cmentarzu z kaplicą grobową rodziny Kramerów. Cmentarz jest wciąż użytkowany i bardzo zadbany. Na cmentarzu imiona i nazwiska oddają historię i kulturę tych ziem – np. Helmut Kamiński, Erhard Reszotanski, i tym podobne. Inskrypcje najczęściej w języku niemieckim, ale nie tylko. Zaraz przypomina mi się historia ojca mojego kolegi, pochodzącego również gdzieś z tutejszego dawnego pogranicza, który również nosił niemieckie imię i polskie nazwisko – w polskiej szkole dzieci nazywały go Niemcem, w niemieckiej – Polakiem.

Cmentarz w zajączkach z kaplicą grobową Kramerów
Powolny podjazd na Dylewską Górę

Odpoczywamy koło cmentarza i posilamy się nieco. Chwilę po w pół do piątej ruszamy dalej – leśną drogą, pod górę. Do Dylewskiej Góry niedaleko, ale trzeba podjechać jeszcze ze 100 metrów w górę. Leśna droga łączy się z biegnącą na wschód szutrówką, którą wyjeżdżamy z lasu, przy okazji łąpiąc szosę i skręcając nią na południe do Wysokiej Wsi. Jeszcze tylko kawałek w lewo, po trylince, i jesteśmy pod wieżą widokową (i na reperze!) – Dylewska Góra zdobyta. Wchodzimy na wieżę, robimy obowiązkowe zdjęcia. Chwilę rozmawiamy z lokalną młodzieżą, ale trochę czas nas goni – chcemy zanocować gdzieś za Lidzbarkiem, a tu jeszcze kawał drogi nam został.

Dylewska Góra zdobyta
Widok z wieży na Dylewskiej Górze

O 17:00 ruszamy, teraz z górki. Mijamy drogowskazy do SPA Ireny Eris (nie tym razem ;)). Chwilę się cofamy, potem skręcamy na zachód, zjeżdżając szosą w stronę Glaznot. Słońce, mimo późnej pory, nieźle grzeje – asfalt za chwilę znika, teraz jest dość piaszczysty miejscami szuter – dobrze, że nie pod górę! W Glaznotach chwilę na asfalt, mijamy murowany kościół, przekraczamy znów rzeczkę Gizelę i zjeżdżamy znów na szuter, kerując się konsekwentnie na zachód (w końcu, trzeba zacząć wracać do domu!). Przejeżdżamy pod murowanym wiaduktem wspomnianej wcześniej rozebranej linii kolejowej – szkoda, że nie sprawdziłem wcześniej, nieco bardziej na północ jest podobny, ale okazalszy obiekt. Cóż, będzie trzeba kiedyś wrócić. 🙂

Wiadukt w Glaznotach

Mijamy żwirownię i przez pola, prażeni przez popołudniowe słońce dojeżdżamy kamienistą drogą do Lubstynka. Tu, co prawda, mieliśmy jechać dalej polną drogą do Napromka, ale trochę nas ten teren wymęczył, więc postanawiamy objechać nieco asfaltem. Odpoczywamy chwilę przy świetlicy wiejskiej – tu też kamień, upamiętniający plebiscyt z 1920 roku – Lubstynek był jednym z kilku mijescowości, w których ludność w większości opowiedziała się za przyłączniem do Polski.

Przydałoby się gdzieś wykąpać, bo jesteśmy zkurzeni i spoceni niemiłosiernie. Będziemy mijać dwa jeziora – najpierw Zwiniarz, potem Hartowieckie. W którymś z nich mamy nadzieję znaleźć rozsądne zejście do wody. Jeśli nie, to pozostanie nam Ludzbark, ale tam pewnie będziemy późno, a jeszcze chcielibyśmy znaleźć jakiś bar lub knajpkę.

Na razie jedziemy na południe asfaltem, dojeżdżamy do drogi wojewódzkiej 537 i nią krótko jedziemy na zachód, by zaraz znów odbić w kierunku miejscowości Omule, tu znów jedziemy dalej na Prątnicę. Wszystko to lokalne, małe, asfaltowe drogi. Na razie jesteśmy gdzieś na 200 m n.p.m., wypadałoby zacząć zjeżdżać kiedyś. Teren fajny, pofałdowany, sporo pól, ale z zadrzewieniami – bardzo malowniczy.

Omule – budynek gospodarczy

W Prątnicy mijamy trochę fajnych, starych, murowanych z cegły domów i stodół, a potem kościół gotycki z dobudowaną drewnianą wieżą. Szkoda, że dopiero potem doczytałem, że wewnątrz, wmurowana jest tzw. baba pruska, przedstawiający, wbrew nazwie, mężczyznę. Pochodzenie bab nie jest do końca wyjaśnione i nie wiadomo, czy były to pogańskie posągi Prusów, czy raczej powstały za czasów krzyżackich.

Skręcamy, jadąc chwilowo na południowy wschód, by w Łążynie znów odbić na południe. Po prawej mijamy wał będący pozostałością po grodzisku średniowiecznym, po lewej jest jezioro – wypatrujemy, czy gdzieś nie ma przypadkiem dobrego miejsca do kąpieli, ale jezioro, przynajmniej z tej strony, mocno zarośnięte trzcinami. Trudno – jedziemy zatem do Hartowca, Mija 19:00, ale dzień jest teraz długi, mamy jeszcze sporo czasu do zmroku. Na razie mijamy Zwiniarz i znów lokalnym asfaltem, przez pofałdowane pola i łąki dojeżdżamy do Hartowca. Przez wiadukt nad linią kolejową Warszawa – Iława wjeżdżamy do wioski i próbujemy znaleźć miejsce do kąpieli nad jeziorem. Napotkana pani informuje nas, że kawałek dalej jest ładne zejście – faktycznie, jest. Niby przez jakieś nowopowstające ogrodzenie, ale jest ładna trawka, jakieś małe dwa domki letniskowe nawet i pomost, z jakąś młodzieżą.

Hartowiec – przerwa na kąpiel

Jest 19:15, więc pływamy chwilę, żeby się odświeżyć i trochę dać popracować innym partiom mięśni. 🙂 Po 20 minutach ruszamy dalej, słońce chyli się już ku zachodowi. My, co prawda, mamy już ponad 100 km za sobą, ale chcemy pojechać dalej, za Lidzbark, jeszcze ponad 20 km, a jeszcze po drodze zakupy i pewnie coś zjeść. Tu, w Hartowcu, niestety nie ma knajpy – jest chyba coś po drugiej stronie jeziora, ale to nam niezbyt po drodze, nie będziemy ryzykować.

Objeżdżamy jezioro od wschodu i kierujemy się na południowy wschód. Po dojechaniu do drogi 541 nią już jedziemy do Lidzbarka. Ponieważ jest już po 20:00, postanawiamy zapalić lampki – oczywiście w jednej trzeba wymienić baterię, co szybko czynię. Droga nawet niezła, nie ma wielkiego ruchu. Przed Lidzbarkiem sympatyczny, mieszany las – dobrze, że te lampki zapaliliśmy, bo faktycznie, przyciemnawo się tu zrobiło – po prawej stronie mamy już rzekę Wel. Z grubsza wzdłuż niej wjeżdżamy do Lidzbarka.

Kolacja w Lidzbarku

Trochę dumamy, dokąd jechać – na wylocie w stronę Żuromina jest Biedronka, to niezupełnie nam po drodze, ale nie musimy daleko wracać (my chcemy potem jechać wzdłuż jeziora, na zachód). Obok jest też jakaś pizzeria – niech będzie. Jedziemy tam. Ja zamawiam już pizzę, Ania idzie na zakupy. Pizza dość spora, będziemy mieli jeszcze na potem. Ale nawet niezła. Zresztą, po całym dniu to wszystko smakuje. Popijamy kupionym w biedrze sokiem, ale za długo to siedzieć nie możemy, bo będziemy szukać miejsca na biwak po ciemku.

Zresztą, już zmierzcha – jest 21:30, ruszamy. Na razie wzdłuż jeziora, mijając domki, potem jakieś ośrodki, las niby jest, ale jeszcze za blisko miasteczka. W końcu znajdujemy jakąs obiecującą przecinkę, w którą wjeżdżamy. Na początku mijamy młodniki, ale dalej jest większy, las, trochę dębów – może być, miejsce nie rewelacyjne, ale w zupełnie wystarczające. Jest 22:00, prawie ciemno, więc szybko rozkładamy namiot, jakaś bazowa toaleta, i do spania. Jeszcze tylko wybić komary w namiocie i jest git. Za nami solidna robota – prawie 129 km i 1100 m podjazdów.

2021-06-29

Lidzbark – Sąsieczno (ok. 92 km)

Biwaczek koło Lidzbarku
Śniadanko przed wyjazdem

Wstajemy chwilę po 7:00 (ach, słodkie lenistwo). Mamy znów słoneczko, chociaż na razie skryte w koronach drzew. Najpierw śniadanko, potem zwijanie biwaku i ruszamy. Aha, jeszcze trzeba było zrobić jakiś pilny przelew, zasięg tu kiepski akurat, ale udaje się w końcu.

Jeszcze trzeba na moment wrócić do cywilizacji (pilny przelew)…
…i już jedziemy
Zacna droga przez las

Ruszamy o 8:45 – wracamy na ten asfalcik, ale nie na długo, bo zaraz skręcamy z niego w lewo, na płudnie. Przekraczamy linię kolejową Działdowo-Lidzbark-Brodnica (nieczynną obecnie) i dalej wzdłuż niej jedziemy do Klonowa. Pojawia się kostka brukowa (nowa) – a w Klonowie asfalt. Ale to tylko na chwilkę. Mijamy leśniczówkę i mamy elegancki szuterek miejscami trochę piaszczysty.

Jedziemy chwilę na południe, potem skręcamy na zachód, w stronę Czarnego Bryńska. Droga miła, przez las, chociaż akurat mijający nasz samochód trochę nas skurzył. Zjeżdżamy w dolinę Brynicy i za chwilę mamy Czarny Bryńsk. Tu znów mozolnie szutrem pod górę. Widoki przecudne, jesteśmy w Górznieńsko-Lidzbarksim Parku Krajobrazowym. Trochę pól, lasy, w dole Brynica (no, jej akurat nie widać). No i wszystko mocno pagórkowate.

Wjazd do Czarnego Bryńska
Podjazd w pełnym słońcu zawsze cieszy
Lepszy odcinek drogi koło Bryńska

Potem wjeżdżamy w las. Niby prowadzi tędy szlak rowerowy, ale miejscami jest mocno piaszczyście, musimy nawet prowadzić rowery. Mijamy leśne jezioro Bryńsk, zaraz dalej po drugiej stronie drogi jest jezioro Bryńskie Północne. Chwilę się zastanawiamy, czy nie zjechać i nie poszukać miejsca do kąpieli, ale postanawiamy zrobić postój kąpielowy później, na razie powolutku jedziemy (czasami pchamy).

W Bryńsku Szlacheckim wyjeżdżamy na moment na lepszą drogę, ale zaraz skręcamy na poludniowy zachód. Droga, zrazu świetna, powoli zmienia się w leśną, zarośniętą przecinkę, momentami dość wyboistą. Na dodatek nie brakuje komarów. Tyłki trochę nam obrywają, chociaż droga sama w sobie jest ładna.

Po kilku kilometrach jednak trafia się droga bardziej na zachód – elegancki, leśny szuter. W planach mieliśmy dojechać do rezerwatu „Mszar Płociczno”, Ania jednak ma dość tej drogi, więc skracamy nieco trasę, idąc na łatwiznę (potem sprawdziłem na zdjęciach satelitarnych terenu, że lepsza droga biegłą nieco bardziej na południowy wschód od naszej przecinki, pewnie nie umordowalibyśmy się tak, jadąc tamtędy).

Droga z początku całkiem fajna…
…z czasem stała się trudniejsza

KIerujemy się teraz do miejscowości Wierzchownia, położonej w lesie niewielkiej wiosce z jeziorkiem – jest tu sporo domków wypoczynkowych. Trochę piachu (ale nie najgorzej), znów las, i dojeżdżamy do Brodniczki. Tu mamy szosę, ale też i spiekotę. Sprawnie dojeżdżamy do Świedziebni. Tu kupujemy coś do zjedzenia (i do picia) pod kościołem, w cieniu, robimy postój. Należy nam się – jest już 11:30, a w zasadzie nie robiliśmy dłuższego odpoczynku, nie licząc króciutkich postojów na siku, czy sprawdzenie trasy. Zrobiliśmy na razie niecałe 30 km, ale też i trasa nie była łatwa (prawie całość poza asfaltem).

W samo południe ruszamy dalej. Droga do Rypina, niegdyś kiepska i wyboista, ma teraz nową, róną nawierzchnię, więc jedzie się dobrze, tylko trochę wiatr przeszkadza. Droga sama w sobie mało interesująca, pewną ciekawostką jest stary ewangelicki cmentarz w Michałkach, po lewej stronie drogi. Akurat ekipa z kosami spalinowymi wykasza teren,

My dojeżdżamy do Rypina, na wlocie kupujemy kawę na stacji Lotos i siadamy nieopodal w cieniu. Miejsce mocno średnie, no ale co zrobić. Korzystamy też z toalety – od Świedziebni mieliśmy praktycznie odkryty teren, bez dobrych opcji na siku. 🙂

Kierujemy się dalej w stronę mleczarni, bo tam jest droga rowerowa. Ale przy skrzyżowaniu z DW 534 i tak wjeżdżamy na ruchliwą o tej porze szosę. Zaraz w dole skręcamy w stronę Lipna, mijamy cmentarz i zastanawiamy się, czy jechać dalej ruchliwą drogą wojewódzką na Lipno właśnie – bo tam wiemy, że w Sitnicy jest jezioro z kąpieliskiem. Odstrasza nas jednak ta trasa i trzymamy się pierwotnego planu – jedziemy do Żałego, tam jest jezioro i liczymy na to, że jakieś rozsądne zejście się trafi.

Za Rypinem uciekamy z DW577

Skręcamy więc w Głowińsku na Borzymin i tu już lokalną drogą jedziemy przez Borzymin do Żałego. Co prawda, opuściliśmy już dawno Górznieńsko-Lidzbarski Park Krajobrazowy, ale i w okolicach Rypina górek nie brakuje, choć teren jest dużo bardziej rolniczy – a więc i słoneczko daje nam popalić.

W Żałem coś pusto, nie za bardzo jest kogo zapytać, czy jest jakaś plaża lub kąpielisko. Ania wchodzi więc do jakiegoś gospodarstwa zapytać. Okazuje się, że jest owszem – tylko nie nad jeziorem Żalskim (to jedno z największych jezior w okolicy Rypina), tylko nad dużo mniejszym, położonym za to praktycznie w samej wsi jeziorem kopiec. Wjeżdżamy zatem w jakąś boczną, mało obiecującą drogę i za chwilę jesteśmy przy eleganckim pomoście. Poza nami są tylko dwie panie z dziećmi, więc fajno. Woda chłodzi przyjemnie, odpoczywamy nieco dłużej, posilając się też batonikami (w stanie półpłynnym) oraz brzoskwiniami. Zjeżdża jakaś młodzież, robi się nieco głośniej, więc zwijamy się. Zresztą, zależy nam też, żeby nie być zbyt późno w domu.

Żałe
Kąpielisko w Żałem
Chociaż to niziny, górek nie brakuje – wyjazd z Żałego

Jest już 14:30, do domu jeszcze ze 40 km. Niby niedaleko, to już moje standardowe tereny przejażdżkowe, ale jednak kawałek. Przez Radzynek i Okonin zjeżdżamy do Obór – bardzo fajna trasa, ładny widok, tylko na koniec mocno wyboisty asfalcik.

Zjazd z Okonina do Obór z widokiem na klasztor karmelicki

Mijamy karmelitańskie sanktuarium i jedziemy dalej wzdłuż Jeziora Oborskiego w stronę Stalmierza. Tu świeżo wyasfaltowanym odcinkiem dalej do Sikorza, a potem ostatni odcinek szutrowy, północną stroną jeziora Moszczonne – ale za to najpierw mocno w dół, potem mocno w górę.

Krajobraz Ziemi Dobrzyńskiej – okolice Sikorza

W Zajeziorzu znów asfalt. Jezioro Moszczonne nawet fajne, ale nie wiem, czy jest jakieś dojście. Zarówno to jezioro, jak i Oborskie jest dość dobrze obstawione prywatnymi działkami, w większości zapłotowanymi. Szkoda.

Szutrowy odcinek z Sikorza do Zajeziorza z fest podjazdem

Wyjeżdżamy na chwilę na wojewódzką drogę 554 łączącą Kikół z Golubiem Dobrzyniem, ale zaraz w Dąbrówce jedziemy prosto, przez Liciszewy do Kijaszkowa. Stąd jeszcze raz mocno w dół i pod gókę – Mazwosze (to już prawie w domu). Tutaj mamy już drogę rowerową do Czernikowa, to nam szybko idzie. W czernikowskiej biedrze jeszcze małe zakupy. Chcieliśmy przed piątą być w domu, a właśnie teraz jest 17:00 – mamy więc małe opóźnienie. Jeszcze 5 km i jesteśmy w domu.

Zimny Zdrój – szutrowa droga rowerowa obok asfaltowej szosy
Sąsieczno – ta sama droga rowerowa tym razem asfaltowa, za to droga obok szutrowa (a raczej żużlowa)