2021: Maraton Północ-Południe

Wstęp i przygotowania

Na MPP zapisałem się trochę na wyrost. Zapisując się, nie miałem na koncie przejechanego żadnego „profesjonalnego” ultramaratonu. Trochę pandemia pokrzyżowała te moje sportowe plany na 2020 rok, ostatecznie wyszedł tylko jeden dłuższy ultra dystans przejechany „prywatnie” wraz z bratem. Z kolei na 2021 plan był taki, że w na wiosnę przejadę najpierw Piękny Wschód, potem Maraton Podróżnika – który miał być „głównym sprawdzianem”, ze względu na dość trudny, górski charakter, no i potem, we wrześniu – MPP właśnie.

Plany jednak pokrzyżowała znów pandemia, ale nie tylko: PW został przełożony na wakacje, a w termin MP akurat wstrzeliła się impreza rodzinna (komunia mojego bratanka i jednocześnie chrześniaka). Zamiast PW pojechaliśmy z bratem znów (podobnie jak w 2020) prywatne ultra 500+ po mojej okolicy (tu relacja), a MP zmieniłem na… Beskidzkiego Zbója w lipcu. Uznałem, że jak uda się przejechać ten bardzo trudny (w mojej opinii) maraton, to MPP powinien być w zasięgu możliwości.

Nasze prywatne ultra dało mi lekką nutę optymizmu – przejechany na początku sezonu dystans 500+ w 23.5h nie jest jakimś specjalnie rewelacyjnym wynikiem, ale jednak dość znośnym. Gorzej poszło ze Zbójem: o ile, jak mi się wydaje, pierwsza część szła mi całkiem dobrze, to gdzieś tam wieczorem, już za Gorcami zaczęło mnie boleć kolano i ostatecznie, w Mszanie Dolnej, po przejechanych 320 km podjąłem decyzję o wycofie – nie byłem w stanie sensownie podjeżdżać. Musiałem jeszcze wrócić do Ujsół – 80 km pedałowania do Żywca, skąd już wróciłem pociągiem, co na pewno tej kontuzji nie pomogło. Moja wina bezsporna, bo jechałem na kompaktowej korbie oraz kasecie 11-28 – to zdecydowanie za twardo na moje skromne możliwości.

Kolano po kilku dniach niby przestało boleć i nawet przy krótszych przejażdżkach nie odczuwałem bólu, ale przy próbie przejazdu powyżej 80-100 km ból się znów pojawiał – niedobrze. Nawet udałem się do ortopedy, ale USG nic nie wykazało, ortopeda zasugerował jakieś zastrzyki za kilkaset złotych. No, to zawsze zdążę zrobić. Na razie pojechałem z żoną na rowery turystycznie po Pomorzu Zachodnim, gdzie z kolanem był raczej spokój. Po powrocie nie było też źle – uznałem, że mogę zaryzykować.

Trochę słabo z zarezerwowaniem noclegu na Helu było z początku – nie bardzo mogłem znaleźć sensowną opcję, ale jeden z kolegów na forum ogłosił wolną miejscówkę, więc skrzętnie skorzystałem. Bilet kolejowy na półtora tygodnia przed wyjazdem też, o dziwo, udało się kupić. Zrobiłem analizę trasy i elegancką rozpiskę punktów żywieniowo-odpoczynkowych po drodze, posprawdzałem sprzęt, wymieniając linkę przerzutki tylnej i kupując zapasową oponę (dętki miałem), a także zapas batonów, izotoników w proszku i, na czarną godzinę, żeli energetycznych. O ile na początku myślałem, że nawigować będę z komórki (mój etrex 35t padł na amen w wakacje), to przejażdżki z korzystaniem z osmand na smartfonie szybko mi uświadomiły, że to zbyt prądożerne rozwiązanie. Z pomocą przyszedł szwagier, który pożyczył mi swojego GPSmap’a 62st. To dobry sprzęt i do jazdy po śladzie na pewno wystarczający, na dodatek ma to samo mocowanie, co etrex. Już wcześniej wymieniłem kasetę na 11-32, nauczony doświadczeniem Zbója.

Trochę nie do końca wiem, jak się sprzętowo przygotować do maratonu – takiego dystansu jeszcze nie jechałem i to w trybie self-supported. Biorę dwa duże powerbanki i 4×2 akumulatory AA do GPSa. Do tego dwa zestawy lampek – z przodu 2 modowane Convoy’e, z tyłu również dwa Mactroniki Walle – jeden na sztycy, drugi na podsiodłówce. Ubrania? czekałem na rozwój prognoz, okazało się, może być deszczowo, ale niespecjalnie chłodno. Pamiętając jednak, że ostatni etap to będą góry i Podhale, gdzie potrafi być zaskakująco zimno, chciałem być ubezpieczony. Postanawiam wiem, że ruszę „na krótko”, mając na podorędziu nogawki na wszelki wypadek, w zapasie mając długie spodnie, bluzę, kurtkę przeciwdeszczową oraz jesienne rękawiczki. Nie zapominam też o skarpetach dexshell’a. Dużo trochę tego wszystkiego… Cały bagaż waży prawie ze 4kg chyba. Plan jest – dojechać w limicie! Plan optimum – poniżej 60h, ale z tym to wiem, że nie będzie łatwo.

Start

W piątek 10 września o 13:50 ruszam od siebie z domu „na kołach” – do Torunia Głównego mam nieco ponad 30 km, w sam raz. Jadę nieco ponad godzinę, nie napierając zbytnio. I tak będę za wcześnie, no, ale wiadomo, a nuż się złapie kapcia, albo coś, zapas musi być.

Na dworcu kupuję jakąś bułę na drogę, picie mam. Przejazd nieco kombinowany – z Torunia ruszam Regio do Bydgoszczy o 15:25. Tam przesiadam się na IC Sukiennice do Gdyni (który jedzie także przez Toruń, ale zawsze to wyjdzie trochę taniej, a jedzie paręnaście minut później raptem), a z Gdyni na Hel znów Regio. Sukiennice trochę się spóźniają, ale w Gdyni mam 40 minut czasu, powinno spokojnie wystarczyć.

W IC Sukiennice

Trochę się zdziwiłem, że w IC jestem sam z rowerem – myślałem, że spotkam już kogoś jadącego na MPP. Dopiero w Regio na Hel spotykam uczestnika ultramaratonu – to Darek Janeczek, doświadczony ultras. Poza tym jest jeszcze paru turystów, jedna para z psem. 🙂 Ktoś jeszcze próbuje wejść, ale nie ma biletu z rowerem na ten pociąg – konduktor, mimo naszego wstawiennictwa odmawia mu przejazdu. Słabo… Trochę rozmawiamy z Darkiem po drodze, o ultramaratonie, planach, zamiarach i w ogóle o życiu.

Na Hel docieramy z lekkim opóźnieniem, jest już ciemno. Ponieważ do 21:00 ma być otwarty punkt startowy, postanawiamy od razu się tam udać i pobrać pakiet startowy (rano i tak trzeba będzie zdać graty na metę oraz wziąć tracker). Ekipa KołoUltra sprawnie wydaje nam sprzęt, dzwonię do Marcina, z którym dzielę kwaterę – i za chwilę podjeżdżam na nocleg. Marcin mnie wprowadza, rower wstawiam do pomieszczenia z tyłu (jest ich tam cztery, łącznie z moim). Idę jeszcze do sklepu po coś na kolację. Okazuje się, że w pakiecie noclegowym nie ma ręcznika, a ja nie wziąłem żadnego. No pięknie… cichaczem porywam z kuchni ręcznik do naczyń (jest ich tam dwa) – jakoś trzeba sobie radzić. Nie marudząc, kładę się spać.

Wstaję rano – idę jeszcze raz do sklepu, po świeże pieczywo – chcę sobie zrobić coś na drogę. Szybkie śniadanko, herbatka. Ostatnie pakowanie, mocowanie nru startowego do roweru, przygotowanie plecaka z rzeczami na metę – i ok. 8:00 ruszamy na start. Ludzi już dość sporo, chociaż jeszcze godzina do oficjalnego rozpoczęcia. Zdaję klamoty, pobieram tracker, który przymocowuję do ramy.

Na starcie wśród uczestników (zdjęcie dzięki uprzejmości Ani Młotek)

Nie patrzyłem specjalnie na listę startową, niewiele osób kojarzę zresztą. Rozpoznaję jednak Wilka, który na forum ogłaszał, że na MPP nie pojedzie, bo MRDP kosztował go zbyt dużo – najwyraźniej jednak się skusił. Oglądając numery startowe z nazwiskami rozpoznaję jeszcze jedno znajome, z dawnych, harcerskich czasów. Okazuje się, że to nie przypadek, Krzysztof Woś (forumowy Skaut) to starszy kolega z harcerstwa, był drużynowym bratniej drużyny. Ja go pamiętam, on mnie mniej, gawędzimy chwilę. Kupuję jeszcze herbatkę i ciastko.

Podręczny dwupak (zdjęcie dzięki uprzejmości Bartka Pawlika i Koło-Ultra – mpp.kolo-ultra.pl)
Rower prawie gotowy – jeszcze tylko przymocować rozpiskę z punktami na lemondkę (zdjęcie dzięki uprzejmości Bartka Pawlika i Koło-Ultra – mpp.kolo-ultra.pl)
Pod latarnią – gotowy do startu

Wreszcie pora na start. Emocje spore, krótka przemowa organizatorów, ustawiamy się i ruszamy. Na razie spokojnie, po wyjeździe na drogę wzdłuż mierzei nabieramy tempa, jadąc wciąż w peletonie eskortowanym przez policję i samochód organizatorów. Za Helem tempo momentami rwane – czasami jedziemy prawie 40 km/h, potem zwalniamy. Staram się trochę podjechać do przodu, bo w moich okolicach ktoś głośno odtwarza muzykę – nie odpowiada mi to. Za Władysławowem w końcu rozstajemy się z policją. Jadę, póki co, z jakąś grupą, potem łapię inną, nieco szybszą. Potem, po jakimś skrzyżowaniu zostaję trochę. Jedzie się, póki co, dobrze. 100 metrów przede mną jakaś dziewczyna z warkoczem, fajnie to wygląda. Póki co, większych górek nie ma. Ktoś łapie pierwszą gumę (szybko!) – na wszelki wypadek oferuję pomoc, ale nie jest potrzebna. W końcu dojeżdżamy do jeziora Żarnowieckiego – za chwilę pierwszy solidny podjazd. Słoneczko trochę świeci, aczkolwiek możliwe są opady koło południa – się zobaczy.

Pierwsze górki (zdjęcie dzięki
uprzejmości Bartka Pawlika i
Koło-Ultra – mpp.kolo-ultra.pl)

Na koniec podjazdu robię szybki postój na siku, korzystając z tego, że akurat nikt nie jedzie. Na górze łączę się z jakąś trójką uczestników i przez dłuższy czas z nimi jadę, potem zostaję trochę w tyle i jadę swoim tempem. Potem znów tam łapię jakąś grupkę, z którą jadę do Łapalic. To już 130 km, tu robimy przerwę na jedzenie i zakupy – super się wstrzeliliśmy, bo akurat zaczyna się burza. Kupuję jakieś kanapki gotowe (dobre) i słodkie ciastko (gorsze). Postanawiam trochę zaczekać, aż przestanie padać. Sporo ludzi jedzie. Jak tylko trochę przestaje, ruszam.

Trochę jadę sam, trochę od czasu do czasu z kimś. Jedzie się świetnie, już ponad 150 km za mną. Jest mokro, a miejscami też sporo piachu naniesionego przez wodę – musiało ostro padać. Trasa piękna, pagórkowata, wzdłuż jezior. Przy jeziorze Ostrzyckim sporo tego piachu, trzeba uważać! Potem Somonino – tu okolica znana z wakacyjnego przejazdu nad morze, mijam Egiertowo – tu sporo ludzi odpoczywa na Orlenie, ja jadę dalej. Na razie jedzie się świetnie, wiatr trochę przeszkadza, ale bez przesady. Coś tam gdzieś pogrzmiewa wciąż, na drodze jest mokro, ale nie pada, albo pada minimalnie. Mijam Przywidz, kawałek dalej jakiś podjazd i… cholera, nie! Znów odzywa się to lewe kolano! Zatrzymuję się na przystanku jakimś. Jest 16:20, za mną niecałe 180 km. No co robić? Trochę rozmasowuję to kolano, zakładam też nogawki. To chyba koniec dla mnie tej imprezy. Pewnie muszę pojechać gdzieś do stacji (może Laskowice – trochę daleko?) i wrócić do domu. No, ale liczyłem się z tym. Rozciągam się trochę i powoli ruszam, już jadąc znacznie spokojniej. Boli. Teraz, co prawda, mniej wzniesień, najciekawszy kaszubski fragment już za mną. Postanawiam jechać do Gniewu, i stamtąd jakoś dalej pewnie będę zjeżdżał. Nie jest tak źle z tym kolanem, jak na Zbóju, ale wiadomo – lepiej nie będzie. Potem znów jadę z kimś tam, od Starogardu z jakąś dziewczyną i chłopakiem – dziewczyna wkrótce znika zresztą. Trochę pada, trochę nie. Za Pelplinem robi się coraz bardziej szaro – z racji nadchodzącego zachodu (jest już dobrze po 18) i zaciągającego się na szaro coraz bardziej nieba. Jakieś 10 km przed Gniewem zaczyna padać, zakładam więc kurtkę, potem już lać, wali też piorunami coraz bliżej. Na stację Lotosu w Gniewie wpadam o 18:50, solidnie już mokry. Pełno nas tu. Zastanawiam się, co zrobić z tym kolanem. Póki co, jechać mogę nieco wolniejszym tempem, ale co dalej? Kupuję ciepłe żarcie. Ktoś (chyba Michał Szeląg) prosi o skręcenie klimy – faktycznie, zimno, jak diabli. Siedzimy, jemy i gadamy zastanawiając się, co dalej. Ktoś tam dojeżdża, solidnie mokry, na razie mało kto odjeżdża. Robi się zupełnie ciemno. Jakiś kolega z Kwidzyna dzwoni do swoich, pytając, jaka tam pogoda. Ja jeszcze postanawiam wziąć coś przeciwbólowego, smaruję też tyłek magicznym kremem na ból tegoż. Jakaś dziewczyna ruszyła – bez zapalonej lampki z tyłu. Wołamy za nią – usłyszała, uff!

W końcu formuje się grupa do wyjazdu – nie ma co czekać. Deszcz prawie ustał, minęła prawie godzina! Teraz odcinek DK91. Na światłach w Gniewie rozrywamy się – Michał i ja jedziemy, część została na czerwonym. Za jakiś czas, już po skręcie z 91 reszta nas dogania, jadą dość szybko – próbuję utrzymać tempo, ale jednak kolano się buntuje, odpuszczam. Zwłaszcza, że na zjeździe w dolinę Wisły nieźle prują, ja wolę ostrożniej. Dalej jadę więc samemu. Przejeżdżam most na Wiśle i zaraz skręcam w dół, na drogę wzdłuż Wisły i potem do Kwidzyna. Tu znów podjazd – powoli, zresztą mylę się na jednym skrzyżowaniu i muszę się cofnąć. Postanawiam jechać do Kisielic – tam się zobaczy. W razie czego zostanę do rana i dojadę do Biskupca, skąd mogę pociągiem wrócić do domu. Jedzie się przyjemnie, tu mniej padało. Noc niezbyt chłodna, piękna – aż szkoda, że tak mi z tym kolanem nie wyszło. Ruch niezbyt wielki, droga momentami trochę słaba. Z tyłu widzę światełka, ktoś tam za mną jedzie. Przede mną – pusto. Koło Jaromierza w końcu kolarz z tyłu mnie dogania – jedziemy chwilę razem, on ma plan nocować gdzieś tam w okolicach Świedziebni chyba – ma coś już umówione. Ja dojeżdżam do Kisielic – to 288 km, trochę za wcześnie, jak na postój (w końcu miałem długi postój w Gniewie), ale raz, że teraz do Sierpca to raczej nic sensownego nie będzie (chodzi już 22, więc sklepy raczej będą pozamykane), a dwa, że to kolano…

Na stacji znów spora grupka, część odpoczywa, część się podsusza. Ja siadam, też odpoczywam, dumam – co robić? Zamawiam herbatkę, coś do zjedzenia. Myślę sobie, że trudno – ile zdziałam, tyle zdziałam. Będę się cieszył każdym przejechanym kilometrem, nie mam już napinki – teraz będę w niedalekich okolicach domu, w razie czego doczekam gdzieś do rana i zadzwonię po transport, albo dojadę gdzieś do pociągu. Biorę znów tabletkę, rozciągam się, masuję, trochę siedzę i się relaksuję.

Po ponad godzinie lenistwa ruszam – tym razem sam. Z początku jest trochę jakby mgliście, wilgotno, ale potem jedzie się całkiem przyjemnie. Jest trochę górek, ale wiadomo, nie takich, jak na Kaszubach. Od Świedziebni będzie już praktycznie płasko. Kolano jakby nie boli, ale nie jadę ostro, nie ma co. Noc piękna teraz, naprawdę. W pewnym momencie droga robi się fatalna – to okolice doliny Drwęcy i Nielbarka. Niby asfalt, ale tak potwornie nierówny, że ciężko się jedzie, tyłek mocno dostaje w kość. Po przejechaniu przez krajową 15-tkę staję chwilę na siku i na danie siedzeniu trochę luzu. Kolano niby nie boli, za to tyłek – owszem. Nic w przyrodzie (ból zwłaszcza) nie ginie.

Koło Bartniczki doganiam kilku uczestników – okazuje się, że jednemu z nich pękła szprycha w przednim kole! Zastanawia się, co zrobić, ciężka sprawa. Podaję mu numer do organizatorów – dzwoni – może ktoś w Sierpcu mógłby mu koło zorganizować? Do Sierpca jednak musi jakoś dojechać… Sugeruję mu, żeby rozpiął hamulec i powoli jechał z bijącą obręczą – może się uda? Sam w końcu ruszam. To już „moje” województwo, chociaż okolice dość oddalone, w których rzadko bywam. Jadę przez Świedziebnię, potem nieco bardziej na wschód, by w końcu wjechać do województwa mazowieckiego jest już koło 3 nad ranem. Teraz jest już płasko. Kolano, o dziwo, nie dokucza, ale nie forsuję. Za to siedzenie bo nielbarskich „kalafiorach” boli, niestety. Odczuwam już trochę zmęczenie, ale spać się nie chce. Jest teraz dość chłodno, chociaż raczej powyżej 10 stopni. Krótki odcinek po drodze Rypin – Żuromin – niezła nawierzchnia, chociaż, o dziwo, trafiają się od czasu do czasu jakieś samochody o tej porze. Krótki odpoczynek na przystanku – dla siedzenia głównie.

Ruszam szybko dalej, przez Lutocin do Sierpca. Przejeżdżam przez rondko, potem szybko do centrum i ok. 4:45 melduje się na punkcie zorganizowanym w ośrodku sportowym. Ha, nie ukrywam, że planowałem być tu trochę wcześniej, ale z drugiej strony jestem zadowolony, że w ogóle dojechałem. Z nogą wydaje się być w porządku, ale postanawiam tak, czy siak, odpocząć. Zjadam kanapki, jest też ciepła zupka, super. Korzystam z toalety (jak zwykle trochę mój układ pokarmowy wariuje, ale źle nie jest). W zasadzie spać mi się nie chce, ale postanawiam jednak na trochę się położyć, bo jak potem mnie najdzie kryzys, to pewnie akurat nie będzie gdzie zalec. Idę na górę – miejsca wszystkie zajęte, fajnie… Ale za chwilę ktoś zwalnia, więc skrzętnie korzystam. Nie leżę długo, może 15-20 minut, nie jestem pewien, czy zasnąłem nawet, ale sporo mi daje ten odpoczynek. Na zewnątrz jeszcze łapię kawałek ciasta, herbatkę. Okazuje się, że nawet na serwis łańcucha można się załapać, czuję się, jak zawodowiec – chyba pierwszy raz trafia mi się taka gratka. 🙂 Aha, zakładam też wodoodporne skarpety Dexshell’a – buty mam mokre, przynajmniej w stopy będzie sucho.

Chwilę po 6:00 ruszam w drogę – jadę znów sam. Trochę wilgoci w powietrzu, znów mgliście – sprawdzam lampki, na wszelki wypadek, wszystko gra. Tempo mam mocno średnie, chyba poniżej 25 km/h, no ale raz, że już dobrze powyżej 400 km za mną, poza tym wciąż się trochę boję o to kolano – chociaż, ku mojemu zdziwieniu – nie dokucza. Za to tyłek, mimo posmarowania w Sierpcu – owszem, nie jakoś mocno, ale jednak. W Płocku widzę kilku uczestników na Orlenie, ja jednak jadę dalej, chcę się zatrzymać za Dobrzykowem, tam jest jakaś mała stacja – liczę, że da się tam zrobić bazową aprowizację. W centrum przygotowania do maratonu biegowego – ale udaje się przejechać bez problemu. Szybka jazda przez most, za mostem jakiś remont – trasa trochę biegnie dookoła, potem już trasą wojewódzką wzdłuż Wisły. Ktoś mnie tam wyprzedza, ale utrzymuję swoje tempo. Ta stacja za Dobrzykowem okazuje się pomyłką, co najwyżej czipsy mogę kupić. Jadę zatem dalej – w Gąbinie jest Orlen, trzeba trochę zjechać z trasy, ale jakieś 200-300 metrów, niedaleko.

Dojeżdżam tam o 8:50 i spotykam jednego z uczestników – Wojtek Holdakowski zdaje się. Jest mocno senny – chyba minął punkt w Sierpcu, nie odpoczywał tam. Ja kupuję dwie kanapki – na razie zjadam jedną, drugą pakuję na torbę z tyłu, obok bananów. Za oknem znów deszczyk – ale niezbyt intensywny. Po pół godzinie ruszam, wciąż trochę pada, ale słabo. Jadę wciąż sam, ale gdzieś tam z przodu widzę jakichś uczestników. Sanniki, Kiernozia – krajobraz dość monotonny, na dodatek zaczyna przygrzewać słoneczko, robi się nieco sennie – ale nie jest źle. Dość często mijam się z Marcinem Gołosiem chyba – czasami jadę z przodu, częściej on, kawałek jedziemy razem. Trochę mnie teraz bierze senność, ale nie poddaję się. Mijamy linię kolejową Warszawa – Łowicz, jedzie się teraz trochę słabo – pod wiatr, tempo słabe. Drogi w większości dobre, od czasu do czasu trafia się jakaś gorsza nawierzchnia.

Na obrzeżach Skierniewic czynna Żabka – jest tu trochę maratonowej wiary, chyba ze 3 osoby, staję więc i ja też. Jest 12:30, około 550 km przejechane – pora na jakiś lunch. Kupuję gotowe danie z makaronem, pani podgrzeje w mikrofali – super. Do tego soczek pomidorowy na uzupełnienie mikroelementów. Trochę się znów zaczyna chmurzyć, gdzieś tam coś grzmi. No, pewnie znów będzie mokro, co zrobić. Trochę to wszystko długo trwa, ale i odpoczynek sporo daje. Ruszam chwilę po 13. Planowałem następny konkretniejszy postój zrobić gdzieś tam za Białą Rawską, nad Pilicą mają być jakieś knajpki, ale, jako że teraz zjadłem, to muszę jakoś zaadaptować plany. Patrzę na moją rozpiskę – wypada mi chyba już Przysucha, tam będę musiał zjechać trochę z trasy, bo Orlen jest oddalony ok. 1 km. Zobaczymy. Na razie jadę. Deszcz na razie nie pada, ale nie łudzę się, że mnie ominie. Teraz bardzo nużący i nieprzyjemny odcinek wzdłuż krajowej 70-tki – z boku jest DDR, na samej szosie zakaz jazdy rowerem, jedzie się dość słabo. Odczuwam już solidnie zmęczenie i znużenie, ale, z drugiej strony, jestem bardzo zadowolony, że udało dojechać się aż dotąd i, jak na razie, chyba jeszcze kawałek ujadę. 🙂 Mijam Zawady i ekspresową S8.

Jadę dalej – w pewnym momencie zasnuwa się mocno, za chwilę zaczyna padać. Jeszcze chwila i ostro leje – jest akurat przystanek w wiatką, zatrzymuję się na chwilę i wciągam kurtkę. Kurczę, zdaje się, że po stopie chyba w lewą skarpetkę woda się przedostała – ale niewiele, nie ma się co przejmować. Jednak bez ochraniaczy niedobrze, albo przynajmniej długie spodnie trzeba mieć, żeby lepiej zabezpieczyć te skarpety. Po chwili ostry deszcz ustaje, ruszam – a niedługo potem wychodzi znów słońce, fajnie. Przed Białą Rawską jest jakaś stacja benzynowa, zatrzymuję się na chwilę na małe zakupy i uzupełnienie bidonów, ściągam też kurtkę. Oczywiście, spotykam też któregoś z uczestników, Mariusza Padzińskiego, o ile dobrze pamiętam. Dochodzi 15, ale nie zamierzam tu długo odpoczywać – to jeszcze nie pora, to tylko „przerwa techniczna”.

W którejś z kolejnych wiosek jakiś lokalny mistrz kierownicy szaleje, robi zwrot na ręcznym – na szczęście jedzie w drugą stronę. Mijam Nowe Miasto nad Pilicą. Za mostem na moment staję – znów pogoda się kisi, coś zaczyna kropić, ochładza się też – zakładam więc kurtkę. Niby pada, niby nie pada – trzeba jechać. Teren zaczyna trochę falować, chociaż na razie wciąż raczej płasko. O 17:45 jestem w Przysusze – zjeżdżam na Orlen. Tu spotykam Bartka Dutkiewicza – chwilę rozmawiamy, zastanawiamy się, jakie plany z noclegiem. Mi pasują okolice Włoszczowy – zgadujemy się, że moglibyśmy wspólnie zanocować. Wykonujemy kilka telefonów, niestety – nic nie udaje się zarezerwować. W jednym z agroturów Pani informuje, że jacyś panowie „już dawno zarezerwowali nocleg, bo jadą ultramaraton” – ciekawe podejście do regulaminu z ich strony, ale to nie moja sprawa. Hm, trudno – może coś się znajdzie ad hoc. A jak nie, to pozostanie nocleg improwizowany, trudno. Wymieniamy się numerami telefonów z Bartkiem, on już rusza, ja kończę jedzenie. W międzyczasie dzwoni Ania – dlaczego od kilku godzin stoję, co się dzieje. Jak to, dopiero co stanąłem? Okazuje się, że chyba mój tracker się zawiesił, świetnie… Podładowuję go, chociaż przecież ma co najmniej 2 doby trzymać. Chyba się odwiesił.

Odpoczywam dość długo, ruszam o 18:30. Zaczynają się podjazdy, ha! W końcu. W Chlewiskach mijam sklep – otwarty! Korzystam i kupuję banany – co prawda, sporo ich już zjadłem, ale to chyba najlepsza przekąska – na razie mój układ pokarmowy zachowuje się całkiem, całkiem, chociaż nie idealnie. Ale nie mam takich kłopotów jak wiosną, gdy jechałem z bratem – wtedy musiałem zatrzymywać się awaryjnie w lesie, a było nieźle zimno ;). Niedługo opuszczam województwo mazowieckie i wjeżdżam w świętokrzyskie. Niektóre podjazdy konkretne, robi się już ciemno. W pewny momencie wyprzedza mnie jakiś samochód – szerokim łukiem – fajnie – ale po zakończeniu manewru zahacza kołami o prawy krawężnik. Ciekawe, czy przez zagapienie? Mam nadzieję… nic mu się nie stało chyba, w każdym razie pojechał dalej. Jakiś czas potem łączę się z małą grupką, jest tu Grzegorz Paradowski z Elbląga i ktoś jeszcze. Jedziemy jakiś czas razem, potem gdzieś tracimy tego drugiego kolegę (nie pamiętam, kto to był, niestety). Podjazdy rozgrzewają, zjazdy schładzają. Znów zaczyna kropić, Grzegorz zakłada ochraniacze – dość długo to trwa, ja trochę stygnę w tym czasie (blaski i cienie wspólnej jazdy).

Do Mroczkowa konkretny zjazd, ja jadę ostrożnie. Potem dość przykry odcinek krajową 42 – niedaleko, na szczęście. Ograniczenia prędkości, im dalej na południe tym, mam wrażenie, są bardziej martwym przepisem. W Odrowążu z ulgą skręcamy z tej krajówki i teraz jedziemy spokojną drogą na południe. Mimo drugiej nocy, na razie jedzie mi się dobrze, chociaż blisko 700 km w nogach ewidentnie czuję. Tempo jest już całkiem przeciętne, no, ale wciąż jadę, co 24h temu wydawało mi się niemożliwe. A jednak!

Jest przyzwoity chłodek, zastanawiam się, co zrobić z tym noclegiem – Grzegorz raczej chce jechać. Na razie w Strawczynie stajemy na Orlenie o 22:35 – okazuje się jednak, że ta stacja jest na noc zamknięta, sprzedaż tylko przez okienko. Hm, słabo – taki odpoczynek na zimnie słabo regeneruje. Korzystam z toalety (tu przynajmniej jest ciepło). Tyłek mocno już daje się we znaki, momentami przeszkadza to w pedałowaniu. Za to kolano? Dziwne, nie czuję, żeby bolało. Niecałe pół godziny i ruszamy – z początku ciężko, warto by jeszcze gdzieś przycupnąć w cieple.

Krótko po północy dostaję SMSa od Bartka, że jest we Włoszczowej i świetnie mu się jedzie, nocleg ma załatwiony w Ogrodzieńcu i tam napiera. O rany, to chyba za ostro dla mnie. Ja czuję już spore znużenie, na razie wciąż jadę, ale Ogrodzieniec to dość daleko – a górek do niego sporo. Na razie odpoczywamy w Karsocinie – tu jest stacja z eleganckim kompletem wypoczynkowym, na którym z Grzegorzem odpoczywamy – w cieple! Jest 0:45, mało czasu upłynęło od poprzedniego postoju więc ten tutaj tak tylko, żeby się ogrzać. Jakieś 20 minut wystarczy, ruszamy – ojej, nie w tę stronę! Szybko się orientujemy, ale zdążyliśmy zmylić kolejnego uczestnika, przepraszamy!

Po tym odpoczynku paradoksalnie coraz mocniej zaczynam odczuwać senność. Ok. 1:50 mijamy Włoszczowę, zaczyna coś popadywać znowu. Za Seceminem pada już solidnie. No, nikt nie obiecywał, że będzie sucho, ciepło i z wiatrem w plecy. Grunt, że nie jest mocno zimno. W Koniecpolu jest stacja benzynowa – tu stajemy, jest 3:20. ktoś tam już odpoczywa z naszych. Ja rozkładam się na kanapie i kimam – no nic lepszego chyba nie znajdę, trudno. Nawet nie najgorzej to wyszło z tym deszczem, bo cały czas dość solidnie pada, a akurat i tak musiałem odpocząć. W międzyczasie odjeżdża Grzegorz, ja, po drzemce, zamawiam coś do zjedzenia (pierogi) i picia, korzystam też, oczywiście, z toalety. Zakładam też długie spodnie – w końcu co sucho, to sucho, a od chłodku ochronią. Pojawia się dwóch kolegów – Katalończyk i Polak. Oni nocowali gdzieś wcześniej. W zasadzie to szkoda, że nie zrobiłem noclegu gdzieś w Górach Świętokrzyskich jeszcze – na pewno znalazłbym tam coś. Muszę się jeszcze sporo nauczyć, jeśli chodzi o ultramaratonową logistykę.

W końcu i ja ruszam o 4:50 – jest jeszcze ciemno, trochę pada, ale nie ma co dłużej czekać. Przede mną jeszcze ponad 200 km, a to będzie bardzo trudne 200 km. Na złamanie 60h raczej nie mam co liczyć, ale, jeśli nie będę miał jakiegoś kryzysu lub awarii – powinienem spokojnie zmieścić się w limicie. W końcu mam prawie całą dobę na to! Na razie jednak boli mnie bardzo tyłek i bardzo mi to przeszkadza w pedałowaniu. Próbuję omijać kałuże, których jest tu całkiem sporo, wciąż trochę pada zresztą. Jest poniedziałek – zaczyna się powoli ruch, niestety. Za to też powoli szarzeje – powoli, bo jednak jest spore zachmurzenie. Zmęczenie też daje się we znaki, podjazdy idą mi słabo.

Przekraczam wojewódzką 792 – nie wiem, czy ze względu na zmęczenie, czy na ból tyłka nie udaje mi się wypiąć z bloków i ląduję na boku, boleśnie obijając biodro. Cholera! Ruszam, siadam na siodełku – ból nie do zniesienia. Jakoś jednak siadam i jadę, ale słabo mi teraz idzie, bardzo słabo. Ktoś mnie tam wyprzedza, chyba Mariusz Padziński. Drogi teraz liche. Za to krajobrazowo w dechę – mijam Rzędkowice, z widokiem na Wielki Okiennik, na który za młodu się wspinałem, a jakże. Trochę wciąż mnie morzy – postanawiam, że jak tylko pokaże się słoneczko (na co najwyraźniej się zanosi), to na jakiejś dogodnej ławeczce zdrzemnę się jeszcze chwileczkę. Taka okazja nadarza się w Kiełkowicach – ławeczka jest mało wygodna, ale króciutki postój (niecałe 10 min.) z drzemką robi robotę. Niestety, potem znów ból tyłka przy dosiadaniu roweru nie daje normalnie ruszyć. Czyżby po 800 km miałbym robić wycof? Bez sensu. Co robić? Wściekły i obolały, zsiadam z roweru. Łykam znowu tabletkę przeciwbólową. W tym momencie dostaję SMSa od bratowej z krótkimi, dopingującymi życzeniami. O rany, jak bardzo w porę! Psychicznie daje mi to niezłego kopa, jakoś udaje się ruszyć, chociaż o bólu nie zapominam…

Mijam Ogrodzieniec – piękny widok na zamek, jadę dalej. W Kluczach trochę kluczę, dwa razy wjeżdżam nie tam, gdzie trzeba. W Olkuszu zjeżdżam do McDonalds’ – kawałek na wschód wzdłuż 94. Robię tu mały postój na śniadanko, z kawką, a co tam! Jestem, o dziwo, sam. Trochę mi ten postój zajmuje, potem jeszcze jadę do sklepu po drugiej stronie ulicy. O 10:30 ruszam dalej, wracam na trasę i wciąż jadę na południe. Teraz trochę pod górę, potem za to potem las, fajnie. Pogoda teraz sympatyczna, chociaż gdzieś tam chyba grzmi. Zjazd do Krzeszowic niby w słońcu, ale widać, że niedawno padało i jest dość chłodno w gęstym lesie. W Tenczynku na moment staję trochę się porozciągać. Tyłek dokucza solidnie, psuje zdecydowanie wrażenia – a przecież teraz taki fajny fragment! Mija mnie znów Mariusz, ja ruszam kawałek za nim. Gdzieś tam (to chyba tu było, nie pamiętam!) jakiś gość zrobił improwizowany punkt wsparcia – w bagażniku ma picie, banany. Zatrzymuję się na sekundkę – biorę banany i dziękuję serdecznie, super!

Mijam autostradę A4, W Rybnej nie zauważam, że ślad skręca, ale szybko się orientuję i wracam na prawidłową trasę. Przy dolinie Wisły łapie mnie jakiś kolarz, który nie jest uczestnikiem, ale kawałek jedziemy obok siebie – chwilę rozmawiamy. On tak wyjechał, żeby tutaj powspierać uczestników MPP, fajnie. Ten kawałek tutaj to już praktycznie ostatni odcinek płaskiego, za Wisłą będą już praktycznie do końca góry. Kawałek za mostem ja staję na siku, kolega jedzie dalej. Przed Marcyporębą znów jadę za daleko – trzeba było skręcić w lewo, ale orientuję się momentalnie, po kilkudziesięciu metrach. Dogania mnie znów Mariusz Padziński, w zasadzie jedziemy teraz razem. Uzgadniamy plany – ja planuję zjeść obiad w Kalwarii Zebrzydowskiej, Mariuszowi to pasuje. Wstępnie mam na swojej rozpisce jakąś knajpkę z dobrymi opiniami. Powinniśmy tam być koło 14:30.

Jesteśmy jednak 10 minut później, na dodatek upatrzona knajpka jest zamknięta. Obok jakieś pierogi, Mariusz jeszcze sprawdza dalej – jest knajpka z ogórkiem wewnątrz, możemy wprowadzić rowery, fajnie, jest też jakieś danie z makaronem. Dyskretnie zdejmujemy obuwie i odkładamy je w najbardziej oddalonym miejscu – w końcu fiołków tam nie udało się wyhodować. 😉 Jedzenie super, nawet ciut za duże porcje. Korzystamy też, oczywiście, z toalety. No, przed nami ostatnie 100 km, trzeba się ruszać. Pani bardzo miła, knajpkę niniejszym polecam!

W Kalwarii Zebrzydowskiej (zdjęcie dzięki uprzejmości Ani Młotek)

Postój zabrał nam ponad godzinę, ruszamy krótko przed 16:00, ale dał sporo odpoczynku i regeneracji. Przy wyjeździe załapujemy się na zdjęcia Ani Młotek, super! Teraz się zaczyna ostro – konkretny podjazd po obiadku to nie jest coś najfajniejszego, co może się w życiu trafić – na dodatek po przejechanych ponad 900 km. Potem równie ostry zjazd, mijamy przejazd kolejowy i znów pod górkę. I potem znów, ech. Nie jest łatwo, tempo, oczywiście, średnie, niektóre ostrzejsze górki podchodzę (co Mariuszowi już wcześniej zapowiadałem). W końcu jeden z gwoździ programu – podjazd pod Makowską. Spotykamy tu innego uczestnika – to chyba był Marcin Szechowicz, o ile dobrze pamiętam. Na początku próbuję podjeżdżać, ale większość daję z buta, nie ma co. Na dodatek spory (jak na tak lokalną drogę) ruch samochodów. Lecz po wjeździe przychodzi zjazd – tutaj jednak nie daje on ulgi, jest ostry, kręty, trzeba jechać na hamulcach, na dodatek droga momentami z ubytkami. W końcu jednak jesteśmy w Makowie, odczuwam trochę ten zjazd w nadgarstkach. Zatrzymujemy się na moment dosłownie, żeby odsapnąć psychicznie, jest prawie 18, trzeba jechać dalej. Znów podjazd – jedziemy teraz w stronę Koskowej Góry. Pod koniec wiatka przystankowa – przystajemy tu na chwilę. Ja w sumie cały dzień dzisiaj jadę w długich spodniach, teraz zaczyna to mieć sens, bo już temperatura spada. Nakładam bluzę, bo szybko zrobi się chłodno. Krótki zjazd do Wieprzca, potem znów pod górkę i zjazd do Tokarni – Mariusz tu wchodzi do sklepu, ja w sumie nie potrzebuję. Rozmawiamy chwilę z jakimś tubylcem, przyjmujemy wyrazy uznania i podziwu. 🙂 Jedziemy dalej, robi się już ciemno. Na dodatek droga, dotychczas, poza drobnymi fragmentami przyzwoita, teraz trochę dziurawa. Mój tyłek bardzo się buntuje, ale coraz bardziej do mnie dociera, że pomimo wszystko mam szansę ukończyć ten ultramaraton – to dodaje sił i pozwala ogarnąć jakoś ten ból. Ciężko jednak się pedałuje, gdyby nie to, mógłbym jechać efektywniej.

Kolejne górki, w zasadzie teraz nie widzimy, żeby ktoś za nami lub przed nami jechał. Kawałek za Naprawą mijamy krajową 28, chwilę dalej stajemy: jakieś szybkie przekąski. Ja myślałem, żeby jeszcze zrobić przerwę w Rabce na stacji benzynowej, ale Mariusz radzi, żeby już jechać na metę i zatrzymać się co najwyżej na krótko gdzieś, tylko na odsapkę. Hm, czy aby dam radę? No, najwyżej się rozdzielimy, akceptuję ten koncept. No to jeszcze wciągamy po porcji daktyli, Mariusz jeszcze zakłada cieplejsze ciuchy – na Podhalu może zrobić się naprawdę chłodno w nocy – i ruszamy.

Dochodzi 21:00, przed nami ostatnie 50 km, ale to dość trudny odcinek – mamy ostry podjazd z Rdzawki na Obidową, potem jeszcze Gliczarów. Myślałem, że może wyrobimy się do północy, ale nic z tego, nie ma raczej szans. Mijamy Rabkę i skrzyżowanie z 7-ką, przy którym jest ten Orlen – widzę jakieś rowery na nim, my jedziemy dalej. Robi się chłodno, ale zaraz czeka nas podjazd. Na początku spokojnie, potem, w Rdzawce, jest już ostro. Mariusz próbuje jechać, ja grzecznie idę. Boję się o to swoje kolano, żeby na koniec nie zastrajkowało. Przed 22:30 jesteśmy na Obidowej – teraz zjazd do Klikuszowej. Jedziemy teraz względnie (jak na górskie warunki) płaski odcinek Kotliną Podhalańską – zgodnie z przewidywaniami, jest dość chłodno, kilka stopni pewnie. Koło Ludźmierza wyfrezowana nawierzchnia, a niech to, pupa mnie boli!

W Szaflarach wjeżdżamy na moment na Zakopiankę – spokojną o tej porze – i zaraz potem zjeżdżamy na drogę wzdłuż Białego Dunajca, wzdłuż jakichś stoisk, czy coś takiego. Mariusz coś zaczyna narzekać, że go odcina. Przejeżdżamy raz przez rzekę, potem przed wsią Biały Dunajec drugi raz, a potem już skręcamy w lewo, opuszczając dolinę rzeki. Mija północ, zaczyna się podjazd pod Gliczarów. Namawiam, żeby dawać, to już niedaleko, ale w końcu ruszam sam, zostawiając kolegę z tyłu. Gdzieś tam, nieco wcześniej, licznik pokazał magiczne 4 cyferki przed kropką na liczniku dystansu. Z początku jadę, powoli, ale konsekwentnie, potem jednak na ściance znów podprowadzam grzecznie rower. Patrzę w dół, za siebie – widzę lampkę roweru Mariusza, nie tak daleko. O 0:40 jestem w Gliczarowie Górnym, teraz kawałek zjazdu i za chwilę jestem na Olczańskim Wierchu. Dojeżdżam do rondka w Bukowinie (rany gościa, jak tu cicho i spokojnie!) i zaczynam ostatni podjazd. Asfalt tutaj trochę słaby, mój tyłek mocno boli, ale euforia pozwala pokonać te ostatnie trudności. Teraz już naprawdę niedaleko: widzę przede mną jakiegoś uczestnika i to mnie dopinguje do finiszu – z zadyszką, ale udaje się go wyprzedzić. Potem się okazało, że ten uczestnik i tak wcześniej zaliczył DNF. Z wrażenia jadę za daleko i mijam wjazd do schroniska na Głodówce. Cofam się szybko i o 1:20 melduję się na mecie. Udało się! Czas – 64:20 może nie rewelacyjny, ale jak na debiut – w końcu to mój pierwszy ukończony „organizowany” ultramaraton! Na mecie pamiątkowe zdjęcie, odebranie gratulacji, medalu i koszulki. Chwilę po mnie dojeżdża Mariusz.

Na mecie – udało się!

No i posiłek, oczywiście! Okazuje się, że dzięki DNFom i rezygnacjom mam szansę na nocleg nawet, z czego skrzętnie korzystam. Dziękuję szefostwu za wspaniale zorganizowaną imprezę. Ktoś próbuje zorganizować transport na powrót, wstępnie umawiamy się na dzwonienie rano. W międzyczasie dojeżdżają kolejni uczestnicy – między nimi pierwsza kobieta, Ola Piekarska. Pojawia się też jej tato, który, niestety, zaliczył wcześniej DNF. Jest też Marcin, z którym dzieliłem kwaterę na Helu.

Nie gadam długo, idę się umyć i spać.

Powrót

Wstaję po 7, mimo zmęczenia. Pojawiają się kolejni uczestnicy. Za niecałe 2h upłynie limit czasu, sporo uczestników albo się wycofało, albo nie zdąży dojechać. Mi się to udało…

Poranek na Głodówce

Śniadanie jem ze Skautem (on dojechał chyba jakoś po mnie) i Wilkiem, który dojechał znacznie wcześniej i, mimo znakomitego i z pewnością wyczerpującego przejazdu MRDP, zdołał całkiem nieźle ukończyć MPP. Z transportu wspólnego chyba nic nie będzie. Kupuję więc przez internet bilet na autobus do Krakowa (można z rowerem), a potem na pociąg – z przesiadką w Warszawie, potem Iławie (te dwa odcinki Pendolino), a potem Regio do Torunia. W Iławie prawie godzina na przesiadkę – trudno. O 21:15 będę na Wschodnim, to potem w godzinkę chyba dojadę do domu, nie najgorzej.

Pora wracać… (zdjęcie dzięki uprzejmości Ani Młotek)

Na razie niespiesznie się pakuję. Autobus mam o 12:00, o 14:47 jest pociąg do Warszawy, ponad 30 minut na przesiadkę chyba spokojnie. Organizatorzy też się zwijają, wykorzystuję okazję, by jeszcze raz podziękować za wspaniałą imprezę. Rozmawiam też z żoną, melduję, co i jak, kiedy będę. Ruszam chwilę przed jedenastą, razem z Wilkiem, który rowerem jedzie do Krakowa. On jednak do Warszawy jedzie późniejszym pociągiem, ma więcej luzu. Ja ze swoim tyłkiem nie chcę już robić dłuższego dystansu (zresztą, czeka mnie jeszcze te 25 km do domu). Wilk szybko mnie wyprzedza, ja spokojnie zjeżdżam i „jadę swoje”. Mijamy się jeszcze przy rondku w Bukowinie. Teraz już prosto w dół, do Poronina. Na dole jeszcze muszę się przebrać (zrzucić kurtkę), bo zrobiło się ciepło. Na Zakopiance solidny korek, oczywiście. Spokojnie dojeżdżam do dworca w Zakopanem, mam sporo czasu. Zmieniam ciuchy na bardziej „cywilne” (zakładam koszulkę finishera!).

Ładuję rower do luku bagażowego. Jakiś inny rowerzysta też ładuje – pomagam mu przy tym, w nagrodę przywala mi klapą luku w ramię. 🙂 Przeprasza wylewnie, na szczęście, nic się nie stało. Trochę stresu mam po rozmowie z kierowcą – uświadamia mi, że wcale nie jest pewne, że zdążę na ten autobus. Mówi, że zazwyczaj jedzie się 2 godziny i 40-50 minut, a nie, jak w rozkładzie 15 minut. No nie… zobaczy jednak. Na razie nie oddaję biletu, zobaczę, jak będzie. Będę miał problem z połączeniem, ale w najgorszym wypadku przenocuję w Warszawie u rodziny. Na jutro i tak zapobiegawczo wziąłem urlop, więc tragedii nie będzie.

Przed Rabką korek – faktycznie, łapiemy opóźnienie. Ale potem idzie sprawnie. Już przed Krakowem kierowca mówi mi, że będziemy ok. 14:30, może minimalnie później. No, to spokojnie, nie będzie problemu. Faktycznie, wszystko się udaje. Pociąg odjeżdża też z minimalnym opóźnieniem, ale konduktor mówi, żebym się nie martwił, w Warszawie nie będzie problemu (chociaż mam tam 10 minut na przesiadkę). W pociągu jeszcze jem obiad, faktycznie, w Warszawie jesteśmy punktualnie. Potem jeszcze do Iławy. Po drodze czytam jeszcze o kolarskich problemach z tyłkiem i znajduję potencjalną odpowiedź na moje problemy – to plastry Granuflex. Postanawiam odwiedzić aptekę po drodze i zanabyć to cudo. Tu, ze zdziwieniem patrzę na tablicę – za chwilę będzie pociąg IC do Torunia. Okazuje się, że jest opóźniony o 10 min. Szybko idę do kasy i próbuję kupić bilet, bo nie mogę zrobić tego przez internet na pociąg, który teoretycznie już odjechał. Udaje się – a więc mam godzinę do przodu, fajnie!

W pociągu jest już jedna młoda rowerzystka z gravelem. Chwilę rozmiawamy, ja jednak odpoczywam. Chwilę po ósmej jestem na dworcu, ruszam do domu, zahaczając o aptekę, gdzie kupuję te Granuflexy i maść przeciw zakażeniom. Teraz już prosto do domu. Tempo, mimo odpoczynku, słabe – no cóż. O 22 jestem w domu.

Podsumowanie

Start w MPP 2021 uważam za udany z mojej strony. Miałem świadomość, że raz, ze względu na niewyjaśnione problemy z kolanem, dwa, ze względu na brak doświadczenia moja jazda może się posypać. Mało brakowało, aby tak się stało – mimo wszystko, udało się przejechać i ukończyć w limicie. Oczywiście, po dojechaniu pojawił się pewien niedosyt – skoro dojechałem w 64:20, to pewnie dałoby radę też zejść poniżej 60:00. Pewnie tak, ale może nie. Zająłem 44 pozycję (ha! Cóż za mickowiczowski wynik!) na 75 uczestników, którzy ukończyli imprezę – czyli w dolnych strefach środkowych. Jak na pierwszy raz dość przyzwoicie. Na pewno do poprawy jest czas spędzony na odpoczynkach. Z istotnych błędów, które popełniłem – to kwestia spania. Tu trzeba było podejść bardziej elastycznie: ja zafiksowałem się trochę na tej koncepcji spania w okolicach Włoszczowy – a pewnie łatwo byłoby mi znaleźć coś wcześniej, w okolicach Samsonowa, czy gdzieś tam bardziej w okolicy Gór Świętokrzyskich. Co prawda, wtedy pewnie ruszyłbym wcześnie rano w deszczu – więc nigdy nie wiadomo. Żywieniowo – też nie było źle, chociaż trochę mnie tam żołądek i jelita kręcił, ale nie za bardzo. Bazowałem na bananach, które zawsze starałem się mieć na podorędziu, batonach, a na przystankach standardowe orlenowe hotdogi lub kanapki (pomijając punkt w Sierpcu). Raz jadłem też gotowy makaron (Żabka w Skierniewicach), raz pierogi na Orlenie w Koniecpolu, i raz full wypas obiad makaronowy w Kalwarii Zebrzydowskiej. Trasę pokonałem z jednym większym kryzysem spaniowym (koło Koniecpola) i psychiczno-tyłkowym (koło Rzędkowic), nie licząc oczywiście tego pierwszego, związanego z bólem kolana na Kaszubach jeszcze, kiedy to byłem przekonany, że będę musiał się wycofać. Sił starczyło nawet na finiszowanie przy podjeździe na Głodówkę. 🙂 Swoją drogą, z siodełkiem będę musiał coś powalczyć. Na krótsze dystanse jest okay, ale już na 500+ swoje czułem, a teraz było zupełnie źle.

Cieszy też fakt, że z rowerem i ze sprzętem nie miałem żadnych problemów (nawet nie złapałem gumy). Raz tylko, jakoś na początku, wyłączył mi się GPS, poza tym praktycznie bez żadnych kłopotów.

Wielu uczestników twierdziło, że było bardzo ciężko. Ja tego tak nie odczułem: to znaczy było trudno, oczywiście, ale z grubsza tak, jak się spodziewałem. Pogoda, mimo deszczów, nie była taka zła – przede wszystkim wiatr, mimo, że z przeciwka raczej, był niezbyt silny, nie było też bardzo zimno – a to najbardziej wysysa energię. Być może moje odczucie wynika też z faktu, że nie mam porównania do poprzednich edycji oraz do innych imprez na podobnym dystansie.

Impreza świetna, zarówno od strony organizacyjnej, jak i trasowo (chociaż te ścianki na koniec…). Bardzo chciałbym jeszcze kiedyś wystartować w MPP. W przyszłym roku pewnie się nie uda, bo chciałbym pojechać BBT, ale może za dwa lata?