2021: Prywatny ultramaraton – zamiast Pięknego Wschodu

Jechali: Jindrzich oraz Bubu (sprawozdawca)

Tytułem wstępu

Jako, że zarówno mój brat Jędrek (zwany Jindrzichem), jak i ja od jakiegoś czasu załapaliśmy bakcyla ultramaratonowego, po raz kolejny zapisaliśmy się na Piękny Wschód. W zeszłym roku również byliśmy zapisani, ze względu na koronawirusową pandemię PW został przesunięty na wakacje, który to termin mi nie odpowiadał. Jindrzich pojechał, i to bardzo ładnie pojechał, podobnie, jak późniejszy Piękny Zachód, który odbył się we wrześniu – tam to już pocisnął i zajął znakomite miejsce w pierwszej dziesiątce kategorii open. My z kolei zamiast tego pojechaliśmy w oryginalnym terminie na swój własny ultra połączony z pielgrzymką – do sanktuarium w Świętej Wodzie koło Białegostoku, z Łomianek tam i z powrotem. Można więc powiedzieć, że Jindrzich jest już wyjadaczem ultramaratonowym, podczas gdy ja wciąż czekam na swój pierwszy start.

Nie inaczej było w tym roku – na tydzień przed rozpoczęciem imprezy organizator przesunął start na lipiec. Tym razem obydwu nam ten termin nie przypasował, a plany już porobione, uzgodnienia rodzinne porobione, zdecydowaliśmy więc znów o wspólnej jeździe a la ultra. Dla odmiany, na miejsce startu wybraliśmy moje miejsce zamieszkania – czyli Sąsieczno. Pomni zeszłorocznych doświadczeń, kiedy były problemy z przebywaniem w ciepłych miejscach (a bywało chłodno), organizujemy prywatny duży Punkt Kontrolny z obiadem. Wypadnie akurat nieco za połową trasy, w małym przysiółku Grzybek koło Osia na wschodnich rubieżach Borów Tucholskich – tam nasi rodzice mają domek.

Trasę zaplanowaliśmy tak: najpierw jedziemy na wschód, przez Lipno do Skępego, potem na północny wschód, przez Rogowo do Skrwilna, skąd już bardziej na północ przez Świedziebnię docieramy do Górzna. Tu skręcamy na zachód i dojeżdżamy do Brodnicy. Z Brodnicy znów na północ – przez Zbiczno do Łąkorka i Łąkorza (na chwilę wjeżdżamy do woj. warmińsko-mazurskiego), a potem znów na zachód do Łasina. Tu z kolei jedziemy na północny zachód, by przez Gardeję (to z kolei województwo pomorskie) dojechać do Kwidzyna. Za Kwidzynem przekroczymy Wisłę i kierujemy się już w stronę Osia – z tym, że z Lipnek jeszcze jedziemy na południe, by przez Jeżewo i Krąplewice dojechać do Żuru i stamtąd leśną, ale asfaltową drogą, do Grzybka. Po obiedzie pojedziemy przez Osie do Tlenia, a stamtąd na zachód, przez Wierzchy, Zdroje i Zielonkę do Cekcyna. Tu skręcimy na południe i przez Bysław dojechać nad Brdę, okrążając nieco północną końcówkę (czy też początek, orograficznie rzecz biorąc) zalewu Koronowskiego, dojechać do Gostycyna. Stąd znów na południe do Mąkowarska, a następnie przez Wierzchucin i Samsieczno (ciekawa zbieżność nazw, z Sąsieczna do Samsieczna) dojechać do Ślesina. Tu przekroczymy krajową dziesiątkę i, kierując się dalej na południe, przekraczając Kanał Bydgoski, dojedziemy do Gorzenia. Kierując się zrazu na wschód, w Łochowie skręcimy znów na południe, do Zamościa (ha!), a następnie do Łabiszyna. Potem z kolei Złotniki Kujawskie, Rojewo do Gniewkowa – i tu już, popularną wśród toruńskich rowerzystów trasą przez las, przez Cierpice i Nieszawki (Wielką i Małą) dojedziemy do Torunia. To już prawie koniec – jeszcze Złotoria, Osiek – i powrót do domu.

Całość trasy – nieco ponad 500 km (509 wg planera), podjazdów tak z 2500 metrów – trasa więc, można powiedzieć profilem podobna do Pięknego Wschodu. Część trasy znam dobrze (w początkowych okolicach, a także w okolicach Grzybka), część niekoniecznie z roweru, a cześć pozostaje nieznana – liczymy jednak, że obędzie się bez wtop. Pewne wątpliwości mamy, jeśli chodzi o odcinek Mąkowarsko-Dziedzinek, a także Łochowo-Zamość – w obydwu przypadkach znajdujemy jednak informacje w internecie o remontach i wyasfaltowaniu tych dróg.

Jindrzich przyjeżdża do nas z Tadziem w piątek – reszta ich rodziny jedzie do Grzybka – tam się z nimi spotkamy następnego dnia, a Tadzio zostaje u nas, żeby trochę pobyć z Witkiem. W sobotę wstajemy nieco przed czwartą. Wrzucamy conieco na ruszt – po dwa jajeczka, jakieś kanapki, no i oczywiście picie. Jest dość chłodno, koło zera – zakładamy więc neoprenowe ochraniacze na buty, ja długie spodnie, Jindrzich bardziej optymistycznie krótkie + nogawki. Ostatnie przygotowania, pożegnanie (dzieciaki oczywiście wstały, Ania zresztą też) – i jazda! Ruszamy wcześnie, przed 5:00 rano. Jest nawet lekki przymrozek, ale w miarę szybko się rozgrzewamy, bo po kilometrze jest trochę podjazdu do Zimnego Zdroju. Słońca jeszcze nie ma, ale jest w miarę jasno.

Na razie jedziemy drogami, które znam niemal na pamięć – Czernikowo, Witowąż, Osówka, Ograszka, Makowiska. Koło Sumina wita nas słońce, chcę zrobić zdjęcie telefonem, który przy tej okazji mi spada. Szybko doganiam brata i jedziemy dalej. Jindrzich ma małe problemy z napędem – a w zasadzie z prawą klamkomanetką – z trudnością wchodzą niższe biegi. Ma już nawet nową w domu, ale nie zdążył wymienić. Na razie wiatr pomaga (chociaż nie jest duży, w południe ma być konkretniejszy i, niestety, będzie nam przeszkadzał). Za Trzebiegoszczem droga nieco gorsza, mijamy lipnowskie wysypisko śmieci (na szczęście nie śmierdzi specjalnie), a następnie tor motocrossowy, i pod górkę wjeżdżamy do miasta. Ruch o tej porze znikomy, przelatujemy więc szybko, wjeżdżamy znów pod górkę i na jakiś czas wjeżdżamy na krajową dziesiątkę. Generalnie, trasę układaliśmy tak, by w miarę możliwości nie korzystać z krajówek, ale ten odcinek jest w miarę spokojny i o tej porze w sobotę ruchu specjalnego nie ma. Dobrym tempem lecimy przez Karnkowo do Skępego – tu wjeżdżamy do miasteczka, mijając franciszkańskie saktuarium maryjne skręcamy na północ. Przy przejeździe przez tory kolejowe Jindrzichowi wylatuje z torebki powerbank – jakaś szybka też spada, na szczęście znajdujemy ją od razu. Ten powerbank mu się nie mieści w całości w torebce i jest ona niedopięta – stąd taki przypadek. Od razu ruszamy dalej i przekraczając znów krajową 10-tkę jedziemy na północ, przez miejscowość Łąkie. Droga prowadzi teraz przez las, asfalt teraz trochę gorszy. Powoli robi się cieplej, ale wciąż jest poniżej 5 stopni, więc trzeba jechać, by było ciepło. Potem Rojewo, a następnie Rogowo. Przy wjeździe remont nawierzchni, ale resztki asfaltu jeszcze są. Potem kierujemy się na wschód do Sosnowa – tu droga jest bardzo dobra. Trochę pagórków, jak to w okolicach Rypina. Chwilę przed siódmą przecinamy wojewódzką 650-tkę łączącą Sierpc z Rypinem i kierujemy się do Skrwilna. Znów nieco słabsza nawierzchnia, ale nie jest źle. W Skrwilnie skręcamy na północ – teraz wiatr już nie pomaga, jest z boku, na razie nie specjalnie przeszkadza, ale momentami czuć, że jednak jest.

Słońce witamy koło Sumina

W Okalewie na małej stacji benzynowej robimy króciutki postój. Dłuższy chcemy zrobić w Brodnicy w McDonaldzie – to będzie ponad 120 km, więc trochę zbyt dużo, jak się wydaje. Tu korzystamy z toalety i zajadamy jakieś batoniki. Mimo słońca jednak zimno – po ruszeniu chwilę trwa, zanim się dogrzejemy. Z Jindrzicha klamkomanetką coraz gorzej, niestety – w zasadzie nie wchodzą mu niższe biegi, zostaje więc z czterema małymi koronkami. Z przodu wszystko działa – więc tragedii nie ma, ale będzie momentami ciężko, zwłaszcza przy przejeździe przez Pojezierze Brodnickie, gdzie będzie sporo górek. Łańcuch też pewnie trochę dostanie, bo w przekosach niekorzystnych będzie więcej pracował. Za Okalewem droga słabsza – na początku nie jest tak źle, ale potem nie dość, że dziury, to jeszcze nie równo. Jindrzich znów gubi powerbank, znów poszukiwania szybki – na szczęście, szybka szybko się znajduje. 🙂 Po pewnym czasie droga się poprawia. Przed Świedziebnią jeszcze jakieś remonty, nasz pas częściowo jest usunięty, jedziemy więc lewą stroną – ruch nie jest wielki, kilka samochodów z przeciwka wymija nas bez problemu. Ze Świedziebni znów na wschód, do Górzna – trochę górek, nawierzchnia taka sobie. I znów nieprzyjemna przygoda – tym razem Jindrzichowi wypada tylna lampka na asfalt. Zatrzymuję się i wracam po nią, w tym samym czasie z przeciwka jedzie samochód i… przejeżdża po lampce! Jindrzich wściekły, ale co zrobić. Ma jeszcze jakąś w zapasie, w razie czego pożyczy się w Grzybku od rodziców, na pewno coś tam mają. Inaczej to trzeba będzie szukać otwartego sklepu w Brodnicy albo Kwidzynie pewnie. No trudno, na razie lampka nie jest potrzebna. W Górznie, jak to w Górznie – sporo górek. 🙂 Przy wyjeździe znów zerwana nawierzchnia, mi ze skosu z boku wyskakuje rudy kot, w ostatniej chwili go widzę i przyhamowuję – tylko angsztremy dzielą to sympatyczne zwierzę od marnej śmierci pod moim przednim kołem.

Za Górznem nie dość, że nawierzchnia bardzo kiepska, to jeszcze pod wiatr – teraz jedziemy bowiem na zachód, do Brodnicy. Wg prognozy zresztą wiatr ma się wzmagać i zmieniać kierunek na północno-zachodni – brawo wiatr. Czyli do Kwidzyna mamy przechlapane, potem w zasadzie do Cekcyna też, z małymi wyjątkami – czyli przez następne ponad 200 km. No trudno. Nikt nie mówił, że jedziemy to dla przyjemności. 😉 Przed Brodnicą jeszcze jakieś remonty – ale znów, na szczeście, da się jechać. Czasami przy lewym brzegu szosy, ale przy minimalnym ruchu nie ma z tym problemu. Potem już nowa nawierzchnia, ale sporo górek. Tempo, nam oczywiście spada. Do Brodnicy zjazd, w końcu leży w dolinie Drwęcy. O 9:20 meldujemy się w McDonaldzie, ponad 120 kilometrów za nami. Menu, oczywiście, tylko śniadaniowe, ale to nic. Zamawiamy po jakimś wrapie z jajecznicą i słodkiej bułce, plus kawka (Jindrzich) i herbatka (ja). Na zewnątrz niby wszystko zataśmowane, ale siadamy gdzieś tam po zawietrznej na glebie – jest ciepło, nie wieje. Korzystamy też, oczywiście, z toalety. Dosiada się jakiś nieźle nawiany młody locals, pyta nas o trasę – nie dowierza, że tyle jedziemy. No cóż 😉 Opowiada, jak to łoi okoliczne górki na rowerze tak, że nie mielibyśmy z nim szans. Pewnie nie, no cóż. Na koniec przebiramy się jeszcze – ja zmieniam długą podkoszulkę na krótką (na wierzchu zostawiam bluzę), zmieniam też rękawiczki na lżejsze, jesienno-wiosenne (wcześniej miałem grubsze, zimowe). Chowam też czapkę i ochraniacze – jest już wystarczająco ciepło.

Ruszamy chwilę po 10:00 – i tak za długo tu siedzieliśmy. Jedziemy teraz na północ, do Zbiczna. Trochę problem się robi, po po lewej stronie jest ciąg pieszo-rowerowy, ale z kostki, a na jezdni ukochany przez wszystkich znak B-9. Chwilę dumamy, ale dochodzimy do wniosku, że ruch znikomy, więc decydujemy się nielegalnie pozostać na szosie. No i za chwilę klops – jakiś lokalny szeryf podjeżdża i zapamiętale trąbi. Potem się zrównuje i coś tam nam wymyśla – ale musi się schować, bo z przeciwka akurat coś jedzie. Potem znów trąbi przez dłuższą chwilę. Ehh… Potem wyprzedza – przygotowuję się na hamowanie, ale na szczęście lekko tylko zwalnia – w zasadzie jedziemy tym samym tempem, co wcześniej. Gość chyba gada przez komórkę – no tak, przepisy to mają dotyczyć innych, bo przecież nie szeryfa 🙂 Potem odjeżdża – obyśmy się nigdy nie spotkali. Jeszcze chwilę potem, przed Zbicznem decydujemy się na wjazd na ten nieszczęśny DDR. Wygodnie nie jest, ale tragedii też nie ma. Za Zbicznem wkrótce się kończy ta ścieżka i wracamy na szosę. Zjeżdżamy niemal nad samo jezioro Zbiczno, a potem pod górkę – uff. Jindrzich, choć mieszkaniec płaskiego, jak stół Mazowsza, lepiej sobie radzi z podjazdami, ja zostaję trochę w tyle.

Niedługo potem opuszczamy województwo kujawsko-pomorskie i na chwilę wjeżdżamy do warmińsko-mazurskiego – opuszczamy Pojezierze Brodnickie. Przez Łąkorek dojeżdżamy do Łąkorza – skąd na zachód kierujemy się do Łasina. Teren generalnie odkryty, pagórkowaty – a wiatr hula, przeszkadza. W WielkiejTyrnawie wjeżdżamy na drogę wojewódzką 538. Ruch tu trochę większy, ale nadal w miarę okay. Pogoda się trochę zmienia – chmurzy się, wieje też mocniej, niestety, w twarz generalnie. Jeszcze tylko niecałe 10 km i jesteśmy w Łasinie – miejscu urodzenia naszej babci. No, i jak głosi starożytne grudziądzkie powiedzenie – zwiedziło się szmat świata, było się w Łasinie, ba! A nawet w Rypinie! No, ten drugi akurat ominęliśmy tym razem, więc tylko pół szmatu świata za nami, ale nic to. Z Łasina jedziemy prawie na północny zachód, przez Szembruk do Gardeji. Teraz już się męczymy (głównie ja) nieźle pod wiatr, a wymijające nas sprzeciwka samochody (zwłaszcza ciężarowe) jeszcze to wrażenie potęgują. Jędrek chwilę się zatrzymuje, aby sfotografować kwiatki leśne (przylaszczki, albo coś podobnego), zdjęcie zresztą nie wyszło, trudno. Dogania mnie potem – przejeżdżamy koło dworca kolejowego w Gardeji, a chwilę potem wjeżdżamy na krajową 55

Województwo Pomorskie wita nas 🙂

Wjazd na krajową 55 pod Gardeją

Jesteśmy w województwie pomorskim. Krajówką wjeżdżamy do samej Gardeji. Tu moglibyśmy jechać dalej na północ do samego Kwidzyna, ale darujemy sobie tę przyjemność i jedziemy na wschód (znów chwilę z wiatrem) drogą wojewódzką 523, by potem przez Zebrdowo, Cygany i Krzykosy ominąć krajówkę od wschodu. Wracamy na nią w Bądkach – już przed samym Kwidzynem. Teraz mamy w zasadzie z górki. Mijamy jeden Orlen, potem jeszcze jakąś ekipę młodocianych adeptów MTB chyba – pozdrawiamy ich i za chwilę zatrzymujemy się na Orlenie bardziej w centrum. W sam raz pora na odpoczynek, za sobą mamy nieco ponad 200 km, godzina 13:03. Zamawiamy po hotdogu, jakąś herbatkę. Korzystamy z toalety także. Chwilę odpoczywamy – niestety, nie ma gdzie usiąść specjalnie, chwilę odpoczywamy znów na glebie, przed stacją.

Przejazd przez Wisłę mostem koło Kwidzyna

Ruszamy po niecałych 40 minutach – ech, długo nam te postoje wychodzą, ale co tam. Teraz znów w dół, do Marezy mijając zamek, kierujemy się w stronę Wisły. Znów droga dla rowerów z nieprzyjemnej kostki, jedziemy więc szosą – tu nikt jednak się nie pulta, na szczęście. Wkrótce przed nami wał, wzdłuż którego dojeżdżamy do mostu. Coś zaczyna padać – nawet jest to chyba coś w rodzaju śniegu – ale tylko przez chwilę, nie zatrzymujemy się w ogóle. Jesteśmy teraz w najniżej położonym punkcie naszej trasy, niewiele ponad poziomem morza, pewnie 10-15 metrów, nie sprawdzałem dokładnie. Za chwilę most na krajowej 90-tce – tu już jedziemy grzecznie po wydzielonej strefie dla rowerów, a za mostem drogą wzdłuż krajówki – mozolnie pod górę – znów zostaję w tyle. Wychodzi znów słońce, robi się przyjemnie. Potem przecinamy krajówkę i skrótem przez Rakowiec dojeżdżamy do dawnej krajowej jedynki – czyli obecnie 91. Nią jedziemy na południe – wiatr trochę pomaga – parę kilometrów, by potem odbić w drogę 231 w stronę Skórcza na zachód – z niej za Smętowem skręcić bardziej na południe, przez Kopytkowo (tu grzecznie jedziemy kawałek DDR), potem wiaduktem nad autostradą A1 do Jaszczerka. To już znane nam okolice, wiemy, czego się spodziewać. Asfalt przez Przewodnik do Lipinek jest taki sobie – ale za to ruch minimalny. Las i kierunek powoduje, że jedzie się przyjemniej, wiatr tak nie przeszkadza. Przed Lipinkami asfalt zresztą się poprawia – chyba zrobili nieco nowej drogi. Za Lipinkami mijamy drogę Warlubie – Osie i, nie zważając na to, że moglibyśmy jechać tutaj w prawo, przez leśny Drogowy Odcinek Lotniczy – jedziemy jednak dalej na południe w stronę Jeżewa. W końcu jakoś musimy wyrobić te nasze 500 kilometrów, poza tym, jechalibyśmy wtedy dwa razy odcinek Osie-Grzybek, raz w jedną, raz w drugą stronę, a tak, to będziemy mieli ładną pętelkę. Znów świeci słoneczko, tempo mamy raźne, ponad 30 km/h – ale przecie teraz wiatr pomaga. Nisko krąży samolot – ale może nie jest to dziwne, bo zaraz obok w lesie jest malutkie lotnisko nadleśnictwa. Górek nieco mniej. Sprawnie dojeżdżamy do Jeżewa, tu skręcamy do Krąplewic na zachód (znów wiatr przeszkadza) a potem na północny zachód w stronę Osia. Tu głównie jedziemy przez las, więc wiatr nie jest dokuczliwy. Zjazd w dolinę Wdy, do Żuru, potem zaraz skręcamy w lewo, w stronę Drzycimia – podjazd (ja znów w tyle), a potem w Spławiu skręcamy w las. Teraz już parę kilometrów przyjemną (choć miejscami dziurawą), leśna drogą i meldujemy się w Grzybku. Za nami 281.5 km, godzina 16:25. Szału nie ma, ale nie jest też źle, ostatni odcinek, nie licząc fragmentu Przewodnik – Jeżewo, to jednak głównie pod wiatr. Teraz jeszcze 20 km do Ceckcyna i powoli wiatr przestanie przeszkadzać.

Na razie jednak odpoczynek i posiłek. Obiad może mało ultraśny – zupa pomidorowa z makaronem (to może tak) i na drugie ozorki wołowe w sosie chrzanowym z ziemniaczkami (to już mniej), ale co tam. Na deser jeszcze coś słodkiego, herbatka – rodzice namawiają nieśmiało, żebyśmy jednak zostali i tu skończyli, albo przynajmniej skoczyli skrótem do Sąsieczna, normalnie, jak ludzie – ale nic z tego, twardzi jesteśmy. W międzyczasie synkowie Jędrka odgrywają jakieś przedstawienie. Przypomina mi się scena z Kłamczuchy Musierowiczowej, kiedy zmęczony Mamert je obiad, a jego małe dzieci odgrywają przedstawienie. 🙂 – Czy to już koniec? Zapytał z nadzieją Mamert. – To dopiero początek… hehe, ale nic, jemy i oglądamy. Potem chwilę odpoczywamy (pewnie dłużej, niż powinniśmy), ja czuję trochę obręcz barkową (ale chwila odpoczynku w pozycji horyzontalnej pomaga), oczywiście korzystamy obowiązkowo z toalety. Uzupełniamy wodę, rozpuszczamy izotoniki. Tylna lampka Jędrka – no tak, trzeba coś z tym zrobić. Tata ma dwie jakieś, bierzemy jedną, działa, tylko trzeba trochę poimprowizować z przymocowaniem. Decyduję też, że zakładam znów długi podkoszulek, czapkę chowam do kieszeni na plecach, żeby w razie czego szybko zmienić. Rękawice zakładam znów zimowe, na buty znów ochraniacze. Na razie pewnie będzie za ciepło, ale niedługo temperatura zacznie spadać – niebo raczej czyste, więc należy się spodziewać przymrozku po zachodzie słońca.

Ruszamy o 17:55 – spędziliśmy na lenistwie całe półtorej godziny, ha! Jak chce się jeździć ultra, trzeba jednak popracować nad dyscypliną postojów. Jedziemy do Osia – generalnie pod górkę. Tu mijamy Marysię i dzieciaki (wypuścili się na zakupy za dochód z biletów na przedstawienie ;)) i skręcamy do Tlenia. Za chwilę zjazd znów w dolinę Wdy, mijamy dawną Samotnię nad Wdą, przemianowaną teraz (szkoda! taka historyczna nazwa…) na Przystanek Tleń – i znów pod górkę. Za Tleniem skręcamy na Wierzchy – to pagórkowato (uff…) przez sympatyczne miejscowości – Pruskie, Zdroje i Zielonkę (w jej okolicach dawny poligon, na którym Niemcy testowali rakiety V2) i przez las dojeżdżamy do Cekcyna. Tu skręcamy na południe i w blasku zachodzącego słońca dojeżdżamy do Bysławia. Przekraczamy drogę 240 i przez Bysławek jedziemy w stronę Brdy – a ściślej rzecz biorąc, Zalewu Koronowskiego, po drodze robiąc mikropostój na siku. Potem kilka kilometrów na północ i w Pile-Młynie przekraczamy Brdę, kierując się do Gostycyna, na zachód. Stąd znów na południe, drogą wojewódzką do Mąkowarska. Ja z lekkim niepokojem konstatuję lekki nacisk w końcowym odcinku jelita, mimo skrupulatnego skorzystania z toalety na ostatnim postoju. Hm.. no zobaczymy, co będzie. Na razie stacji benzynowej się nie spodziewamy, a krzaków wolałbym raczej uniknąć: nie mamy zresztą papieru toaletowego (fatalne niedopatrzenie!). Za Mąkowarskiem odcinek podejrzany – ale na szczęście, jest świeży asfaltowy dywanik, trasa za to pofałdowana, jak karpatka. Już wcześniej włączyliśmy światełka, teraz zaczyna już dobrze szarzeć. Gdzieś tam na którymś małym podjeździe spada mi łańcuch. Poprawiam szybko i stwierdzam, że nacisk w wiadomych strefach się wzmaga – niedobrze. Jindrzich szybko sprawdza, że w Wierzchucinie Królewskim (nie mylić z Wierzchucinem koło Cekcyna!) jest jakaś stacja benzynowa Naftpol, czy coś takiego – to jeszcze z 15 km, ale powinienem dojechać. Robi się już ciemno, droga na szczeście nie jest zła. Jędrek też coś narzeka, ale bardziej na żołądek – chyba za dużo zjadł na obiad po prostu. Dojeżdżamy w końcu do Wierzchucina Królewskiego chwilę po 21:00, mijamy sklep Dino (chyba otwarty), kawałek dalej widać już tę stację. Niestety, jest zamknięta… Facet w środku jest jednak, pytam przez szybę, czy da się skorzystać z toalety? Nie… świetnie, świetnie. Dobra, wracamy do Dino, może tam? Pani się zgadza bez problemu i otwiera nam służbową toaletę, uff! Obydwaj skrzętnie korzystamy, dobra nasza!. Potem jeszcze chwilę siedzimy w cieple, ja kupuję jakieś pączki. Nie są rewelacyjne, ale co tam, grunt, że kalorie. Ponieważ temperatura chyba spada około zera, a już nie jedziemy takim tempem, żeby się dogrzewać samą jazdą, postanawiam założyć kurtkę na bluzę dodatkowo. Patrzymy jeszcze, gdzie najlepiej zrobić następny postój. Optymalnie pasowałyby Złotniki Kujawskie, ale tam Orlen jest nieco oddalony od naszej trasy, trzebaby zbaczać. W Łabiszynie za to jest przy samej trasie, ale to jest nieco bliżej. Na razie przejechaliśmy nieco ponad 360 km, Łabiszyn będzie gdzieś tam na 420 km, czyli na ostatni odcinek wypadłoby nam wtedy 90 km – trochę przydużo. Z drugiej strony, to ostatni skok, powinniśmy dać radę – najwyżej gdzieś w Toruniu jeszcze zrobimy małą pauzę.

O 21:35 ruszamy. Jedzie się teraz fajnie, chociaż czuję zmęczenie. W zasadzie teraz to Jindrzich już prowadzi głównie, ja jadę z tyłu, czasami na kole, chociaż po ciemku to jednak kiepska sprawa, a i też nie zawsze się zgrywam z jego tempem, zwłaszcza pod górki 🙂 (których tu jest coraz mniej). Wiatr zdecydowanie zelżał, więc jeden z ostatnich odcinków, który jedziemy trochę pod wiatr – z Trzemiętowa do Samsieczna, niespecjalnie daje się we znaki. Z Samsieczna skręcamy znów na południe, do Ślesina. Przekraczamy krajową 10-tkę i nieco gorszą drogą zjeżdżamy na Noteckie Łąki, okalające Kanał Bydgoski. Tu asfalt już dobry, ale czuć rześkość. Ja z kolei czuję też znajomy ucisk w końcowej części jelit – więc to jeszcze nie koniec, ehh. Nagle patrzę, że tylna lampka brata zgasła. Hmm, czyżby baterie? W razie czego ja mam zapasowe, ale musimy wtedy pamiętać, by w Łabiszynie kupić, bo zostaniemy bez zapasu. Ale to chyba improwizowane zapięcie jakoś przy wybojach nacisnęło na wyłącznik, bo po ponownym włączeniu ładnie się pali. Jedziemy zatem dalej, podjazd do Gorzenia i potem na wschód – sympatyczny (o tej porze, przy małym ruchu) odcinek przez Łochowice do Łochowa. Tu skręcamy na południe – jakaś kostka kamienna, telepie, ale to tylko chwilę – a potem jest drogowskaz Zamość 5. To daje asumpt, że droga faktycznie jest utwardzona. No dobrze ruszamy – i faktycznie, droga jest świetna, leśna, ale z wydzielonym pasem dla rowerów, bomba! Na chwilę stajemy, Jędrek na siku, ja w nieco poważniejszych kwestiach (w wierzchucińskim Dino podwędziliśmy przezornie trochę papieru toaletowego z ubikacji). Jest zimno, więc załatwiamy, co trzeba ekspresowo i ruszamy. Po jakimś kilometrze widzimy znak A-30 z tabliczką Zmiana nawierzchni – więc już wiadomo, co się święci, a było tak dobrze! No i niestety – koniec asfaltu. Ale nie jest źle, na razie jest twardy szuterk, tylko trochę wyboisty (tarka). Po chwili pojawiają się też odcinki piaszczyste (omal nie zaliczamy gleby), ale są one na szczęście króciutkie. Cały odcinek ma w sumie pewnie z 3 km, więc nie ma tragedii. Dojeżdżamy do Zamościa, tam asfalt, a potem na chwilę wjeżdżamy na krajową 5-tkę, by po przekroczeniu Noteci zjechać z niej do Rynarzewa, tu drogowskaz Łabiszyn 15. Asfalt zrazu kiepściuchny – ale tylko przez chwilę. Potem już ładny dywanik. Droga bez większych przewyższeń, trochę przez las, trochę przez pola i łąki – ale zmęczenie daje się we znaki, jedzimy średnio nieco ponad 25 km/h. Gdzieś tam przed Łabiszynem, w miejscowości Pszczółczyn chyba, na GPSie w sekcji Dystans do celu znika pierwsza jedynka i zostają tylko dwie cyfry przed przecinkiem. Droga za to robi się nieco dziurawa miejscami. Parę minut przed północą wjeżdżamy do Łabiszyna i, przekraczając znów Noteć, zajeżdżamy na Orlen. W środku mało miejsca, ale co tam. Musimy, co prawda, czekać do 0:00, żeby obsługa mogła coś sprzedać (jakieś kasowe procedury), korzystamy więc z toalety. Ja jeszcze biorę rękawice, które zostawiłem na rowerze na zewnątrz – po co mają się wychładzać? A jest teraz -2 stopnie, lekki mrozik. Kupujemy po hotdogu (dużym) i herbacie. Bierzemy też bidony, żeby uzupełnić ciepłą wodą. Na szczęście, obsługa nie wywala nas z pomieszczenia, więc siedzimy (stoimy w zasadzie, bo usiąść nie ma gdzie) koło kawiarki. Ja chętnie bym się napił kawy, ale biorąc pod uwagę niestabilną sytuację w przewodzie pokarmowym, nie ryzykuję. Na koniec jeszcze raz, dla porządku, toaleta, i ruszamy.

Jest 0:35, postój ponad pół godziny – znów trochę przydługo. Za to odpoczynek w ciepłym jest jednak nie do przecenienia. Cały czas utrzymujemy w miarę akceptowalne tempo ponad 25 km/h – pewnie, szału nie ma, bo to niby z wiatrem (który jednak jest teraz słaby), ale to już ponad 400 km. Droga w miarę przyzwoita, koło Lisewa Kościelnego mały zjazd, potem podjazd – ale w sumie, to w miarę po równym jedziemy. Koło Złotników przekraczamy krajową 25-tkę i kierujemy się dalej na wschó – przez Żelechlin, Tupadły do Rojewa. Gdzieś tam za Rojewem Jindrzicha zaczyna morzyć – zastanawia się, czy nie będzie konieczny postój. Może jednak dojedziemy do Gniewkowa? Tam przynajmniej będzie jakaś stacja benzynowa, odpoczniemy w ciepłym. Trochę gadamy, co powoduje, że kryzys mija. Wjeżdżamy do Gniewkowa, przejeżdżamy przez centrum, prawie wymarłe o tej porze (mijamy tylko jakieś dwie dziewczyny na rolkach). Stacji, co prawda, nie ma w pobliżu, ale chyba nie jest już potrzebna. Chociaż może i by się przydała, ja zaczynam marznąć, są -4 stopnie, zimno. Marzną mi też palce u rąk solidnie, co chwilę muszę kombinować chowając kolejno palce do wnętrza rękawiczki.

Wyjeżdżamy z miasta kierując się na Zajezierze, a potem na północ leśną drogą do Cierpic. Tempo nam trochę spada. Droga jest fajna – leśny asfalt, tylko miejcami nie równy, gdzieniegdzie także dziury. Gdzieś koło 2:30 dojeżdżamy do Cierpic. Tu jeszcze robimy króciutką pauzę na siku, wciągamy też po batonie. Ja marznę, Jindrzich nieco mniej. Ruszamy, przekraczając za chwilę krajową 10-tkę, potem chwilę wzdłuż torów, odbijamy na północ i jesteśmy w Wielkiej Nieszawce. To już prawie, jak w Toruniu. Jedziemy przez Małą Nieszawkę, i chwilę potem jesteśmy w granicach Torunia – tu wjeżdżamy na DDR wzdłuż szosy. Jeszcze kawałek i jesteśmy przy starym moście – to jedziemy prosto, w stronę Dworca Głównego. Jindrzich jedzie z przodu i zamiast skręcić w lewo za dworcem, w ulice Dybowską, jedzie pod wiaduktem. Nie ma znaczenia, pojedziemy z drugiej strony torów Podgórską – wyjeżdżamy zatem na Rudacką dalej, za przejazdem. Wjeżdżamy na nowy most i potem na Szosę Lubicką. Skręcamy w Turystyczną – jest 3:30. Zostało jeszcze ok. 25 km, więc w godzinę powinniśmy się wyrobić – a więc całą trasę powinniśmy pokonać w mniej, niż 24 godziny. Dla mnie bomba, dla Jindrzicha trochę mniej – no ale co zrobić z takim starszym bratem. 😉 W Kaszczorku, jak i potem, w Złotorii i dalej decydujemy, że jedziemy szosą, nie będziemy zjeżdżać na DDR. O tej porze ruchu samochodowego praktycznie nie ma, a dalej, zwłaszcza w lesie, na odcinku szutrowym, po ciemku i przy zmęczeniu mogłyby się dziać różne rzeczy. O 4:10 jesteśmy w Osieku. Widać już brzask, zostało nieco ponad 7 km. 500 km już za nami, teraz tylko bezpiecznie dojechać. 4:22 – skręcamy do Sąsieczna, zostało niecałe 4 km. Przemykamy przez wieś i 4:30 dojeżdżamy do wjazdu do naszego domku, koło krzyża upamiętniającego Powstanie Styczniowe. Koniec! Teraz tylko spacerek pod górkę do domu – Ania czeka, nie śpi o tej porze, no pięknie! Dzięki temu czeka na nas herbatka. Zdejmujemy ochraniacze, buty i łachy, ładujemy się pod prysznic (gorący!). A potem zasłużony sen, voila!

Podsumowanie

Cały wyjazd uważam za udany. Czas – przyzwoity, chociaż wiadomo, mały niedosyt pozostaje. Zrobiliśmy praktycznie wszystko zgodnie z planem, bez większych wtop. Nie licząc jakichś mało uciążliwych remontów, których bez objazdów nie bylibyśmy w stanie wykryć, mieliśmy stosunkowo mało odcinków o kiepskiej nawierzchni (a i te raczej w początkowej części trasy), tudzież nieasfaltowych – tu tylko te 3 km w okolicach Bydgoszczy, czego mogliśmy się spodziewać. Pod koniec trasy zwłaszcza dość mocno marzłem, mimo trzech warstw na sobie – ale przy tej pogodzie i zmęczeniu pewnie ciężko tego uniknąć. Jedzenie – tu trzeba popracować, żeby uniknąć kłopotów, które nękały mnie nieco pod koniec (na szczęście nie było to mocno uciążliwe). Tyłek, oczywiście, trochę obtarty, ale bez przesady. Mój brat zrobił sobie jakiś czas temu dopasowanie siodełka (taki siodełkowy bike-fitting) i nowe, dobrane wg jakichś tam algorytmów, bardzo sobie chwali. Może i ja zainwestuję kiedyś w taką fanaberię. Kryzysów większych nie było, aczkolwiek pogoda w zasadzie nam sprzyjała (nie licząc nieco uciążliwego wiatru w części trasy – no, ale bez przesady, gdzieś kiedyś trzeba zawsze zaliczyć ten wmordewind. Wyszło w sumie 509 km i 26.5 km/h średnio w ruchu wg wskazań moich lub 520 km i 27.5 km/h średnio w ruchu wg wskazań Jindrzicha – on ma miernik prędkości, więc może jego wskazanie jest bardziej miarodajne, a może nie? Nie wiem. Podjazdów w sumie ok. 2500 metrów – czyli raczej spokojnie, ale też nie tak, że zupełnie płasko. Trochę szkoda, że zdjęć prawie, że nie robiliśmy, jakoś słabo nam z tym szło. Może następnym razem będzie lepiej? 🙂