Rodzinna wakacyjna wyprawa rowerowa do Szwecji 2019
Uczestnicy
Ekipa warszawska:
Zosia – 7 lat |
Marynia |
Lehoo |
Ekipa sąsiecznowa:
Witek – 10 lat |
Ignacy – 16 lat |
Natalia |
Ania |
Bubu – sprawozdawca |
Po fiasku planu Szkocja szybka zmiana koncepcji na Szwecja: też brzmi dobrze, można nocować za darmo (Allemansrätten), ewentualnie od czasu do czasu na kempingach, żeby się oprać. Łatwiej się tam dostać (samolot albo prom, bliżej), no i będzie mniej padać. Będzie jak w Dzieciach z Bullerbyn latem – będziemy się smażyć w słońcu, kąpać w jeziorach, bawić na skałach, jeść poziomki – a przed (krótkim) deszczem ukryjemy się gdzieś u Kristin z Zagajnika, albo, niczym Rasmus z innej powieści – zamelinujemy się w odludnej szopie z sianem. Poza tym, oczywiście, będziemy jeździć na rowerze. I nie będzie tylu gór, deszczu i wiatru, co w Szkocji.
No prawie tak było. W skrócie:
Allemansrätten: wszystko jest dobrze, tylko gdzie znaleźć dobre miejsce do noclegu? W lasach raczej lipa – są bardzo gęste, najeżone skałkami, kamieniami i dość “zabałaganione” różnej wielkości gałęziami. Poza tym, podłoże wybitnie nierówne. Wielbiciele zestawów “hamak+tarp” pewnie by sobie jakoś poradzili, chociaż nie zawsze bez kłopotów, dla namiociarzy wcale nie jest tak słodko. Pola – niezżęte o tej porze – odpadają. Łąki – bardzo często pogrodzone drutem kolczastym lub zajęte przez bydło/konie, albo czasami, najzwyczajniej na świecie, w bezpośrednim sąsiedztwie jakiegoś domu lub gospodarstwa. Szopy z sianem? Hm, może gdzieś jeszcze są, myśmy w zasadzie nie spotkali, poza wielkimi zamkniętymi najczęściej budynkami bezpośrednio sąsiadującymi z domostwami. Jest jeszcze jedna opcja – kąpieliska, oczywiście myślę tu o niemiejskich – często usytuowanych kameralnie, z czystym kibelkiem ze świeżym zapasem wstęgi ulgi, czasami przebieralnią, stolikiem albo i dwoma, z ławeczkami, z wystrzyżoną trawką oraz pojemnikami na śmieci. I równie często z zakazem biwakowania 🙂
Słońce – było pierwszego dnia, tak, i upał też (no, 26 stopni).
Kąpiel w jeziorach – o ile dało się podejść (brak trzcin, albo niezbyt przyjazne skały) i temperatura powietrza jak i wody zachęcała.
Zabawa na skałach – to już poszło lepiej.
Poziomki – to chyba zdecydowanie wypaliło najlepiej.
Jazda na rowerze – zrealizowane ponad 80% pierwotnego, ambitnego, planu.
Gór niby nie było. Co wcale nie znaczy, że nie było przewyższeń. Były, permanentnie 🙂
Ten, kto mówił, że nie będzie deszczu, nic nie wiedział (ale bez przesady).
Wiatr – tu lepiej spuśćmy zasłonę miłosierdzia, bo to on chyba najbardziej przearanżował nasze plany.
No, ale do rzeczy: na wiosnę zapada decyzja o terminie (pierwsze dwa tygodnie lipca) i celu (Szwecja) wyjazdu rowerowego. Zespół skompletowany – rodzinka w komplecie, czyli Lesie (sztuk 3) i Bubki (sztuk 5). Decydujemy, że płyniemy promem z Gdańska do Nynäshamn w sobotę 29 czerwca o 18 (niedziela 12 na miejscu), a wracamy również promem z Karlskrony do Gdyni w sobotę 13 czerwca o 21 (niedziela 7:30 na miejscu). Kupujemy bilety wraz z kajutami (na bogato – ale bez przesady, bo bez okien, no i 4-osobowe, ale to dla nas w sam raz), a Lesie to nawet ze śniadaniem (burżuje). I kombinujemy z trasą: decydujemy, że chcemy zobaczyć największe jezioro Wener, przejechać wzdłuż Kanału Gotajskiego z Sjötorp nad jezioro Viken i dalej do Karlsborga, pojechać dalej na południe wzdłuż drugiego co do wielkości jeziora Wetter i w Jönköpping skręcić na zachód, by dojechać do Vimmerby i świata Astrid Lindgren. I dalej już do Karlskrony, zahaczając jeszcze o Kalmar. Wyszło circa 940km, na 13.5 dnia jazdy ca. 70km dziennie. Jest ambitnie – pamiętajmy, że najmłodsza uczestniczka ma 8 lat, następny w kolejności zaś 11 lat. Ale trasa ma w razie czego potencjał do skracania, powinno być okay.
Sprzęt zawczasu skompletowany, sprawdzony, pakowanie również z wyprzedzeniem jako, że w piątek jeszcze pracujemy (no, z tym wyprzedzeniem to nie wszystko wyszło). My jedziemy pociągami Regio w sobotę przed południem (z przesiadką w Bydgoszczy), Lesie samochodem.
2019-06-29
Dojazd do promu
Wyjeżdżamy rano, o 8:30, pociąg z Torunia mamy 10:30. My jedziemy na lekko rowerami (ale z częściową pomocą autobusu), dzieci, ich rowery i wszystkie bagaże jadą samochodem (podziękowanie dla Ani Taty za podwózkę). Wyjeżdżamy planowo, jednak zaplanowana 6-minutowa przesiadka w Bydgoszczy kurczy się do 4 minut – dodatkowo, pociąg wjeżdża na inny peron, dzięki czemu musimy z rowerami schodzić do przejścia podziemnego, zamiast tylko przejść na sąsiedni peron 🙁 Ja lecę przodem, żeby w razie czego przytrzymać pociąg, reszta powoli, z kłopotami (wciągnięcie osakwionych rowerów po schodach nie jest proste – na szczęście naszym Paniom pomagają jacyś panowie). No ale koniec w końcu wszyscy siedzimy w pociągu do Gdańska, z rowerami, uff. Co prawda, padło trochę cierpkich słów pozostawieniu płci słabej na pastwę losu, ale po chwili wszystko wraca do normy. Po drodze trochę innych rowerów też się dosiada, robi się nieco tłoczno.
W Gdańsku jesteśmy koło 13:30, gdzieś koło dworca jemy obiadek, próbujemy jeszcze wbić na mszę do św. Brygidy na 15:00. Okazuje się, że zaczyna się koronką a potem jeszcze, że będzie ślub, wszystko się opóźnia, więc i tak nie zostajemy do końca, przed 16:00 wychodzimy, by przed 16:30 dojechać na terminal promowy. W międzyczasie Lesie też dojechali, zaparkowali, zjedli obiad, Lehoo już zdążył na dzień dobry uszkodzić dętkę (wymienił), ale w końcu spotykamy się na terminalu. Odbieramy bilety i czekamy na wjazd (na razie wpuszczają ciężarówki). W końcu i nas wpuszczają, rowery i tak musimy przepchać na początek między ciężarówkami, a sakwy wziąć do góry. Podczas rozlokowywania rowerów Ania brudzi sobie swoją różową bluzeczkę jakimś smarem, ja swoje przednie sakwy. Ładnie… bluzeczka się na razie nie spiera.
Ania zresztą zmęczona całym dniem od razu się kładzie. Reszta kończy dzień kanapeczkami, herbatką i piwkiem (to ostatnie nie dotyczy dzieci).
Na górnym pokładzie upajamy się jeszcze wiatrem i zachodem słońca, prawdziwym początkiem wakacji i w ogóle, że alea iacta est 🙂 Morze usypiająco kołysze, w piano bar pianista umila podróż, ale pora iść spać.
2019-06-30
Witaj, Szwecjo! (ok. 48km)
Wstajemy dość wcześnie, idziemy pooglądać, co widać – na razie głównie morze, choć mogłoby być widać już ląd stały z zachodu lub kraniec Gotlandii od wschodu. Jemy resztę zapasów podróżnych i popijamy zakupioną herbatką. Słoneczko grzeje aż miło. Do 10:00 musimy się spakować, potem jeszcze wychodzimy na górny pokład i tu już oglądamy coraz bliższe brzegi Szwecji. W końcu, między małymi wysepkami, dopływamy do Nynäshamn.
Schodzimy z sakwami na dolny pokład do naszych rowerów. Niektórzy niecierpliwi kierowcy ciężarówek wbrew zakazowi już odpalili silniki, fuj. Ale wkrótce i my wyjeżdżamy. Jeszcze na terminalu sprawdzamy, czy wszystko mamy i wio, jak mówi stare ułańskie porzekadło – sraki na kulbaki :). Przedmieściami Nynäshamn, w większości ścieżkami rowerowymi wyjeżdżamy z miasta, z początku mało ciekawie jadąc wzdłuż trasy 73, ale wkrótce minąwszy Ösmo jedziemy bardziej kameralnymi drogami. Słonko grzeje, wiatr trochę przeszkadza, ale na razie pełni sił jedziemy ostro. Oczywiście, w takiej grupie, zwłaszcza na pagórkach rozciągamy się nieco, więc od czasu do czasu musimy kurczyć tę gąsienicę. Ładnie jest – łąki, lasy ze skałkami, pola – no i cały czas albo w górę, albo w dół 🙂
Koło Söder Källsta dojeżdżamy do dość ruchliwej trasy 225, więc jak się tylko da, wybieramy jakiś bypass. Znajdujemy dość fajne miejsce na odpoczynek – popijamy i zajadamy słodycze. Hm, Ignacego tylna opona coś za miękka jest, dziwne. Podpompowujemy więc i będziemy obserwować. Ruszamy dalej, na chwilę wracamy na 225 i zaraz z niej zjeżdżamy szuterkiem (szwedzkie szuterki będziemy kontemplować nie raz) omijając bramkę ostro w dół w kierunku zatoki Himmerfjärden. Potem ten zjazd oczywiście trzeba będzie nadrobić. Szutrowe podjazdy nie są łatwe w pełnym (no, zależy kto ;)) obciążeniu. Po kolejnym okazuje się, że Ignacego opona znów jest miękka. No nie… Wymieniamy dętkę – to już druga na tym wyjeździe, a to dopiero początek 🙂 I chyba ostatnia zapasowa 28”, będzie trzeba łatać, w razie czego. Grupa pojechała, Ignacy, Ania (która też została) i ja gonimy. Dojeżdżamy do asfaltu biegnącego od zachodniej, drugiej strony zatoki Himmerfjärden, którą okrążamy. Grupę doganiamy przy promie w Skanssundet – akurat, pech, odpłynął. Ale długo nie musimy czekać przypływa znów i… natychmiast odpływa 🙂 Chyba po prostu próbuje maksymalnie rozładować korek z przeciwnej strony, a tu akurat nikt nie czekał (my obijaliśmy się na trawce obok). Następnym razem już normalnie czeka i bierze nas, paru pieszych i ze 3 samochody.
Zaraz za promem – kemping nad zatoką. Popołudnie już konkretne, ale my chcemy pojechać dalej i znaleźć nocleg nad jakimś jeziorkiem, gdzie mamy wytypowane miejsca do sprawdzenia. Ruszamy więc, skręcając zaraz w szutrową drogę. Kilometr dalej Zosia nagle ląduje twarzą na kamyczki, po kolizji z Ignacym chyba (zupełnie przypadkiem, Ania fotografuje moment chwilę dosłownie po zdarzeniu, chciała po prostu uchwycić jadącą grupę) 🙁 Sam wypadek wygląda nieciekawie, okolice nosa zakrwawione. Postój, apteczka, oczyszczanie, pocieszanie. Co robić? Nie mamy pewności, czy nie będzie niezbędna interwencja chirurgiczna. Jeden z przejeżdżających kierowców, Jonas, oferuje pomoc, zostawia telefon. Na razie postanawiamy, że wrócimy na ten niedaleki kemping, bo w razie czego stamtąd będzie można łatwiej coś awaryjnego przedsięwziąć. Wracamy więc i rozbijamy się na kempingu. Lesie wciąż dumają, czy nie jechać z Zosią do szpitala (trzebaby do Södertälje, to dość daleko) – no i potem czy uda się wrócić? Rana nie wygląda źle, nie jest zabrudzona, krew nie leci – ale czy nie zostanie blizna bez szycia? Po zdalnej konsultacji zdjęciowo-opisowej z zaprzyjaźnionym chirurgiem decyzja zapada – zostaje, jak jest. Na kempingu w fyrtlu “namiotowym” jest jeszcze starsza para też z rowerami, a późnym wieczorem dojeżdża jeszcze jeden Niemiec “fully loaded” – rower jakaś Kona, z Sonem i Rohloffem, aż miło popatrzeć :). Kąpiemy się jeszcze – woda chłodna, ale mało słona (następnego dnia rano widzieliśmy nawet, że raczyły się nią krowy wypasane na niedalekiej łące). Kontemplujemy zachód słońca i idziemy spać.
2019-07-01
Wmordewind (ok. 60km)
Słońce już od rana oświeca nasze namioty, więc wstajemy. Zosia też, w humorze – nos cały i rana wygląda nienajgorzej. Śniadanko, zwijanko namiotów, jeszcze musimy zaczekać na recepcję (czynna od 9:00) – wczoraj nie płaciliśmy, niepewni, ile namiotów będzie koniec w końcu rozbitych. Pojawiają się chmury i wieje – od zachodu, niestety. Pogoda (poza wiatrem) na razie ładna – ruszamy. Mijamy miejsce feralnego upadku, wracamy na szosę. Kolejne kilometry idą ciężko, wiatr w podmuchach naprawdę jest silny.
Przekraczamy kolejną głęboką zatokę (która w zasadzie łączy się z poprzednią – Himmerfjärden, więc wychodzi na to, że jechaliśmy przez pewnego rodzaju wyspę), niedługo potem skręcamy w elegancki szwedzki szuterek. Niby jest z grubsza płasko, ale od czasu do czasu jest trochę pod górkę, a trochę z górki. Nawet bardziej niż trochę – podjazdy na tym szuterku są dość wymagające, tylne koło nawet objuczone trochę ucieka. Ale niedługo wjeżdżamy w las i mamy przynajmniej trochę wolnego od wiatru. Zatrzymujemy się na odpoczynek i małe conieco – niektórzy też na poziomki i jagody. Kontynuujemy jazdę, dojeżdżamy z powrotem do szosy, a niedługo przed miejscowością Vagnhärad do ruchliwej trasy 218, wzdłuż której na szczęście biegnie elegancka droga dla rowerów, którą wjeżdżamy pod górkę do miejscowości. Odnajdujemy duży supermarket ICA (ta marka będzie nam towarzyszyć przez cały wyjazd), robimy tam zakupy na teraz (a la lunch – jakieś buły i jogurty, to wychodzi w miarę korzystnie cenowo) i zapasy. W międzyczasie wiatr przewraca nam rowery – strat prawie nie ma, ale Natalii rower przewracając się na mój ułamał wysięgnik do mocowania lampki – no niech to szlag! W sumie, na wyjeździe nie sądzę, by lampka była mi potrzebna, bo nie planujemy jeździć po ciemku (a nawet w środku nocy jest dość jasno, w końcu jesteśmy w okolicach 58 – 59 równoleżnika), ale strata zawsze boli.
Siedzi się miło, ale trzeba ruszać dalej. Wyjeżdżamy z miasteczka i sadzimy dalej na zachód i południowy zachód, a wiatr nam przeszkadza, jak tylko może. Momentami, w podmuchach, jest ciężko. Na dodatek droga staje się mało ciekawa – jedziemy co prawda drogą lokalną o znikomym ruchu samochodowym, ale w zasadzie cały czas w dość bliskim sąsiedztwie autostrady E4. Grupa się nam rozciąga, od czasu do czasu czołówka musi przystawać, aby zaczekać na peleton. Wiatr, wiatr, wiatr – cały czas wieje nam w twarze. Raz przystajemy w malutkiej miejscowości Lästringe, przy kameralnym kościółku, potem już na nieco dłuższy postój w momencie, kiedy wreszcie opuszczamy nieprzyjemne towarzystwo trasy szybkiego ruchu, która leci na południowy zachód, my zaś nieco bardziej na zachód. Witek wykorzystuje fakt bycia w ucieczce i, zamiast odpocząć, wdrapuje się na skałki. Dojeżdża reszta, jemy małe conieco. W międzyczasie wiatr jeszcze się wzmaga i zaczyna padać. Na szczęście dość krótko i niezbyt intesywnie – to chyba jedyna zaleta tego wiatru. Sąsiedztwo wysokich sosen, które po jeździe odkrytym większości terenem wydawało nam się sympatyczne, teraz wbudza lekki niepokój – konary naprawdę gną się solidnie. Na szczęście nic się nie łamie. Za chwilę deszcz ustaje, wiatr trochę też odpuszcza (tzn. wraca do stanu sprzed deszczu) – ruszamy. Za jeziorem Runnviken skręcamy w boczną drogę, w kierunku miejscowości Runtuna. Mijamy pastwiska z końmi – ciekawskie, przybiegają, przyglądają się nam, my im też. Teraz świeci słońce, ale wiatr wciąż dmucha (chociaż, dzięki temu, że chwilowo jedziemy na północny zachód, jest on mniej dokuczliwy). Koło Runtuny mijamy kamień runiczny – ciekawa sprawa, w szczególności dla wielbicieli literatury Tolkiena :). Widać, że w tych warunkach nie mamy szans zrobić założonego dystansu – musimy znaleźć jakiś nocleg wcześniej. Tymczasem najbliższa okolica jest raczej typowo rolnicza – małe laski, które od czasu do czasu mijamy, nie bardzo nadają się na rozbicie. Robimy mały research w internecie i znajdujemy, że nieco nieopodal założonej trasy – musielibyśmy zboczyć ok. 5km – jest jakieś kąpielisko. Może tam coś się nada, a przynajmniej będziemy mieli dostęp do wody. Jedziemy więc tam – nad niewielkie jezioro Glottran. Ostatni odcinek to już szuterek, ale perspektywa noclegu dodaje wszystkim sił. Faktycznie, kąpielisko jest, z ławeczkami, kibelkiem i przebieralnią, ale i z zakazem biwakowania. Chociaż i ukształtowanie terenu powoduje, że nawet mimo braku zakazu cieżko byłoby nam tu znaleźć dobre miejsce. Na szczęście nieopodal, też nad samym jeziorem, udaje nam się znaleźć dogodne miejsce na 3 namioty. Korzystając z dobrej pogody (wiatr późnym popołudniem trochę odpuścił, a słońce z grubsza świeci, czasami przysłaniane przez chmury) kąpiemy się – woda rześka, ale jest przyjemnie. Potem obiadokolacja, herbatka i kontemplacja zachodu słońca nad jeziorkiem – skalny brzeg nadaje się wyśmienicie do tego celu. Musimy jeszcze ustalić, co robimy jutro. Prognozy są lekko pesymistyczne – ma padać. W zależności od źródła, opady mogą być mniejsze lub większe. Postanawiamy więc wstać bardzo rano, po piątej, i zobaczyć, jaka będzie sytuacja. Ranna pobudka powinna dać nam szansę zwinięcia namiotów na sucho – prognozy sugerują opady po siódmej.
2019-07-02
Deszcz (ok. 60km)
Wstajemy rzeczywiście wczesnym rankiem, po piątej. Pogoda, hm… No jakieś chmury są, ale prześwieca też słońce. Decydujemy – wstajemy, zwijamy namioty, bo faktycznie da się zwinąć na sucho, a potem przeniesiemy się na to pobliskie kąpielisko i tam zrobimy śniadanie, bo w razie deszczu mamy schronienie w przebieralni. Tak też robimy. Nie jest przesadnie ciepło, ale wiatr się jednak trochę uspokoił w porównaniu do wczoraj. Udaje się dobudzić dzieciaki, w miarę sprawnie zwinąć biwak no i przenieść się na tę plażę. Od razu lokujemy się w ze śniadankiem w przebieralni 🙂 I, jak się wkrótce okazuje, to słuszna decyzja – za chwilę przychodzi deszczyk. Deliberujemy – jechać, próbować przeczekiwać? W końcu decydujemy, że jedziemy. Deszcz nie jest jakiś mocny, a może przestanie? Prognozy są niejednolite w tym względzie. Dojeżdżamy do miejsca, z którego zjechaliśmy i kontynuujemy naszą trasę na zachód. A deszcz pada… Jednocześnie się ochładza – jest chyba z 11-12 stopni. No teraz, to już nie ma wyjścia, jechać trzeba, bo zmarzniemy 🙂 Nastroje nieco minorowe, Zosia zaczyna marudzić. Wyjeżdżamy na trasę 53, którą mamy przez jakiś czas podążać. Deszcz już regularny, a i ruch samochodów (łącznie z ciężarówkami) większy. We wiosce Råby-Rönö jest przystanek z wiatką – rzadkość w Szwecji. Przysiadamy, jemy trochę słodyczy dla podratowania nastrojów i uzupełnienia kalorii. Badamy perspektywy – jest dość słabo, bo przez dłuższy czas na naszej trasie nie mamy co liczyć na sklep. A deszcz pada i również w najbliższym czasie nie zamierza przestać. W końcu decydujemy, że zmieniamy nieco plany – odbijemy na południe, w stronę Nyköping – tam mamy szansę na porządny sklep, pewnie da się ogrzać nieco, no i jednak spróbujemy zanocować na jakimś campingu, zamiast szukać miejsca na dziko. Co prawda, byli i zwolennicy tego drugiego rozwiązania, z ewentualnym ogrzaniem przy ognisku, ale zostali przegłosowani. Zawracamy więc i jedziemy kawałek drogą 53, aby niedługo potem skręcić na południe. Zosia dostaje powera, mając w niedalekiej perspektywie sklep i odpoczynek w suchym miejscu, a za to Witek, wcześniej bojowo nastawiony (mimo przemoczenia), rozczarowany zmianą zaczyna marudzić. No cóż, wszystkim się nie dogodzi… Grupa, jak zawsze, trochę się rozciąga. Jedziemy skrajem lotniska Skavsta (dokąd można dolecieć Wizzairem z Gdańska na przykład) i wjeżdżamy do Oppeby, miejscowością będącą przedmieściem Nyköping. Tu jest supermarket ICA, hurra! Wszyscy walą do środka, ja zostaję przy rowerach i sobie marznę. Siedzą tam chyba z pół godziny, no, ale co się dziwić – w środku jest sucho i w miarę ciepło. Ani udaje się przekonać obsługę do podgrzania w mikrofali (na szczęście mają, chyba do użytku służbowego tylko) jakichś zakupionych tart i czegoś podobnego do pieroga. Mniam, jak to smakuje! Chwilowo nieco to lepsze, niż zimny jogurt z bułką 🙂
Co dalej? Niedaleko od miasta, ale nieco na południowy wschód, już blisko morza jest camping. Tylko trochę nam nie po drodze… Odnajdujemy inny, nieco dalej, ale położony w lepszym kierunku – bardziej na południowy zachód, też nad morzem, a w zasadzie nad głęboką zatoką, w Nävekvarn. Decydujemy, że tam jedziemy, mimo, że to dalej. Cenowo korzystniej (przynajmniej wg nieoczywistego cennika na stronie), a i kierunek też lepszy. Ruszamy zatem, wyjeżdżając z miasta najpierw drogami rowerowymi, a potem już dość ruchliwą szosą 53 (znów!), na szczęście dość krótko. Pada nieco mniej i zrobiło się też ciut cieplej. Odpoczywamy znów w wiatce przystankowej koło miejscowości Lövsta, uszczuplając nasze słodyczowe zapasy (w szczególności zakupione wcześniej przepyszne iryski).
Niedługo zjeżdżamy z tej szosy w drogę szutrową. Na szczęście przestaje padać. Teren, gdyby nie ta pogoda, bardzo sympatyczny. Zosia cały czas w dobrym humorze – jednak zostaje z tyłu. Okazuje się, że postanowiła ratować ślimaki, które po deszczu zaczęły masowo wyłazić na drogę. Każdą napotkaną sztukę pieczołowicie przegarnia patyczkiem na trawkę 🙂 W końcu daje się przekonać, żeby porzucić tę szlachetną misję. Na koniec jeszcze parę kilometrów asfaltem – mijamy imponującą (jak na nizinne przecież warunki) skałę Bistaberget, czyli po polsku Biskupią Górę – podobno całkiem fajne miejsce do wspinania – i dojeżdżamy na miejscowości Nävekvarn i zaraz potem na camping, położony nad samym morzem. Sam camping nie wygląda zbyt zachęcająco, namiotów nie widać, są wyłącznie campery i przyczepy. Pani jednak wskazuje nam sympatyczną trawkę, super. No prawie – jest tam pełno ptasiego guana (chyba bernikli, które tu w liczbie zdecydowanie mnogiej funkcjonują). Trochę trzeba to posprzątać przed rozbiciem namiotów. Tanio nie jest, 230 koron od namiotu, ale jest cieplutka kuchnia, do której zaraz migrujemy. Szkoda, że nie ma tam stolików ani krzeseł, są tylko blaty, zlewozmywaki i kuchenki, można się jednak ogrzać. Niestety, nie da się skorzystać z pralni, jest do nocy zarezerwowana. No trudno, wszystkiego mieć nie można. To nam jednak trochę psuje plany, bo (ach, te kobiety) trzeba będzie najdalej za 2 dni zrobić pranie, czyli znów nocleg na campingu. Na razie jemy ciepłą obiadokolację z liofilizatów oczywiście i poprawiamy jeszcze kisielem – a co, zasłużyliśmy, zrobiliśmy koniec w końcu ponad 60km w zdecydowanie kiepskiej pogodzie. Tylko trochę popsuliśmy plan, trzeba będzie się zastanowić, co dalej. Na razie decydujemy, że ciągniemy wciąż na zachód, chociaż wydaje się, że do jeziora Wener (największe szwedzkie jezioro) nie dojedziemy. Zobaczymy, co będzie dalej z pogodą.
Na razie Zosia z Witkiem męczą o partyjkę Love Lettera (jedynej gry, którą wzięliśmy na wyprawę). Oddelegowuję się osobiście to tej zaszczytnej misji. W międzyczasie zaczyna znowu padać (a gramy na stoliku przy namiotach), więc musimy zwijać ten interes.
Jeszcze herbatka i udajemy się na zasłużony spoczynek.
2019-07-03
Dalej na zachód (ok. 52km)
Budzimy się w miarę rano, ale zwijanie biwaku idzie opornie. Jeszcze dosuszamy to i owo, na szczęście pokazało się słońce. Po śniadaniu młoda część ekipy (Natalka z Zosią i Witkiem) idą zwiedzić na sąsiednią wyspę, dostępną przez mostek. Stąd parę zdjęć poniżej.
Wyjeżdżamy dopiero koło dziesiątej. Jedziemy lokalnym asfalcikiem, całkiem przyjemnym, w pewnym oddaleniu od morza (właściwie zatoki, a raczej fiordu Bråviken) – co jakiś czas widoczne przez las. Oczywiście, raz w górę, raz w dół. Wypadałoby gdzieś odpocząć. GPS pokazuje, że nad pobliskim małym jeziorem jest jakiś mały schron, czy coś w tym rodzaju. Zbaczamy więc w kamienistą ścieżkę, ale tylko 300 metrów, na północ – faktycznie, miejsce nieprzeciętnej urody. Otoczone lasem, skałami i torfowiskami, są jakieś ławeczki, ale wybieramy odpoczynek bezpośrednio na skałach. Mimo ładnie świecącego od rana słońca ziemia jest wciąż mocno wilgotna. Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Jesteśmy już w prowincji Östergötland. Pogoda wciąż dopisuje, chociaż trochę wieje (oczywiście w twarz) i choć nie tak upiornie, jak przedwczoraj, to jednak rzutuje trochę na tempo. Pomimo słońca, wcale nie jest tak bardzo ciepło. Przed Kolmården napotykamy park zoologiczny, na parkingu zatrzęsienie samochodów. Park jest potężny, zapewne jest sporą atrakcją, ale anty-atrakcją jest cena biletu (450 koron, dla dziecka 400 koron), więc darujemy to sobie 😉 W samym Kolmården zjeżdżamy już nad samo morze i dalszą drogę kontynuujemy z ładnym widokiem na zatokę i przeciwległy brzeg, chociaż na drodze nieco większy ruch.
Nieco dalej na zachód widzimy jakieś fabryki w Norrköping. Niedługo wjeżdżamy do miasta, a w zasadzie nie do samego Norrköpping, tylko do położonego nieco od niego na północ Åby. Tam meldujemy się dla odmiany w Coopie – pora na lunch. Tym razem kwatermistrzyni zarządza sałatki – faktycznie, pyszne. Oczywiście, jogurcik też i jakieś pieczywko do tego. Płacimy za to wszystko niemało, pomimo wykorzystania jakichś promocji, no, ale to wiedzieliśmy, że żarcie w Szwecji tanie nie jest.
Ruszamy dalej. Jedziemy kawałek wzdłuż ruchliwej trasy 55, na szczęście drogą rowerową, a potem odbijamy na zachód w kierunku miejscowości Hultsbruk i położonego zaraz za nią jeziora Ågelsjön. Droga z początku pnie się lekko w górę, po lewej widoczny ośrodek narciarski Yxbacken. W pewnym momencie niespodziewanie na krótkim odcinku robi się bardzo stromo, dobrze ponad 10%! Strava potem powie, że było 18%, możliwe, że faktycznie tak było. Zaraz za tym stromym odcinkiem piękny dwór, a po kolejnej chwili dojeżdżamy nad samo jezioro. Okolice Ågelsjön są rezerwatem przyrody i dość popularnym (w sensie szwedzkim, oczywiście) miejscem wycieczkowym – w końcu z Norrköping to rzut beretem, a okolica faktycznie piękna. Z tablicy informacyjnej wynika, że jest przeznaczone miejsce na biwak, całkiem niedaleko. Idziemy tam – faktycznie jest, ale jakieś takie cywilizowane, z wyznaczonym miejscem na ognisko (a raczej grill) – zaletą jest łatwość rozbicia (trawka) i dogodne zejście do jeziora. Ale jakoś nam to nie pasuje, poza tym, nie uciułaliśmy dzisiaj nawet 50km, a pogoda jest całkiem ładna (pomijając wiatr). Jedziemy więc dalej południowym brzegiem jeziora, wygodną i szeroką ścieżką. Widoki na jezioro przepiękne, północny brzeg jest miejscami skalnym klifem. Naszym celem jest jedno z następnych jeziorek, Jusjön. Co ciekawe, nie jest ono widoczne na mapach googla (widać je za to na widoku satelitarnym). Wg informacji GPS, ma tam być jakiś schron, czy wiata. Zobaczymy. Ostatni odcinek, za jeziorem Ågelsjön, widnieje jako ścieżka – zobaczymy, jak będzie z przejezdnością.
Na razie jedziemy wygodnym szutrem wzdłuż jeziora, który następnie zmienia się w ścieżkę – ale szeroką i równą, więc wciąż jest wygodnie, a widoki na jezioro przepiękne. Mijamy jezioro, jedziemy jeszcze kawałek dalej znów wygodną szutrową drogą. Kawałek dalej skręcamy południe i za chwilę droga kończy się na rozległej porębie, a dalej wiedzie ścieżka – zgodnie z oczekiwaniami, czy może raczej przewidywaniami. No cóż, daleko nie mamy, próbujemy jechać. W sporej jednak grupie nie jest łatwo, co chwilę się zatrzymujemy, czasami podprowadzamy rowery. To odcinek zdecydowanie o profilu MTB, chociaż jechać w większości się da. Wjeżdżamy do lasu – tu jest trochę trudniej, poza tym mijamy małe młaki, szczęśliwie dość suche, mimo wczorajszych opadów. Przez większość z nich prowadzą mini mostki lub choćby małe kładki – wiemy przynajmniej, że ścieżka jest uczęszczana (no, co do tego pewności nie ma) i utrzymywana 🙂 W jedno z takich błot (suchych na szczęście) wywala się Ania – na szczęście jest więcej śmiechu, niż kłopotu. W końcu wyjeżdżamy na leśną, szutrową drogę – przy samym już jeziorze. Jest tam mały placyk z wiatą i śmietnikami – od biedy możnaby się rozbić, ale miejsce urody raczej drugorzędnej. Sprawdzamy nad samym jeziorem – i faktycznie znajdujemy piękne miejsce, z małą wiatką ze stolikiem i ławeczkami. Po drugiej stronie jeziora jest również coś w rodzaju schronu i miejsca na ognisko, ale zdecydowanie gorzej pod względem namiotowym. To jezioro jest chyba głównie uczęszczane przez wędkarzy.
Rozbijamy namioty – i tu klops, bo w naszym leciwym, ponad 20-letnim Sarecu przez nieuwagę podczas zakładania tropiku robimy solidną dziurę poziomym, rozporowym masztem. No ładnie… to miała być, co prawda, ostatnia już jego wyprawa, no ale bez przesady… Mam wprawdzie samoprzylepne łatki ogólnego użytku, ale miejsce jest trudne do sklejenia. Mam nadzieję, że jednak wystarczy do końca wyjazdu. Jak się okazało parę dni później, to jeszcze nie koniec problemów z naszym namiocikiem, ale o tym potem. Kąpiemy się (nie wszyscy) – woda rześka, ale bardzo przyjemna. Lesie jeszcze przestawiają swój namiot, bo nie zauważyli, że wybrali miejsce równe i poziome, ale pod pochylonym, uschłym drzewem. Biorąc pod uwagę wiatr, byłoby nieco ryzykowne pozostawać w tym miejscu.
Rozpalamy ognisko w nieco osłoniętym od wiatru miejscu – ogień próbuje się rozprzestrzeniać, jednak trawy i krzewy jagodowe poschły, więc otaczamy dodatkowo kamieniami i grzejemy sobie wodę na obiadek i herbatę. Jest naprawdę miło i przyjemnie. Po obiadku jeszcze siedzimy i gawędzimy. Planujemy też jutrzejszy dzień. Prognozy mówią, że po południu, już ok. 15 raczej będzie padać – i to raczej lać, niż padać. Trzeba to jakoś wziąć pod uwagę. Chcemy wciąż jechać na zachód, nad jezioro Wetter (drugie pod względem powierzchni jezioro w Szwecji) – nad Wener już raczej nie damy rady. No i chcemy zanocować na campingu, żeby zrobić przepierkę. Wychodzi, że pasuje nam nocleg nieco za miejscowością Finspång – camping Småängens nad jeziorem Lien. Nie będzie to zabójczy dystans, nieco ponad 40km, ale to wszystko po to, żeby uniknąć deszczu tym razem. Ha, zobaczymy, jak będzie. Tymczasem pora spać. W środku nocy budzę się jeszcze i wychodzę popatrzeć na jezioro – mamy wszak białe noce, jest początek lipca. Cisza, spokój…
2019-07-04
Unikamy deszczu (ok. 42km)
Poranek rześki, ale trzeba wstawać. Nawet mniej dmucha 🙂 No i nie pada. Dobrze – padać ma po południu. Otoczenie piękne, udaje się dobudzić towarzystwo w miarę wcześnie. Na poranną kąpiel jakoś nie ma chętnych, chyba dlatego, że temperatura poniżej 10 stopni – więc tylko szybkie mycie. To chyba jeden z najchłodniejszych poranków na naszej wyprawie. Pomimo chłodu, sprawnie zwijamy biwak (pewnie dzięki wiatrowi i porannemu słońcu zaparowane namioty schną sprawnie) i jemy śniadanko. Niedługo po ósmej opuszczamy nasze sympatyczne miejsce noclegowe.
Ruszamy – na razie fajną, leśną, szutrową drogą. W górę i w dół, w górę i w dół – ciągle podjazdy i zjady – raczej krótkie, ale bez płaskich odcinków. Droga mimo to dość przyjemna. Chociaż chłodno, to próbuje świecić słoneczko. Prócz lasów, mijamy sielskie krajobrazy. Odcinek szutrowy jest całkiem długi, ale w końcu dojeżdżamy do szosy, którą skręcamy na południe, a niedługo potem dojeżdżamy do głównej drogi nr 51. Wzdłuż tej drogi będziemy jechać, na szczęście wydzieloną ścieżką rowerową. Na pierwszym odcinku to właściwie jest wydzielone pobocze (oddzielone barierką od szosy) – więc niezbyt ciekawie, ale w krajobrazowo nadal sympatycznie. Pogoda w międzyczasie trochę się zmienia – zachmurza się i jest raczej rześko. Trochę też dmucha.
Na pewnym odcinku zjeżdżamy z trasy 51 i zbaczamy trochę na północ, objeżdżając od północy jezioro Gron. Wjeżdżamy do miasteczka Finspång, mijając potężną fabrykę Siemensa. W Finspång robimy krótki odpoczynek i szybko uzupełniamy zapasy. Mamy wszak zdążyć przed popołudniowymi deszczami, które, patrząc na obecną pogodę, mają sporą szansę się zmaterializować. Z Finspång wyruszamy znów wzdłuż trasy 51, ale jedziemy drogą rowerową poprowadzoną śladem dawnej linii kolejowej, w pewnym oddaleniu od ruchliwej głównej trasy. Jedzie się przyjemnie, chociaż zaczyna popadywać. Przejazdy tej drogi przez poprzeczne szosy są „chronione” przez barierki z obu stron, między którymi trzeba wykonać ostrożny slalomik. Te barierki pojawiały się już wcześniej, ale teraz jest ich dość sporo. Przy którejś z kolei Witek nie wyrabia i wyglebia się elegancko. Na szczęście bez większych konsekwencji, prócz urażonej dumy 😉
Dość wcześnie, bo koło drugiej, docieramy do campingu Småängens. Camping wygląda zacnie, choć dominują na nim campery, jak zresztą na większości szwedzkich campingów. Jest też pralnia, więc wszystko gra. Cena – 220 od namiotu, czyli dla naszej grupki 660 koron. Ania (jaka wytrawna negocjatorka!) robi na to krzywą minę i pyta:
– Za trzy małe namiociki?
Pani na to: To może 500 koron będzie okay?
No jak najbardziej, to brzmi znacznie lepiej :). Namioty rozkładamy na górce, co prawda blisko szosy, ale szosą mało kto jeździ, a tu jesteśmy nieco odseparowani od camperowej części campingu. Domek „socjalny” jest super – jest w nim cieplutko, są 3 stoliki z krzesełkami. Jest czysta toaleta i pralnia, a jakże – zarezerwowana do końca dnia. Dziewczyny mówią, że pani, która okupuje pralnie powiedziała im, że możemy się zapisać na rano… No super. W takim razie tym razem męska ekipa negocjacyjna udaje się do władz okupacyjnych pralni. Udaje nam się przekonać panią, że wciśniemy się z naszym praniem na szybki program bez uszczerbku dla jej planów. Uff, no to super.
W międzyczasie zaczyna padać – może niezbyt intensywnie, ale w każdym razie dobrze się stało, że siedzimy sobie wygodnie w tym domku. Dzieciaki namawiają nas na partyjkę Love Lettera. Uprane rzeczy, ze względu na deszcz (który teraz już leje jak z cebra), chwilowo rozkładamy na krzesłach w tej jadalni. Póki co, nie ma z tym problemu, bo nikt inny nie korzysta z tego pomieszczenia (z wyjątkiem pojawiających się od czasu do czasu ludzi zmywających naczynia). Koło piątej pojawia się ciekawy pojazd – poziomy tandem. A w zasadzie półpoziomy – przód jest poziomy, tył klasyczny. Dodatkowo przyczepka z bagażami. Para – ojciec i kilkunastoletni syn (Niemcy) – kompletnie przemoczeni, mimo całkiem solidnego ekwipunku przeciwdeszczowego – rozbijają się obok nas.
Robimy jeszcze plany – jutro pogoda ma być klawa, dodatkowo wiatr nie powinien przeszkadzać za mocno. Planujemy dość daleką trasę, nad jezioro Wetter przez Motalę, dalej do Vadsteny – a potem się zobaczy, gdzie znajdziemy nocleg i jak nam będzie szło.
2019-07-05
Wreszcie solidnie napieramy (ok. 88km)
Wstajemy rano, jest dość chłodno, ale świeci słońce – po wczorajszym deszczowym popołudniu to miła odmiana. Na razie namioty są trochę osłonięte przez drzewa, ale w tych warunkach powinny ładnie się dosuszyć. Udaje się wywalić z namiotów resztę towarzystwa, idą do „domku serwisowego” przygotować śniadanko, a Lehoo i ja walczymy trochę z namiotami, żeby je nastawić ładnie na schnięcie. Udaje nam się wyjechać przyzwoicie ok. 8:30, więc mamy zapas, żeby zrobić nieco konkretniejszy dystans. Ruszamy – najpierw na południe, drogą asfaltową. Trasa jest przyjemna, nieco przez las, nieco przez pola – w końcu jesteśmy w prowincji Östergötland. Koło miasteczka Tjällmo wjeżdżamy na nieco bardziej główną drogę 211, ale jedzie się całkiem przyjemnie, ruch jest niewielki. Słońce wciąż świeci, chociaż jest w sumie dość chłodno. Nie bardzo wiadomo, czy jechać na krótko, czy raczej w nieco cieplejszych ciuszkach.
Po kilku kilometrach skręcamy na zachód, teraz ciągniemy dłuższy odcinek szutrem. Droga biegnie w większości lasem, terenem, jakże by inaczej, pofałdowanym.
Odpoczywamy przy skałce, którą dzieciaki (jakże zmęczone ;)) zaraz atakują. Przy okazji małe conieco, rzecz jasna. Droga jest całkiem sympatyczna, pomimo to, jak zwykle, formuje się ucieczka i peleton, więc na ważniejszych rozstajach są dodatkowe postoje na scalanie grupki. Mijamy rezerwat leśny Stora Boda – w sumie, na oko nie różni się od okolicy, podobne drzewa i reszta roślinności. Może nie ma na nim poręb.
Przed Karlsby przejeżdżamy pod wiaduktem linii kolejowej – tam jest na moment asfalt, potem znów szuter, ale już tylko kawałek, bo zaraz znów zaczyna się asfalt. Teraz jedziemy nieco ważniejszą drogą, mijając od południa jezioro Salstern (uff, jaki podjazd, zresztą cała ich seria tutaj). Kierujemy się na południe, do Motali – przecinamy ruchliwą drogę 34 (całkiem sporo czasu musieliśmy czekać, by przejechać bezpiecznie przez skrzyżowanie, jak na Szwecję, oczywiście). Nieco dalej dojeżdżamy do Kanału Gotajskiego, przy jeziorze Boren. Między kanałem od strony Motali a samym jeziorem jest spora różnica poziomów, więc jest śluza, a właściwie cały ich zespół. Wygląda to dość imponująco – niestety, zdjęcie nie odzwierciedla dobrze tej różnicy.
Jedziemy dalej wzdłuż kanału i meldujemy się w supermarkecie ICA. Nie ma jeszcze 13:00, a na liczniku ponad 40km. Nieźle nam poszło. Proszę, wystarczy, że wiatr nie przeszkadza, a możemy zrobić całkiem przyzwoity dystans. No i brak opadów – w planach cały czas ładna pogoda (chociaż niezbyt ciepła). Robimy popas i rozleniwiamy się trochę. Niestety, w okolicy nie ma WC, a droga teraz wiedzie przez obszar raczej zurbanizowany. W Motali oczywiście drogi rowerowe, nawet osobne światła dla rowerów są.
Wyjeżdżamy z miasta przez przedmieścia, wspinając się ostro pod górę. Przez drzewa widzimy pierwszy raz jezioro Wetter – faktycznie, robi wrażenie. W końcu wjeżdżamy w nieco mniej „miejski” lasek, który bezczelnie używamy w celach asenizacyjnych (oczywiście, nie zostawiając żadnych śladów naszej bytności).
Zaraz zjeżdżamy dość ostro w dół, przecinamy drogę 50 i ruszamy dalej w kierunku Vadsteny. Droga niby nie główna, ale jednak mocno ruchliwa i bez wydzielonej strefy dla rowerów, więc szybko kombinujemy jakiś inny wariant. Skręcamy więc nieco bardziej na południe i jedziemy przez Hagebyhögę, nieco nadkładając drogi, ale za to przyjemniej. Wokół krajobraz rolniczy – zdecydowana odmiana, bo dotychczas w większości jechaliśmy jednak przez tereny leśne.
Koło 15:00 docieramy do Vadsteny. Miejscowość mocno turystyczna, w centrum pełno ludzi i chyba jakaś impreza się przygotowuje. My kierujemy się do położonej nad jeziorem twierdzy, zbudowanej w stylu renesansowym przez Wazów w celu obrony przed Duńczykami (po zerwaniu Unii Kalmarskiej). Zamek był zresztą zapuszczony i odrestaurowany dopiero pod koniec ubiegłego stulecia. Spore wrażenie robi samo usytuowanie zamku, a także fosa, zasilana wodami jeziora. Do samych wnętrz nie wchodzimy, ale oglądamy sobie twierdzę od zewnątrz i od strony dziedzińca. No i pierwszy raz widzimy z bliska jezioro Wetter, które przypomina raczej morze, ze względu na całkiem sporą falę (no, może trochę w tym przesady) oraz barwę wody (zupełnie „niejeziorną”).
Po nieco dłuższym od przewidywanego postoju ruszamy dalej na południe, z grubsza wdłuż jeziora, chociaż w pewnym od niego oddaleniu (na razie). Zosia chciałaby zostać jeszcze dłużej i trochę się boczy, jedzie oczywiście z tyłu, rozciągając peleton ponad miarę. Wjeżdżamy znów na ruchliwą drogę biegnącą wdłuż jeziora od jego wschodniej strony – ale tym razem wzdłuż niej biegnie elegancka ścieżka dla rowerów. Zaraz zresztą zjeżdżamy z niej w kierunku jeziora – a potem skręcamy znów na zachód, w szutrową drogę, ścinając spory półwysep formujący od wschodniej strony zatokę, na końcu której położona jest Vadstena. Szuter zresztą jest bardzo kamienisty i nieprzyjemny, jak na standardy szwedzkie (zdążyliśmy się już rozpuścić, jeśli chodzi o jakość nieasfaltowych nawierzchni). Potem znów asfalt i miejscowość Örberga. Tutaj podziwiamy jeden ze starszych szwedzkich kościołów, powstały jeszcze w XII wieku. Wygląda faktycznie przepięknie. Przy kościele ekspozycja płyt nagrobnych.
Za Örbergą wjeżdżamy znów na szuterek, ale tym razem z przepięknym widokiem na jezioro. Mamy za sobą 70km, pora zacząć myśleć o miejscu na biwak. Na razie okolica zdecydowanie rolnicza, i to nie łąki, tylko pola dorodnej pszenicy i jęczmienia, więc nie będzie łatwo znaleźć coś odpowiedniego. Na dodatek, sporo domów w okolicy. Natomiast nad samym jeziorem okolica raczej mało dostępna – gęste zarośla. Za kilka kilometrów, przed Borghamn, ma być kąpielisko, więc może tam? Jedziemy zatem dalej. Kąpielisko faktycznie jest – bajka, wystrzyżona trawka, równiutko, toalety i przebieralnia. I, oczywiście, zakaz biwakowania. Hm, no średnio. Jest już 17:30 a za nami prawie 80km. Ja optuję, żeby się tym nie przejąć i jednak zabiwakować: możemy przecież rozbić namioty zupełnie późno, po zmroku (chociaż tego zmroku to akurat nie ma) i zwinąć się wcześnie rano. Zostaję jednak przegłosowany, pewnie w sumie słusznie. Zastanawiamy się, co zatem zrobić. Za Borghamn jest park narodowy Omberg. Są tam jakieś wydzielone miejsca piknikowe i także jakieś schrony, więc może coś znajdziemy? Ten park nawet widać go już z miejsca kąpielowego – jako spore, zalesione wzniesienie nad jeziorem. No cóż, czeka nas jeszcze spory podjazd na koniec dnia.
Jedziemy więc dalej. Mijamy Borghamn sprawdzając jeszcze, czy gdzieś na obrzeżach samej miejscowości nie znajdziemy jakiegoś miejsca. Niestety, nie bardzo, jest co prawda jakiś hotel z miejscem biwakowym (chyba?), ale wygląda mało ciekawie, zresztą, trzeba szukać coś na dziko. Wjeżdżamy zatem (na razie Lehoo i ja) do samego Omberg (no niezły ten podjazd, faktycznie). Sprawdzamy jeszcze na tablicy informacyjnej, czy przypadkiem regulacje parkowe nie wykluczają biwakowania, ale nic takiego nie ma. Pierwsze miejsce piknikowe raczej nie nadaje się na biwak, szukamy dalej. Sam las, nie dość, że na zboczu, to jeszcze z dość gęstymi zaroślami, nie będzie łatwo coś znaleźć. Awaryjnie możemy wykorzystać któryś z placyków wzdłuż drogi, ale raczej mało ciekawie to wygląda. Przy kolejnym miejscu piknikowym jest zaznaczone źródełko powyżej drogi. Prowadzi tam ścieżka. Źródełko faktycznie jest, obudowane, z żabką-rezydentką. Za źródłkiem ścieżka prowadzi wciąż w górę i wychodzi na małą polankę – w miarę płaską, nieco kamienistą, ale nadającą się na biwak. Powyżej ma być jeszcze schron. Badamy tę opcję, ale schron jest mikro, dla 2-3 osób góra. Rozbijamy się więc na polance.
Pora dość późna, więc po rozłożeniu biwaku robimy kolację: Lesie decydują, że jedzą tu, na miejscu, my schodzimy kawałek do tego miejsca piknikowego przy drodze. Jest tam całkiem sympatycznie, przez drzewa widać jezioro, są ławeczki i stolik.
Po posiłku ja jeszcze czyszczę naczynia, a Ania i dzieciaki wracają do obozu. Lehoo i Marynia siedzą przed namiotem, więc Ania pyta po cichu, czy Zochna już śpi, a Marynia odpowiada (myśląc z początku, że Ania żartuje), że wszak poszła do nas… Jak to, kiedy? No, jakieś 20 minut temu. O żesz to szlag! Nasz obóz jest raptem maksymalnie 200m od drogi. Lekka panika, Ignacy i Lehoo od razu wskakują na rowery i pędzą w dół do drogi. Czy Zośka mogła nas nie zauważyć z drogi? Ignaś jedzie drogą w kierunku, z którego przyjechaliśmy, a Lehoo jedzie naprzód. Jest już przed dziewiątą, nie wygląda to, delikatnie mówiąc, najlepiej. Ja wracając, dowiaduję się o wszystkim. Na wszelki wypadek lecę jeszcze w górę, do tego schronu, chociaż w tamtym kierunku nie szła. Oczywiście jej tam nie ma. Lehoo spotyka dalej jakieś kobiety w samochodzie (chociaż na tym odcinku jest zakaz, dziwne), które twierdzą, że nie widziały nikogo po drodze. Zawraca więc – spotyka Ignasia… z Zosią! Ufff. W sumie, jak się potem zastanowiliśmy, to faktycznie, Zośka mogła nas nie zauważyć, skręcając ze ścieżki w drogę w prawo, w kierunku, z którego przyjechaliśmy. Gdyby poszła w drugą stronę, musiała by nas widzieć. A dróg w bok raczej innych nie ma. No, ale strach był. Zośka po spotkaniu Ignasia jakże rezolutnie mówi, że poszła sobie na spacer, ale po spotkaniu Lecha jednak pojawiają się emocje i kilka łez leci 🙂 W końcu poszła chyba ponad 1km. Chyba myślała, że siedzimy na tym pierwszym miejscu, zaraz przy wjeździe do parku, chociaż tam nie dotarła i już i tak zaczęła wracać.
No, niezła adrenalika przed snem 🙂 Robi się chłodno i komary zaczynają gryźć. Niektórzy robią sobie dzień dziecka, a inni myją się w krzakach. Do jeziora, niestety, nie ma specjalnie dojścia stąd, co prawda jest jakaś droga przez płot z bramką i przejściem, ale na dole widać jakieś krowy (w lesie!) a i nie wiadomo, czy zejście do wody tam jest. Dobra, czas spać 🙂
2019-07-06
Znów unikamy deszczu (ok. 42km)
Poranek słoneczny i chłodny. Ale prognozy (a sprawdzamy ich kilka) są bezlitosne: po południu ma być deszcz, i to całkiem spory. Planujemy więc dzień tak, by dotrzeć na biwak przed tymi opadami. Znajdujemy miejsce kąpielowe (a jakże!) nad jeziorem Sjögarpesjön, nieco na zachód od miejscowości Boxholm. Planowany dystans to nieco ponad 40km, powinniśmy bez problemu zdążyć.
Zwijamy więc biwak i śniadanko jemy przy stolikach, przy drodze, dosuszając jeszcze zroszone i zaparowane namioty w międzyczasie. Ruszamy dalej wzdłuż jeziora, drogą przez las Omberg. Jest słonecznie, ale zimno, brrr. Przy końcu parku spory parking, toalety i spora łączka, pewnie moglibyśmy tu się rozbić. No, ale to jednak parę kilometrów dalej. Zjeżdżamy teraz z góry Omberg i opuszczamy też las. Mijamy malownicze ruiny klasztoru Alvastra. Przecinamy drogę biegnącą wzdłuż jeziora i jedzimy dalej na wschód. Droga ma być lokalna niby, a ruch na niej, jak na Marszałkowskiej! Co jest grane? Co chwila wyprzedzają nas jakieś samochody. Rzecz wyjaśnia się dalej, we wsi Heda. Tutaj, pod kościołem, rozłożył się jarmark. Widać, że dopiero niedawno się zaczął, ale straganów jest całkiem sporo. Robimy zatem nieprzewidziany postój. Góra 15 minut!
Z pewną przykrością konstatujemy porównanie z naszymi krajowymi imprezami tego typu, gdzie w większości dominuje tandetna chińszyzna: tutaj sporo straganów z rękodziełem oraz różnego rodzaju lokalne produkty spożywcze. My skusiliśmy się na kawał kiełbasy salami oraz słoik świeżego miodu. Obie rzeczy droższe, niż w Polsce, rzecz jasna, ale biorąc pod uwagę ceny żywności w Szwecji – wypadają raczej korzystnie.
Kręci się trochę ludzi w historycznych strojach. Obok straganów scena, na której rozkłada się jakiś zespół. Nieco dalej zagroda z końmi, a vis a vis, po drugiej stronie szosy ustawiają się innego rodzaju Mustangi. Na razie stoją trzy, za chwilę podjeżdża czwarty.
No, ale i nam pora w drogę, o ile chcemy zdążyć przed deszczem. Na razie wciąż słonecznie, ale ufamy prognozie i ruszamy. Po drodze mija nas kolejne stado Mustangów.
Za miejscowością Rök wyjeżdżamy na nieco główniejszą drogę, z szerokim poboczem, którym jedziemy. Na szczęście ruch na niej umiarkowany. Wjeżdżamy do Väderstad – małej miejscowości, ale z polem golfowym. Tutaj na chwilę zatrzymujemy się w sklepie (Ica, wiadomo: tutaj w wersji nära, czyli mniejszego sklepu, ale z wystarczającym zaopatrzeniem) i ruszamy dalej, na południe. Zaczyna się trochę chmurzyć. Przejeżdżamy nad autostradą E4. Kawałek za wioską Ljungstorp robimy popas na łączce i spożywamy frykasy uprzednio nabyte. Choć słońce od czasu do czasu prześwieca, to jednak zachmurza się coraz bardziej. Ruszamy więc, zresztą, daleko już nie mamy. Mijamy Ryckelsby i następnie wzdłuż rzeczki Svartån podążamy jeszcze parę kilometrów, by za chwilę skręcić w szutrową drogę prowadzącą do celu, czyli nad jezioro Sjögarpesjön. Trochę pod górkę, ale zaraz z górki i jesteśmy na miejscu. Jest elegancka trawka, toalety (nieco mniej eleganckie), mała przebieralnia pod dachem (rzecz nie bez znaczenia, wobec prognozowanego deszczu), nawet huśtawka. Jest także pomost i ładne zejście, a także brak zakazu biwakowania, hurra! Co prawda, nie ma jeszcze czternastej, a my już na miejscu, no ładnie 🙂 No nic, nadrobi się kiedy indziej 😉
Korzystając z faktu, że zaświeciło słońce (chyba ostatni raz dzisiejszego dnia) kąpiemy się. Woda bardzo przyjemna, nieco mniej chłodna, niż dotychczas doświadczaliśmy. Zaczyna się jednak coraz mocniej chmurzyć. Namioty rozstawione, ale po nie tak dawnym posiłku jeszcze nie czas na kolejny. Co tu robić? No nic, zaczyna padać, więc zaszywamy się w namiotach. Pada coraz mocniej, ale bez przesady. W pewnym momencie widzę, że na sypialni naszego namiotu pojawiają się krople wody. Co jest, do licha? Strzepuję je i spływają sobie w dół, ale skąd się tam wzięły? Czyżby załatanie dziury nawaliło? No nic, na razie nie ma dramatu. A może to trochę wody puszcza na szwach tropiku? Taśma silikonowa zabezpieczająca szwy częściowo wypełniła już swoją misję, ale dwa z czterech szwów zabezpieczyłem nowym silikonem. Dodatkowo, tropik zaimpregnowałem też jakimś preparatem Nikwaxowym. Zresztą, podczas deszczu (dużo solidniejszego) przed dwoma dniami namiot nie sprawił kłopotu… No nic, będziemy obserwować. Na razie trochę pokimaliśmy. Po 17 deszcz osłabł, więc wyszedłem i przeniosłem do męskiej przebieralni nasz ekwipunek jedzeniowy. Przebieralnię zaanektowaliśmy niniejszym na jadalnię. Niedługo przyszła Ania, a potem dzieciaki. Nieco później wstali też Marynia, Lehoo i Zosia. W międzyczasie deszcz znów zaczął mocniej padać. Po posiłku poszedłem do namiotu, patrzę, a tam mała kałuża na Ani śpiworze! Woda się zebrała na sypialni i pokapywała sobie na nasze spanko! No nie… Po dokładnym sprawdzeniu okazuje się, że po prostu tropik przemaka, na całej powierzchni od spodu zbierają się krople. Masz Ci los, sytuacja raczej nieciekawa. Co tu robić? Na razie decydujemy, że Ania wciśnie się do dzieciaków, a ja przekimonię w przebieralni. Wprawdzie przebieralnia jest dość kompaktowa, ale powinienem się zmieścić. Pewnym problemem może być fakt, że ściany nie dochodzą do dachu – jest tam taka przerwa, przez którą przy mocniejszym wietrze może zawiewać deszczyk, no ale zobaczymy.
Na razie wynieślimy rzeczy z namiotu. Pod wieczór przestało padać (na chwilę, jak się potem okazało). Dzieciaki bawią się jeszcze w mokrym piasku, a my planujemy następny dzień. Raczej nie powinno być problemów z deszczem, chociaż do rana może padać. Możemy mieć więc kłopot z dosuszeniem namiotów. Pytanie, czy uda się zrealizować nasze plany odwiedzin w Astrid Lindgren Värld w Vimmerby? Aby to miało sens, musielibyśmy poświęcić na to około czterech godzin, czyli istotną część dnia. Czy przy dotychczasowej kapryśnej pogodzie możemy sobie na to pozwolić? No nic, zobaczymy, co jutrzejszy dzień przyniesie. Aby myśleć o wizycie tamże, musielibyśmy jutro znaleźć się jak najbliżej Vimmerby.
Znów zaczyna padać, więc rozchodzimy się do namiotów. Ja zostaję w przebieralni, układając się na podłodze. Pada całkiem solidnie i jest też dość chłodno. Ale na razie jest dobrze, przynajmniej sucho. W nocy jednak deszcz się wzmaga – deszcz bębni mocno po blaszanym dachu, przeszkadzając mi spać. Zaczyna też wiać, muszę się trochę przesunąć, żeby nie zmoknąć. Niedługo potem wiatr wieje jeszcze mocniej – jest słabo, bo na podłodze nie ma miejsca, gdzie na całej długości byłbym zabezpieczony od deszczu. Przenoszę się więc na niezbyt szeroką ławeczkę wzdłuż jednej ze ścian – szczęście w nieszczęściu wieje od strony wejścia, ławeczka z drugiej strony jest dłuższa i mieszczę się na długość przynajmniej. Noc jednak nie należy do spokojnie przespanych, w pewnym momencie wali chyba grad. Wieje też cały czas dość mocno. Nawet, jak chwilami mniej pada, to wiatr strąca krople z drzew, więc cały czas bębni po blaszanym dachu.
2019-07-07
Jak najbliżej Vimmerby (ok. 75km)
Rano, około szóstej, wciąż pada. Koło siódmej jednak przestaje i wstajemy. Nie mogę powiedzieć, żeby była to pierwszorzędna noc i wcale nie czuję się bynajmniej jak młody bóg, no ale nie ma co marudzić. Muszę zrobić klar ze swoim legowiskiem w przebieralni, aby można zrobić tu śniadanko: nie możemy przecież okupować dwóch przebieralni, to już byłaby przesada. W międzyczasie wnikliwie studiujemy prognozy pogody. Wychodzi, że nie powinno być najgorzej. Owszem, drobne deszcze mogą się zdarzyć, ale poważnej zlewy, takiej jak wczoraj po południu oraz w nocy być nie powinno. No to mamy szansę zrobić dobry kawałek. Wiatr również nie powinien bruździć, bo będziemy jechać na południowy wschód generalnie. Chcemy dotrzeć jak najbliżej Vimmerby – zobaczymy, jaki odcinek jesteśmy w stanie zrobić. Od tego zależy, czy nasze plany wizyty w „Świecie Astrid Lindgren” mają szansę powodzenia. Musimy potem wszak dojechać do Karlskrony na sobotę wieczór. Niby to jeszcze tydzień, ale musimy mieć też na uwadze niestabilną i deszczową pogodę.
Na razie nie pada, ale dmucha dość przyzwoicie – przynajmniej jest szansa na jako takie podsuszenie namiotów, żeby nie wozić mokrych szmat. Zaczynają pojawiać się skrawki czystego nieba , chmury zresztą dość szybko się przesuwają po niebie. Na śniadanko kwatermistrz reglamentuje świeżo nabytą salami – mniam, jest naprawdę pyszna. Dobra, ale trzeba ruszać – i tak jest późno, dobrze po dziewiątej.
Wracamy do szosy i jedziemy nią dalej z grubsza na południowy wschód. Po paru kilometrach wjeżdżamy do Boxholm – jest pole golfowe i zaraz ścieżka rowerowa, chociaż miejscowość w sumie nie jest wielka. Namierzamy sklep Ica, by uzupełnić zapasy – tzw. szybkie zakupy (ja czekam przy rowerach – o matko, ile to trwa ;)). Jedziemy szybko dalej, przez wiadukt nad drogą 32 i linią kolejową i zaraz potem wyjeżdżamy z miasteczka. Na razie jest droga dla rowerów, ale po niedługiej chwili zjeżdżamy na szosę. Pogoda nas nie rozpieszcza, jest raczej chłodno, ale przynajmniej nie pada.
Trasa wiedzie póki co terenami leśnymi. Trafiają się też jeziora. W szczególności spore pod względem powierzchni, ale bardzo rozczłonkowane jezioro Sommen. W zasadzie sporą część dnia jedziemy poniekąd wzdłuż tego jeziora, a właściwie niektórych z jego licznych odnóg.
W miejscowości Malexander zjeżdżamy na plażę nad to właśnie jezioro. Jest elegancki pomost. Wykorzystując fakt, że mało wieje i wyszło słońce rozkładamy się na tym pomoście z naszym lunchem. Jakoś dzisiaj na kąpiel nie ma chętnych, ciekawe 😉 Jak zwykle nasze standardowe menu – chlebek z dodatkiem, jakieś słodkie bułki oraz jogurty. Połowa wyjazdu – jemy coraz więcej. Chociaż polujemy na promocje i tak wydajemy trochę na to jedzenie. No cóż, zachciało się Skandynawii… Pocieszamy się, że w Norwegii byłoby znacznie drożej.
Pora ruszać dalej. Dywagujemy jeszcze, dokąd jedziemy – to znaczy, gdzie planujemy nocleg. Na razie przejechaliśmy nieco ponad 30km, a nie jest już zbyt wcześnie (no, ale wyjechaliśmy z noclegu później, niż zazwyczaj). Decydujemy, że wstępnie możemy myśleć o campingu w Ydrefors – akurat możemy zrobić opierkę (o ile znowu nie będzie problemu z dostępnością pralni, i o ile owa w ogóle będzie), więc nie będzie źle. Jeszcze musimy przekonać dzieci, że, o ile chcemy zwiedzać park Astrid Lindgren w Vimmerby następnego dnia, to musimy trochę naprzeć. A droga nie jest łatwa – chociaż, nie licząc początkowego odcinka, nie było w ogóle szutrów, jedziemy cały czas asfaltem, ale jest mocno pagórkowato.
Ruszamy – zaraz za Malexander dość ostry podjazd, więc grupka nasza przepisowo się rozciąga, ale ogólnie idzie nam nienajgorzej. Droga, choć w większej części prowadzi lasem, jest bardzo przyjemna i krajobrazowo interesująca, ze względu na skały i jeziora (jeszcze nam się to nie znudziło). W pewnym momencie droga prowadzi przez imponujący wyłom w skale. Zaczyna trochę popadywać. Nie, żeby jakoś mocno, ale kurtki zakładamy. Ale tak przewidywała prognoza, nie ma co zrzędzić. Deszcz nie jest taki, żeby nie dało się jechać.
Nie pada zresztą długo, niekiedy nawet wychodzi słońce. Kolejny postój robimy przy jeziorze Övre Föllingen, przy jakimś campingu, czy hotelu. Jakaś para obdarowuje nas mapą okolicy – czemu nie, bierzemy. Trochę słodyczy dla zwiększenia mocy i ruszamy dalej – mamy jeszcze szmat drogi. Wjeżdżamy na drogę 183, na szczęście niezbyt ruchliwą. Zresztą, na krótko, bo koło Tidersrum odbijamy z niej w lewo, na południe. Do Ydrefors jeszcze stąd, według drogowkazu, 18 kilometrów, a dochodzi już czwarta. Tak to jest, jak się późno wyjeżdża. Dzieciaki trochę marudzą, ale nie jest źle. Nawet zaświeciło słońce, jedzie się więc całkiem przyjemnie. Koło jeziora Skirsjön mijamy najwyżej chyba położony punkt na naszej wyprawie – wysokość mrożąca krew w żyłach: 230m nad poziomem morza 🙂 Zaletą dość ostrego podjazdu (który to już dzisiaj?) jest późniejszy zjazd, już prawie do samego Ydrefors. Słońca niestety już nie ma, co więcej, trochę się chmurzy. Przyjeżdżamy na camping w samą porę – jest prawie osiemnasta, dowiadujemy się o cenę (125 koron od namiotu, fajnie, wreszcie ludzka cena), i że jest pralnia (bez dodatkowej opłaty, wow). Za chwilę zaczyna dość intesywnie padać, więc na razie czekamy z rozbiciem namiotów. Deszcz trwa krótko, zaraz też część z nas przystępuje do rozbijania, a część idzie do domku z kuchnią przygotowywać posiłek.
Camping jest bardzo kameralny, oprócz nas jest jeszcze jeden kamper i to byłoby na tyle, jest też kilka domków, ale wszystkie puste. Na miejscu pod namioty (niedaleko od wywietrzników drenażu oczyszczalni, więc od czasu do czasu trochę zalatuje) zjawiły się meszki, masakra. Zakładam na głowę buffa w wersji ninja – trochę się pocę, ale przynajmniej mniej gryzą, skurczybyki jedne. Pytanie, co z naszym przemakającym namiotem – na razie go rozbijamy, zobaczymy, co będzie.
Ekipa posiłkowa przygotowała posiłek – kuchnia i w ogóle pomieszczenie socjalne jest, w porównaniu zwłaszcza do naszego poprzedniego campingu Småängens, w stylu lekko z poprzedniej epoki 🙂 Ale z drugiej strony, jest bardzo sympatycznie i przytulnie, jest wszystko, co potrzeba. I cena też jest zdecydowanie bardziej przyjazna. Dzieciaki znajdują nawet jakąś planszówkę – trochę odmiany od Love Letter’a – jedynej gry, którą wzięliśmy na wyjazd (Lesie, ściślej rzecz biorąc).
Nasz Sarec rozbiliśmy, ale biorąc pod uwagę utratę wodoodporności, trzeba będzie coś wykombinować. Jedną z opcji jest to pomieszczenie socjalne, ale tak trochę nie bardzo nam się to widzi, obsługa pewnie mogłaby mieć z tym problem. Koło pola namiotowego są jednak przebieralnie – całkiem spore, suche i dobrze zabezpieczone przed opadami. Decydujemy więc, że Ignaś i ja tam przenocujemy, a dziewczyny i Witek w naszym „głównym” namiocie. W sumie okazuje się, że organizacja campingu jest specyficzna – wieczorem obsługa opuszcza camping i zostajemy sami wraz z rodziną z campera. Mimo to uznajemy, że zajęcie pokoju socjalnego byłoby jednak nieeleganckie i decydujemy się na nocleg w przebieralni (Ignacy i ja). Jeszcze wieczorkiem rozwieszamy wyprane rzeczy na zadaszonym tarasiku.
2019-07-08
Astrid Lindgren Värld (ok. 42km)
Decyzja zapadła – zwiedzamy świat Astrid Lindgren w Vimmerby. Pogoda sprzyja – ranek chłodny, ale jest słońce, generalnie pogoda ma być dobra, chociaż jakiś przelotny deszcz po południu nie jest wykluczony. Składamy biwak, podczas śniadania rozwieszamy jeszcze nieco wilgotne namioty. Rzeczy, rozwieszone na tarasie poprzedniego wieczoru oczywiście nie poschły, ale teraz jeszcze mają szansę.
Przed dzwiewiątą ruszamy. Idzie nam raźno, dzieci, podekscytowane planem dnia trzymają tempo. Do Vimmerby mamy niecałe 30km. W takim tempie i przy takich nastrojach powinniśmy to zrobić na raz. Jesteśmy już w prowincji Kalmar, a także w historycznej Smålandii. Na którejś z kolei górce – trrrach! Okazuje się, że Ani zerwał się łańcuch. No, tego jeszcze było, ciekawe. W sumie wypięło się jedno ogniwo. Wszystko wygląda okay, trochę dziwne. Ania twierdzi, że awaria nastąpiła przy przerzucaniu tylnej przerzutki – ja myślę jednak, że może jednak przy zmianie przedniej, przy silniejszym naprężeniu łańcucha. No nic, chwilowa przerwa, ale trudno, skuwam łańcuch (na szczęście nic się nie zgubiło) i ruszamy dalej. Mijamy leśny harwerster przy pracy – sposób i tempo „obróbki” jest imponujące. W kilka-kilkanaście sekund drzewo jest ścięte, boczne gałęzie są usunięte i pień pocięty na dwumetrowe odcinki. Jakoś w Polsce nie miałem okazji tego oglądać, w mojej okolicy drwale raczej konwencjonalnie rżną piłami.
Mamy drobne opóźnienie (przy okazji naprawy łańcucha krótki postój), ale nic to. Do Vimmerby wjeżdżamy koło jedenastej, jakimś dziwnym skrótem przez tory, od razu na parking przed parkiem. Dowiadujemy się o cenę wejścia (niemałą, w sumie sprawdziliśmy wcześniej w internecie, ale lepiej się upewnić), no i co można z rowerami zrobić. Rowery możemy zostawić spięte obok wejścia, w wyznaczonym miejscu, a sakwy przechować u obsługi, zaraz za wejściem. Super! Cena dla osoby dorosłej (powyżej 15 lat) to 420 koron, dla młodych (3-14) – 310. Nie mało… szkoda, że nikt z nas akurat nie obchodził urodzin, wtedy wchodzi się za darmo.
Bagaże zostawiamy, jak się okazuje, na stacji benzynowej pana Blomgrena 🙂 Trzeba się rozejrzeć, co w jakiej kolejności zobaczyć. Są i zagrody z Bullerbyn, i Katthult, zamek Mattisa, Willa Śmiesznotka, Dolina Dzikich Róż… Dla fanów twórczości Astrid Lindgren to prawdziwa gratka. Większość „instalacji” jest w formie miniatur, chociaż nie wszystkie (Zagroda Katthult na przykład). Na pierwszy ogień idzie Bullerbyn – i tu lekkie rozczarowanie. Na szczęście potem już było tylko lepiej. Jest i dawne Vimmerby „w pomniejszeniu” – ze sklepami, jakie tam niegdyś były. Największe wrażenie robi chyba Dolina Dzikich Róż, a także inne obiekty i miejsca związane z „Braćmi Lwie Serce”. Zamek Mattisa także niczego sobie, z obowiązkową rozpadliną, rzecz jasna. Gdzieś tam jest także szopa z sianem, w której mały Rasmus spotkał Rajskiego Oskara, uciekając z domu dziecka.
Ale same budyneczki i instalacje to tylko część atrakcji: bardzo fajne i sympatyczne są także odgrywane w nich przedstawienia. Niestety (dla nas) są one po szwedzku, ale na szczęście na tyle dobrze znamy książki Astrid, że nie mamy kłopotu w rozpoznaniu historii, które są przedstawiane. W Katthult obejrzeliśmy przygody Emila – w zasadzie dwie połączone historie – jedna o tym, jak głowa Emila utknęła w wazie na zupę, a druga – przyjęcie w Katthult, przed którym Emil wciągnął swoją siostrę Idę na maszt. Z kolei drugie przedstawienie, na którym byliśmy, opowiadało o tym, jak Karlsson z dachu tirrytował pannę Cap bułeczkami – świetne! 🙂 Obejrzeliśmy też początek przedstawienia w Willi Śmiesznotce, jak to policjanci przyszli zabrać Pippi do domu dziecka.
Nieco inny charakter ma instalacja dotycząca Saltkråkan: tutaj „płynie” się statkiem (czyli takim jeździdełkiem czteroosobowym), a po drodze są ilustracje postaci i epizodów z filmu (wszak w tym przypadku najpierw powstał film, a potem na jego podstawie książka). Atrakcja zdecydowanie dla koneserów tego utworu.
W trakcie zwiedzania zgłodnieliśmy trochę, więc zakupiliśmy jakieś hotdogi dostępne w kilku miejscach na terenie parku. Jeszcze zwiedzamy dom Nilsa Paluszka, wchodzimy na dach kamienicy przy Vasastan obejrzeć domek Karlssona (a w nim na ścianie kartka z niezdarnie namalowanym kogutem, a jakże). Dzieci zaliczają ścieżkę pod tytułem „Don’t touch the ground”. Niedługo jednak czas na nas – spędziliśmy tutaj prawie 5 godzin. Aż żal wyjeżdżać, ale jeszcze musimy pojechać kawałek do noclegu – ten zaplanowaliśmy nad jeziorem Solnebo, nieco na południowy wschód od Vimmerby – obczailiśmy tam kąpielisko. Po drodze jeszcze zatrzymujemy się w sklepie w Vimmerby w celu uzupełnienia zapasów. Przejeżdżając przez centrum zatrzymujemy się chwilę przy pomniku Astrid Lindgren – w formie pokoju pracy pisarki. Lesie kupują też w sklepie turystycznym małą butlę z gazem, bo już mają na wykończeniu.
Do planowanego noclegu nie jest daleko – jakieś 13km. Nad samo jezioro od szosy prowadzi szutrowa droga. Miejsce super, jest przebieralnia, stoliczki, kibelek i, niestety, zakaz biwakowania. Po zrobieniu rekonensansu jednak w najbliższej okolicy odkrywamy świeżo skoszoną łączkę. Trzeba tylko nieco podejść w górę, pewnie jakieś 200m od plaży. Miejsce nieco oddalone od drogi, odsłonięte od północnego wschodu (a więc z rana oświeci nas słońce, o ile nie będzie pochmurno), równo, bez problemu wbijamy szpilki – to rzadkość tutaj!
Wracamy jeszcze nad jezioro, by się wykąpać (ale tylko nieliczni się odważyli). Kolację jemy też tu, nad jeziorem – są ławeczki i stolik, więc wygodnie. Po kolacji mała imprezka – Marynia i Lehoo częstują owocami i słodyczami z okazji rocznicy ślubu. Ha, gratulacje 🙂
Sprawdzamy jeszcze prognozę i planujemy kolejne dni. Jutro planujemy dojechać w kolice Oskarhamn. Noclegu poszukamy prawdopodobnie gdzieś przed, nad którymś z jezior. Zobaczymy, co się uda zrobić. Co prawda padać nie powinno (może coś przelotnego ewentualnie), ale szału też nie będzie, raczej bez słońca. Ponieważ w nocy może popadać, decydujemy przykryć nasz przeciekający namiot matą Lesiów, którą używają jako podłogę do siedzenia i przygotowania posiłków na wilgotym podłożu. Ma na rogach gumki do przymocowania do podłoża – za pomocą sznurka wiążę je do narożnych szpilek namiotu i jest git. Deszcz nam teraz nie straszny (chyba…).
2019-07-09
Nie zawsze jest łatwo znaleźć dobre miejsce na biwak (ok. 63km)
Zabezpieczenie namiotu sprawdziło się wyśmienicie, tym bardziej, że prawie nie padało. Za to namiot od spodu zapocił się nieco bardziej, niż zwykle, no ale trudno. W każdym razie wstajemy i zwijamy biwak – śniadanie zrobimy na dole, na plaży. Hm, coś tam próbuje popadać, niedobrze. Na szczęście to tylko drobny deszczyk. Zabieramy rowery i bagaże na dół, nad jezioro – tam też dosuszamy jeszcze namioty. Amatorów porannej kąpieli jednak brak – jest całkiem chłodno o poranku. Dlatego nie masz to jak herbatka. Wciąż jeszcze mamy nasze pyszne salami, a także miodzik. Zawsze to miłe urozmaicenie naszej wyprawowej diety.
Ruszamy przed dziewiątą, wracając z Solnebo z powrotem do szosy. Ale… znów Ani łańcuch! No nic, to wysoce podejrzane, ale go skuwam i jedziemy. Za niedługo skręcamy na południe, w kierunku miejscowości Vena. Na razie cały czas miły asfalcik, lokalne drogi, bardzo mały ruch. Przed samą Veną niezły zjazd. W Venie kierujemy się w kierunku Kristdali. Jako, że to w zasadzie jedyna większa miejscowość na naszej dzisiejszej trasie, planujemy tam zrobić zakupy.
Pogoda taka sobie, chłodno jest cały czas, ale przynajmniej nie pada. Słońca też nie ma. Jedzie się jednak w miarę dobrze, przynajmniej nie ma zbyt częstych postojów. Wyjeżdżając z Veny musimy zapłacić za uprzednią przyjemność zjazdu – teraz jest pod górkę. Ale to zwykła rzecz tu, w Szwecji. Za Veną jedziemy nieco większą drogą i, jak prawie nigdzie dotychczas, po równym! Śmiejemy się, że to pewnie podobna równina do równiny Hultsfred, z tym, że tutaj zamiast Emila Svenssona hula na niej wiatr. Bo my nie bardzo 😉 Krajobrazy Smålandzkie – głównie las, ale sporo łąk i pól, gdzieniegdzie jeziora. Chociaż, nie mogę powiedzieć, że wcześniej było diametralnie inaczej (z wyjątkiem może okolicy wschodniego wybrzeża jeziora Wetter).
W miejscowości Lönhult robimy krótki postój i zastanawiamy się, gdzie najlepiej będzie szukać noclegu. Póki co wydaje się, że będziemy szukać miejscówki nad jeziorem Eckern, niedaleko Oskarhamn. Na razie jedziemy dalej. Przed pierwszą wjeżdżamy do Kristdali i wbijamy do Coopu (tym razem). Jemy na skwerku przed sklepem, aczkolwiek przesadnie ciepło nie jest. GPSy pokazują, że niedaleko stąd, prawie po drodze, w małym rezerwacie Humlenäs nad jeziorem Hummeln jest źródełko. Tam prowadzi jakaś ścieżka i grobla przez cieśninę między dwiema częściami tego jeziora, ale mamy nadzieję, że uda się przejechać rowerami. Dojeżdżamy zatem do miejsca, gdzie powinniśmy zjechać z szosy. Jest jakaś droga szutrowa, nieco zarośnięta, prowadząca w dół. Kawałek dalej droga jest nieco bardziej polna, wreszcie na łące… zanika. No ładnie. Wdłuż lasu idzie ledwo widoczna ścieżka, ale nie dość, że nie nadaje się do jazdy, to jeszcze kończy się zamkniętą siatką kładką nad małym ciekiem wodnym. Na szczęście, w innej części łąki jest otwarta kładka nad tymże ciekiem i kawałek dalej znów dojeżdżamy (czy raczej dochodzimy) do szutrowej drogi (ciekawe, skąd ona biegnie). Przejeżdżamy przez groblę, dalej szuter zmienia się w leśną, nieco kamienistą drogę, jest bramka – na szczęście można ją otworzyć. Jesteśmy już blisko – okazuje się, że to źródełko to studnia na terenie czegoś w rodzaju leśniczówki w tym rezerwacie – ale nie ma żadnych ludzi, poza nami, w ogóle miejsce wygląda na mało uczęszczane. Musimy tylko obejść płot. Uchylam klapę do studni – hm, otwór zarośnięty pajęczynami… Spuszczam jednak wiadro na łańcuchu – za chwilę słychać dźwięk uderzenia o ziemię, a nie o wodę… Świecimy latarkami – wody ani śladu. No trudno, na szczęście nie jesteśmy „na musie”, ale gdzieś tam będzie trzeba trochę uzupełnić wodę. W razie czego przefiltrujemy z jeziora. Ruszamy dalej – droga cały czas zdecydowanie terenowa, bardziej MTB, niż turystyczna. Na końcu rezerwatu od tej strony – brama. Zamknięta na kłódkę szyfrową. Co prawda są drabinkoschody do przejścia przez płot, ale z rowerami się raczej nie da, za wąskie i za strome. Próbujemy zgadnąć szyfr – popularne kody niestety nie działają. Próba zhackowania też się nie udaje (Abus dobra firma), zwalamy zatem sakwy i przenosimy rowery przez płot. Ha, przynajmniej się trochę rozgrzaliśmy, niezła gimnastyka. Niedługo potem wyjeżdżamy na elegancki szuter, a potem na asfalt, którym wracamy do szosy, z której zjechaliśmy nad to jezioro. Cały zatem wysiłek, by nabrać wody wziął w łeb 🙂
No nic, było przynajmniej wesoło i poziom adrenaliny nieco wzrósł, co pozwala nam jechać dalej. Nie mamy zresztą daleko. Jedziemy jeszcze jakiś czas asfaltem, a potem skręcamy w szutrową, ale bardzo dobrą drogę w kierunku miejscowości Lämmedal. Przy okazji, jedziemy cały czas szlakiem Sverigeleden, szlakiem rowerowym, który leci przez całą praktycznie Szwecję, z rozmaitymi wariantami. Ale to niechcący, szczerze mówiąc, nie sprawdzaliśmy przebiegu tego szlaku. Szuterek całkiem przyjemny, jedzie się wyśmienicie. Większość lasu, trochę łąk i domostw.
Do asfaltu docieramy dopiero w Karstorp, już nad jeziorem Eckern. Ale nawet na niego nie wjeżdżamy (tylko Natalia się trochę zapędziła), tylko decydujemy pojechać drogą, która okrąża jezioro od północy. Z początku jest miejscowość, ale dalej już bardziej las i może tam coś znajdziemy. Na razie, na jednej z górek… znów Ani łańcuch strzela. No nie, to już nie może być przypadek. Co robić? Jeszcze raz go skuwam, ale za parę metrów znów to samo – ewidentnie coś nie tak. Z tego, co widzę, to dokładnie w tym samym miejscu – dobrze, przynajmniej wiadomo, o co biega. Wydaje się, że pin tam jest coś niefajny. Usuwam dwa ogniwa, powinno być dobrze.
Po objechaniu jeziora, wjeżdżamy w las. Ale okolica jest mało przyjazna rozbiciu namiotu. W pewnym momencie w stronę jeziora odchodzi ścieżka, więc decyduję się przejść kawałek, by sprawdzić, jak sytuacja. Niestety, zupełnie słabo, w lesie albo skały, albo nieco podmokło, albo zupełnie krzaczaście. Jedziemy dalej. Nic po drodze nie ma, w dodatku najbliższa okolica drogi nosi ślady po rozkopach, chyba kładziono wodociąg lub kanalizację niedawno. Niedaleko już koniec jeziora, widać domy Strömmen – to już wioska na południowo-wschodnim krańcu jeziora. Robimy tu postój, sprawdzamy ścieżkę prowadzącą nad jezioro – to drugi koniec tej samej ścieżki, którą eksplorowałem wcześniej. Tutaj las jest wyższy i rzadszy, od biedy dałoby się znaleźć miejsce, ale bez szału. Zejście do wody też słabe. Lehoo i ja jedziemy jeszcze sprawdzić dalej – na samym końcu jest parking z plażą, ale miejsce wybitnie słabe, zaraz koło szosy, i też nie bardzo jest gdzie trzy namioty pomieścić. Jeszcze jakieś dwa zjazdy nad jezioro w samej wsi sprawdzam, ale też nic nie zachwyca. Wracamy na miejsce postoju – trochę poniżej, w stronę jeziora, jest łączka, a za nią trochę równego i pomost. Co prawda, niedaleko, po drugiej stronie drogi jest domek – ale najwyraźniej pusty, nikogo nie ma. Chyba te 70m czy 100m zachowujemy, no spokojnie. Akurat miejsce na 3 namioty jest, prawie nad samą wodą. W sumie, fajnie. Ale szukanie zajęło nam chyba z godzinę.
No nic, rozbijamy namioty i zabieramy się do przygotowania jedzenia. Jest dość późno, ale jeszcze wyszło słońce, by nam poświecić na koniec dnia. Miło… Zaczynamy kolację na pomoście, ale jednak trochę dmucha, trzeba wrócić na brzeg. Jeszcze tylko wieczorna toaleta i można iść spać. A co jutro? No, trzeba jechać 🙂 Jak najdalej najlepiej. Pogoda ma być okay, przynajmniej jutro. Na razie myślimy pojechać gdzieś za Mönsterås, wzdłuż wybrzeża Bałtyku – coś tam pewnie znajdziemy. Są jakieś kąpieliska, może któreś z nich okaże się przyjazne?
2019-07-10
Wzdłuż Bałtyku – bawimy się w kowbojów (ok. 76km)
Jak zwykle poranne wstawanie przy rześkiej pogodzie 🙂 Na szczęście, mamy trochę słońca. Namioty trochę wilgotne, po chłodnej nocy zwłaszcza od środka, ale ładnie i szybko schną podczas śniadanka. Bardzo przyjemnie nad wodą, chociaż, jak to zwykle, na poranną kąpiel nikt specjalnej ochoty nie ma. A to przecież środek lata 🙂 No ładnie.
O 9:00 wyjeżdżamy. Trochę późno, ale bez przesady 🙂 Droga prowadzi do Oskarhamn – za chwilę już widać Bałtyk i szkiery. W Oskarhamn szybkie zakupy – no, może nie takie szybkie, bo to jednak ICA Maxi 🙂 Na szczęście mają tu też toaletę – korzystamy skwapliwie, także po to, by uzupełnić nasze zapasy wody. Trochę więc czasu zmitrężyliśmy, ale potem ruszamy – jest całkiem miło – trochę chłodno, ale świeci słońce, wiatr specjalnie nie przeszkadza. Miło jest też pooddychać świeżą morską bryzą.
Z Oskarhamn wyjeżdżamy drogą rowerową prowadzącą obok zwykłej szosy, ale już po wyjeździe z miejscowości jest tak, jak zazwyczaj – czyli szosa. Nie jest źle, ale trochę ruchu jednak jest. Grupa nam się nieco rozciąga. Droga prowadzi niby wzdłuż wybrzeża, ale w jednak w pewnym oddaleniu od morza, więc widoków na nie nie mamy. Za to przez pewien czas jedziemy wzdłuż autostrady – ale na szczęście, tylko kawałek. Przed Påskallavik znów pojawia się ścieżka. Zbliżyliśmy się do morza i znów mamy trochę widoku, jednak zaraz za miejscowością odbijamy na zachód nieco, przekraczamy ruchliwą autostradę E22, a następnie rzeczkę Emån i jedziemy już zupełnie lokalną drogą: teraz mamy las – robimy więc krótki postój, bo jak zwykle, trochę się rozciągnęliśmy. Potem trochę przez wioski. W miejscowości Forsa (ha!) mijamy kurhany z epoki brązu: w zasadzie wyglądają, jak stosy kamieni, ale wypada pochylić głowę przed taką starożytnością. Niedługo potem znów przekraczamy autostradę i wjeżdżamy do miasteczka Mönsterås. Tutaj, w porcie na ławeczkach robimy postój lunchowy. Najwyższa pora! Dumamy też, jak jechać dalej. Ponieważ mamy trochę nadwyżki czasowej, decydujemy, że zjedziemy na półwysep Lövö – tam jest coś w rodzaju rezerwatu, czy parku kulturowego – zachowane stare budynki, pastwiska, generalnie układ nadmorskiej rolniczo-rybackiej wsi. To jakieś 10km do nadłożenia w jedną stronę. Wprawdzie w drugą stronę będzie trzeba wrócić pod wiatr, no ale trudno… Nocleg wstępnie planujemy za miejscowością Pataholm – wyczailiśmy (Lehoo, gwoli ścisłości) tam nieco dalej taki półwysep, który na widoku satelitarnym wygląda całkiem obiecująco.
Droga za to równa, praktycznie bez większych wzniesień. Rzeczywiście, wioska urocza. Trochę starych zabudowań, ciekawe płoty (niczym na Huculszczyźnie, wiązane powrózłami ze gałązek świerkowych). Na samym końcu płoty – i ścieżki krajoznawcze. Ruszamy zatem pieszo, trochę obejrzeć. Aż chciałoby się tu zanocować, ale jeszcze za wcześnie, Poza tym, ludzi trochę też odwiedza, byłoby mało kameralnie.
Powrót faktycznie pod wiatr, ale dość sprawnie udaje nam się wrócić do Mönsterås. Ku niezadowoleniu najmłodszych, zakupy postanawiamy zrobić w sklepie po drodze, nieco dalej, a nie tutaj. Wyjazd z miasta po ścieżce rowerowej, ale dalej już jedziemy szosą. Nie jest źle, chociaż samochodów trochę jedzie. Słońce świeci już na dobre, miło. Droga prowadzi mniej lub bardziej wzdłuż wybrzeża, w niedalekiej odległości widzimy półwysep, na którym nie tak dawno byliśmy. Dojeżdżamy w końcu do Timmernabben – i do sklepu. Tym razem to jakieś „Tempo”. Może być, jest w nim wszystko, co potrzeba – w szczególności obiecane wcześniej lody 🙂 W końcu jest taka pogoda, że mamy na nie ochotę (z wyjątkiem mnie, rzecz jasna – chociaż łamię się i trochę próbuję). Ruszamy dalej, na razie znów ścieżką wzdłuż drogi. Koło portu mijamy wiatrak. Parę minut później Ania pyta Witka: „Gdzie masz okulary”? Hm… no tak… zostawił w sklepie. Na szczęście dokładnie pamięta – przy stoiskach z warzywami, na dolnej półce. Wracam zatem szybko (w końcu jakieś sportowe tempo na tej wyprawie). Wpadam do sklepu – faktycznie, są – tam gdzie Witek precyzyjnie opisał. No, fajno. Wracam pędem, doganiam grupę krótko po tym, jak skręcili w lewo, na południe. Droga zresztą niedługo zmienia się w szuterek, z, o dziwo, elegancką tareczką (chociaż do polskich standardów to trochę brakuje). Z radością więc parę kilometrów dalej wracamy na asfalt.
Z naszej trasy zbaczamy, by zobaczyć Pataholm – z zabudową i układem miasteczka nie zniemionymi od XIX wieku. Bardzo sympatycznie – są jakieś kafejki, fajny ryneczek, a nad brzegiem morza plac, są nawet jakieś campery. Uliczki (chyba całe 3) ze starym brukiem. Korzystamy też z toalety. No, ale na kawę już trochę mało czasu, musimy mieć zapas na znalezienie miejsca na biwak, jedziemy więc dalej.
Parę kilometrów za Pataholm zbaczamy w stronę wspomnianego wcześniej półwyspu. Za wielką wiatą kończy się asfalt i zaczyna polna droga zamknięta wkrótce bramką, z przejściem co prawda, ale z rowerami… Na szczęście, tylko na skoble, więc otwieramy, przejeżdżamy i zamykamy (kto czytał „Rasmusa i włóczęgę” wie, że bramki trzeba zamykać). Półwysep wstępnie wygląda obiecująco – porośnięty trawą i krzakami, trochę drzewek tu i ówdzie – chyba coś znajdziemy. Niestety, widzimy też ewidentne ślady pobytu krów – i czujemy też 😉 Zatem, możemy mieć niekoniecznie pożądane towarzystwo. No, zobaczymy.
Na razie zsiadamy z rowerów i robimy obchód – dalej jest trochę lasu, zobaczymy, czy tam znajdziemy lepsze miejsce na biwak. Lehoo i ja ruszamy na zwiady. Przez niektóre przesmyki trzeba przeskakiwać po kamieniach – miejsc przesadnie atrakcyjnych nie ma, a i zejście do wody wszędzie mocno zarośnięte trzcinami. Dalej też widzimy krowy – jest ich z dziesięć i chyba nie stanowią specjalnego problemu, skoro miejsce to nie jest zupełnie odludne – zauważyliśmy dwóch biegaczy i jeszcze jakąś spacerującą parę. Wracamy do miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery i resztę grupy. Tutaj nie jest źle, mamy przyzwoite zejście do wody i trochę równego miejsca. Rozbijamy namioty – Lesie trochę z boku, chcą za krzakiem mieć trochę prywatności.
Kąpiemy się (kto ma ochotę) – woda rześka, w końcu to morze, nawet nieprzesadnie słona. Potem posiłek – najwyższa pora! W międzyczasie widzimy, że stadko krów migruje z końca półwyspu w naszą stronę – w tej chwili pasą się jakieś 100m od nas, piją też wodę (morską). No, na razie nie sa zainteresowane nami. Ale za jakiś czas podchodzą bliżej i już zaczyna ich nasze obozowisko frapować najwyraźniej. Mając w pamięci przypadek naszej koleżanki, której dawno temu zielony namiot został stratowany przez krowy, trochę zaczynamy mieć wątpliwości. Odganiamy zatem to bydełko, które nieprzesadnie reagują na nasze poganianie. W końcu udaje się trochę przesunąć to stadko, jednak część krów znów wraca. No kurczę… W końcu udają się gdzieś indziej, uff… Ale wygląda, że na noc będą w okolicy, nic nie wskazuje na to, by ktoś je zganiał do obór. Postanawiamy zatem zabezpieczyć trochę obóz – Lesie, za cenę prywatności, przenoszą namiot blisko naszych, a zamiast spinać rowery razem rozstawiamy je wokół i oplatamy linką (na szczęście jest jej ze 20 metrów), wykorzystując także drzewa – robimy taką prowizoryczną zeribę. Mamy nadzieję, że zadziała…
Jutro chcemy jechać dalej wzdłuż wybrzeża. Tym razem planujemy nocleg na campingu, trzeba się znów oprać (przynajmniej część grupy zgłasza taką potrzebę). Wydaje się, że camping Vita Sands położony paręnaście kilometrów na południe od Kalmaru powinien być dobrą opcją. W planach mamy także sam Kalmar, a zwłaszcza twierdzę nadmorską.
2019-07-11
Kalmar i ostatni camping (ok. 65km)
Noc chłodna, kurczę, trochę zmarzłem. Na szczęście poranne słońce daje trochę ciepła, chociaż zaczyna się już chmurzyć. Zgodnie z prognozą pogody dzisiaj może nawet popadać, ale nie jakoś szczególnie mocno. Nasi wczorajsi parzystokopytni goście nie dali o sobie znać w nocy, teraz też ich nigdzie nie widać – nasza zeriba najwyraźniej się sprawdziła, żadnych strat nie notujemy. Widoki z rana piękne, z dala widać Olandię, a także nieco małych wysepek w bliższej perspektywie. Pichcimy śniadanko, zwijamy biwak. Wyjeżdżamy przed 8:30, słońce już się schowało za chmury. Wracamy do szosy (otwierając bramę i starannie zamykając ją za sobą).
Pierwszy odcinek drogi biegnie z grubsza wzdłuż morza, potem odbijamy bardziej na zachód. Trzeba trochę pokombinować, żeby nie wpakować się na główną drogę, biegnącą wzdłuż wybrzeża. Przed Rockneby przejeżdżamy na drugą stronę tejże drogi, a potem odbijamy w szutrową drogę prowadzącą na południe. Potem chwila asfaltu wzdłuż drogi E22 i znów jedziemy dalej równo na południe, znów szuterkiem. Teren wokół to głównie łąki, część chyba trochę podmokła, pojawiają się muchy, pomimo, że nie jest wcale zbyt ciepło. Przy wielkim sągu drewna robimy postój – do Kalmaru wprawdzie nie jest zbyt daleko, ale jedziemy już dość długo. Wcześniej tylko był krótki postój w lesie, który i tak zużyliśmy w większości na zbieranie poziomek.
Mi jedzie się jakoś ciężko, niewygodnie – czyżby dopadło mnie trochę zmęczenie? A może trochę niedospanie? No nic. Do Kalmaru wjeżdżamy już drogą rowerową, jak to zwykle w Szwecji. Robimy zakupy w ICA na lunchyk, który planujemy zrobić przy twierdzy i zapasy na potem. W związku z planami noclegu na campingu kupujemy większy wypas na kolację – ryż oraz klopsiki szwedzkie do odgrzania – 77 sztuk 🙂
Dojeżdżamy do twierdzy – faktycznie, jest imponująca, zbudowana na miejscu dawnej warowni przez Gustawa Wazę w XVI wieku robi duże wrażenie. Ma też polski epizod w historii – w 1598 roku zdobyły ją wojska polskie Zygmunta III Wazy, podczas jego prób uzyskania korony szwedzkiej po śmierci swego ojca, Jana III Wazy. Przez następny rok twierdza była we władaniu garnizonu polskiego pod dowództwem Władysława Bekiesza, ale późniejsze zwycięstwa Karola Sudermańskiego spowodowały, że twierdza została oddana a Zygmunt III musiał się zrzec korony szwedzkiej.
No, ale dość tej historii – przed zamkiem jest skwerek, robimy sobie zatem posiłek. Jest nawet wiatka na wypadek deszczu (który faktycznie przez chwilę pada). Potem szukamy toalety – jest na zamku, ale wstęp płatny, i to nie mało – nie decydujemy się na ten wariant. W końcu znajdujemy na tyłach restauracji nieopodal. Rozważamy krótko, czy nie wartoby się przeprawić na Olandię na chwilę, bo mamy trochę czasu w zapasie, ale odrzucamy ten wariant: mostem rowerem jechać się nie da, a prom jest dość drogi. Kiedy indziej… Zresztą, później mielibyśmy już mały margines na wypadek deszczu, czy innych nieprzewidzianych przeszkód, które mogłyby nas opóźnić. W międzyczasie następuje lekkie rozprężenie – dzieciaki wyprawiają sztuki na trawniku. Trzeba ruszać – trochę drogi nam jeszcze zostało. A ja czuję się coraz gorzej – teraz już wiem, że ta niewygoda podczas przedpołudniowej jazdy, to po prostu początki jakiejś infekcji. No świetnie, tylko tego brakowało… Dobrze tylko, że pod koniec wyprawy to się zdarzyło, mam nadzieję, że uda się szybko zdusić w zarodku.
Ruszamy z Kalmaru robiąc jeszcze rundkę honorową po starym mieście. Jedziemy prawie 10km drogą rowerową wiodącą dawną trasą kolei – takie odcinki są fajne, zazwyczaj nie ma dużych podjazdów, proste, z dala od szosy. Jedzie się sympatycznie – tak dojeżdżamy do Ljungbyholm. Dalej jedziemy już szosą. Kolejne kilometry nie są dla mnie łatwe – męczę się na każdym podjeździe. Na postojach chętnie padam 🙂
Na szczęście, nie jest już daleko, wkrótce skręcamy znów na wschód, w stronę wybrzeża, i za trzy kilometry jesteśmy na miejscu, na campingu Vita Sands. Camping jest duży i, jak to zwykle, w lwiej większości zajęty przez campery. Jest tylko mały placyk na namioty, trochę przesłonięty drzewami i krzakami. Stoją tam już dwa duże campingowe namioty, ale bez problemu znajdujemy sobie miejsce na nasze trzy małe namiociki. Szkoda, że nie ma domku socjalnego – kuchenki i zlewy są zainstalowane na zewnątrz toalet, z lekkim tylko zadaszeniem. No trudno. Za to jest plaża z pomostami (szkoda, że nie skorzystam) i plac zabaw – tam przenoszą się zaraz Zosia z Witkiem. Oczywiście z pralnią drobne problemy, bo jest zajęta – ale uda się dziś wyprać, uff, trzeba tylko poczekać.
Namioty rozbite, ja walę się do śpiwora, jest słabo. Ale za chwilę kolacja – na szczęście apetyt mi dopisuje. Klopsiki zjadamy – miłe urozmaicenie obozowej diety. Zostały jeszcze trochę dla Lesiów: zresztą, co się słusznie należy, to się należy – Lehoo pomagał nam z podsmażeniem 🙂 Planujemy jutrzejszy dzień – to już przedostatni – pojutrze musimy dotrzeć do Karlskrony. Jest pewien szkopuł – jutro i pojutrze ma być deszczowo, trzeba będzie trochę pokombinować. Miejsca na biwak będziemy szukać w okolicach miejscowości Kättilsmåla, jest tam parę jeziorek, jakieś kąpieliska, coś chyba znajdziemy.
Namiot przykrywamy matą od Lesiów, bo może popadać (zresztą, trochę już pada). Biorę jakieś przeciwgorączkowe proszki i jeszcze do bidonu termicznego herbatkę na noc.
2019-07-12
Szczęście sprzyja – czyli jak znaleźć nocleg pod dachem (ok. 59km)
Noc jest dla mnie ciężka, muszę wstawać kilka razy do toalety, herbatka też się przydała – uzupełniałem płyny na bieżąco. Co ciekawe, po raz pierwszy na noclegu w Szwecji był hałas – jakaś młodzież bawiła się do późna w noc. Ale to chyba tylko mi przeszkadzało, reszta spała snem sprawiedliwych. W nocy też trochę padało, mata się przydała, chociaż spotęgowała na pewno skraplanie się wody od wewnątrz – a pociłem się nie wąsko… Zamiast zatem wylegiwać się, trzeba wstawać, żeby osuszyć namioty. Dobrze, że przynajmniej teraz nie pada. Nawet próbuje trochę świecić słońce, choć przez drzewa ciężko mu nas oświetlić.
Przygotowujemy śniadanko – w międzyczasie widzimy, jak jakaś inna ekipa rowerowa wyjeżdża z campingu – pewnie nocowali w domkach, bo raczej bez namiotów. Taka grupa kilku ludzi, w wieku 60+, fajnie. Jedna pani na kierownicy, zamiast torby, ma zamontownaną klatkę dla małego pieska – można i tak podróżować, czemu nie 🙂
My wyjeżdżamy z lekkim opóźnieniem, bo trochę czasu przy płaceniu za camping nam zleciało (nie wiem czemu, nie mogliśmy zapłacić z góry). Wracamy do tej głównej drogi, z której wczoraj zjechaliśmy na camping i nią podążamy dalej na południe. Potem odbijamy trochę na południowy zachód, żeby jechać bardziej lokalnymi drogami. Choróbsko cały czas mnie trzyma, męczę się straszliwie. Teraz w końcu wiem, jak to jest być najsłabszym ogniwem w grupie 🙂 Każdy podjazd jest ciężki, o rany. W Söderåkra przejeżdżamy znów przez E22, jedziemy dalej do miejscowości Torsås, gdzie w ICA robimy zakupy. Na pobliskim skwerku robimy postój na jedzenie. Nawet świeci słońce, więc korzystam i nagrzewam się, bo chyba cały czas mam gorączkę.
Ruszamy dalej, znów nieco bardziej ruchliwą drogą, chociaż nie jest źle. Pogoda zaczyna się znów pogarszać, jedziemy dalej, ale w pewnym momencie zaczyna padać, musimy ubrać się w kurtki. W ogóle, to mam kłopoty z opisaniem tego dnia, przez tę chorobę słabo go pamiętam.
Wczesnym popołudniem mijamy małe, podłużne jezioro Fabbesjön, a przy nim miejsce kąpielowe z… małym schronem! No nie, to idealne miejsce na nocleg. Tylko… trochę, minimalnie trochę za wcześnie, przecież nie przejechaliśmy nawet 50km… No i to miejsce, zaraz obok szosy. Z drugiej strony, ta opcja kusi, bo ma pdać i to w szczególności jutro rano – a więc czekałoby nas zwijanie namiotu na mokro – a wysuszyć moglibyśmy je dopiero po przyjeździe do polski. W międzyczasie jacyś młodzi Szwedzi też się tutaj zatrzymują, zresztą, mijaliśmy się z nimi po drodze kilka razy. Czyżby też chcieli skorzystać z tego noclegu? Ale oni kąpią się i jadą dalej (w międzyczasie przestało padać). Schron jest co prawda mały, ale są jeszcze przebieralnie… No nic, naradzamy się, sprawdzamy inne opcje. Lehoo wyczaja, że jest kąpielisko nie tak daleko, nad jeziorem Stora Havsjön. Może tam będą eleganckie przebieralnie do nocowania? 🙂 W końcu decydujemy, że tamto miejsce sprawdzi grupa wywiadowcza w składzie Ania, Natalia i Lehoo.
Pojechali tam, całkiem szybko – dzwonią, że jest super ładnie, nikogo nie ma, są fajne przebieralnie, miejsce jest oddalone od wioski i… jest zakaz biwakowania 🙂 Super, jak zwykle… No, ale decydujemy, że tam jedziemy. Faktycznie, miejsce super. Przebieralnie w sam raz na nocleg. Tylko, właśnie przyjechali jacyś ludzie… ładnie. Słońce świeci, na razie decydujemy, że się kąpiemy (ja zażywam oczywiście kąpieli słonecznej, leżąc na trawce). Hm, pojawiają się nowi ludzie… Najwyraźniej miejsce to jest popularne na spędzenie piątkowego, słonecznego popołudnia. No nic, do wieczora jeszcze daleko, na razie decydujemy, że zjemy tu obiad tak, czy siak. Kiedy jednak w trakcie obiadu pojawiają się kolejne osoby, widzimy, że raczej tu nie zanocujemy. Lehoo sprawdza inne opcje jeszcze – na GPSie ma zaznaczony jakiś schron kilka kilometrów dalej, po drugiej stronie drogi, z której zjechaliśmy, też nad jakimś jeziorem. Decyduje się tam pojechać sprawdzić. Po jakimś czasie dzwoni, żeby przyjeżdżać – jest schron, jest ładnie i odludnie. Super!
Jedziemy tam z kolei, miejsce to jest nad jeziorem Älmtasjön. Trochę musimy się cofnąć poniekąd, ale nie zanadto. Na koniec ładny szuterek i nie wiem ile podjazdów, a to tylko parę kilometrów! Klnę w myśli na Leha, ale co ten biedak winien, że ja zachorowałem 😉 Miejsce faktycznie urocze – schron w sam raz na nas, jak z bajki. Co prawda, przed wiatą jest jeden rezydent – jelonek rogacz! Udaje się name go jednak wyekspediować dokądś indziej, nie będziemy sobie przeszkadzali. Trochę musieliśmy nakombinować, żeby wszystkie legowiska pomieścić – kiedyś było prościej, robiło się podłogę z karimat i cześć. Teraz, to każdy ma co innego: zwykłe karimaty, samopompy, albo dmuchane expedowe downmaty… Nie są ze sobą kompatybilne w żaden sposób, ale w końcu udaje nam się jakoś wszystko rozlokować. Kąpiel mamy już za sobą, chociaż tutaj zejście do wody też jest nienajgorsze. Trzeba, co prawda, uważać, bo jest to po prostu schodząca do jeziora skała, ale nie jest specjalnie ślisko. Wokół jeziora biegnie fajna ścieżka, Ania trochę zwiedza, ale ja odpoczywam, kiedy tylko mogę.
No i super. Jutro ma padać od rana. Jak przedostaniemy się do Karlskrony? Opady mają być konkretne, z apogeum wczesnym popołudniem. Dobrze będzie do tego czasu się gdzieś schować. A na wieczór jeszcze przedostać do terminalu promowego, który przecież jest o paręnaście kilometrów oddalony od centrum Karlskrony.
2019-07-13
Karlskrona (ok. 38km)
Poranek niczego sobie – chociaż, krótko po naszym wstaniu faktycznie zaczyna padać. Nie jakoś mocno, ale jednak. No nic, super, że nie musimy się zastanawiać co z namiotami, ani wykonywać jakichś nerwowych ruchów. Spokojnie się pakujemy i jemy śniadanko – a w międzyczasie deszcz słabnie. Jechać, czy czekać? Oto jest pytanie. Ale odpowiedź nadchodzi wkrótce – pokazuje się na chwilę słońce. Wow – tego nie było w planach! Miłe zaskoczenie. Co prawda, prognozy są raczej jednoznacznie bezlitosne – od południa ma padać, z apogeum od drugiej do piątej mniej więcej. No nic, póki co mamy okno pogodowe, może uda się dojechać na sucho do Karlskrony? Nie ma co mitrężyć czasu, ruszamy.
Ja czuję się trochę lepiej, chociaż wciąż jest licho. Wracamy do głównej drogi i nią jedziemy, do samego centrum Karlskrony mamy nieco ponad 20km, ale wcześniej, za jakieś 12km będzie już Lockeby, tam w razie czego na pewno znajdziemy miejsce, by przeczekać ewentualny deszcz (np. supermarket ICA, który i tak zamierzamy odwiedzić, ale lepiej nie teraz, bo przez Lockeby i tak będziemy jechać do terminalu z Karlskrony). Na razie jednak jest dobrze – trochę się chmurzy, ale potem robi się słonecznie. Udaje się dojechać do Karlskrony w niespodziewanie ładnej pogodzie. Zatrzymujemy się na siku na dworcu – chociaż mieliśmy niezłe kłopoty, aby otworzyć drzwi, automat do czytania kart płatniczych zachowywał się całkowicie niestabilnie.
Na pierwszy ogień rynek – i wielkie lody tamże. Oglądamy także kościół Fryderyka (Fredrikskyrkan) na rynku, barokową budowlę z XVIII wieku. Potem decydujemy się zobaczyć dzielnicę Björkholmen ze starą zabudową – małymi drewnianymi domkami, zamieszkałych niegdyś przez tutejszych robotników. Jest to jedyny fragment Karlskrony, którego nie strawił wielki pod koniec XVIII wieku. Wtedy też większość drewnianej zabudowy uległa zniszczeniu, a te tutaj, ze względu na położenie na oddzielnej wyspie, przetrwały.
Naszym głównym punktem programu jest muzeum Marynarki – położne na wysepce Stumholmen. Po drodze oglądamy jeszcze pomniki poświęcone twórczości Selmy Lagerlöf – figurę Pana Rosenboma przy kościele admiralicji (najstarszy drewniany kościół w Szwecji, zbudowany w 1685 roku) – choć tutaj trochę źle piszę, bo historia tej postaci jest wcześniejsza, niż „Cudowna Podróż”, tam pojawia się tylko przy okazji poniekąd. Był to po prostu biedak, który podobno zamarzł sylwestrową noc 1717 roku i zastygł z wyciągniętą w żebraczym geście ręką. Ale nieopodal jest już sam Nils Holgersson, pomniejszony czarami, wybiegający z książki.
Cały czas piękna pogoda, ale my spinamy rowery i ładujemy się do muzeum marynarki (Marinmuseum). Wejście tam jest za darmo, super! Największą atrakcją jest tam szwedzki okręt podwodny HMS Neptun, służący w marynarce w latach 1980-1998. W szczególności, brał udział w operacji Whiskey on the rocks, kiedy to radziecki orkęt podwodny S-363 wpadł na skały na szwedzkich wodach terytorialnych, blisko Karlskrony. Aby wejść do samego wnętrza okrętu, musieliśmy chwilę poczekać w kolejce. Fajny pomysł – na podłodze, gdzie stoi kolejka, co jakiś czas namalowane linie z przybliżoną liczbą minut oczekiwania na wejście. W naszym przypadku było to niecałe 15 minut. Wnętrze robi wrażenie, co prawda, nie mogliśmy załadować torped (które są przechowywane pod kojami marynarzy). W ogóle, wszystko rozplanowane co do centymetra kwadratowego (a właściwie sześciennego) niemal. Można sobie usiąść na mostku kapitańskim. Albo popatrzeć przez peryskop – tu rzeczywiście widać, co jest na zewnątrz muzeum. A widać morze i… deszcz. Pada – zgodnie z przewidywaniami. Ale my jesteśmy pod dachem – wszystko zgodnie z planem.
Po zwiedzeniu muzeum jemy obiad w restauracji, czy może raczej kantynie – ze szwedzkim stołem. Jest to jedna z tańszych opcji obiadowych w Karlskronie, a biorąc pod uwagę nasze apetyty pod koniec wyprawy – szwedzki stół wydaje się optymalny. Przebojem są placki ziemniaczane polane sosem żurawinowym. Najgorsze, że mi apetyt z powodu choroby dzisiaj nie dopisuje – cóż za strata!
Skończyliśmy jeść, a tu cały czas pada. No nic, czekamy. W końcu, po co moknąć? Towarzystwo trochę się rozprasza – Zosia i Witek z Anią idą zobaczyć stary żaglowiec, nie bojąc się deszczu. Natalia i Ignacy zwiedzają sklepik z pamiątkami, a ja siedzę i odpoczywam 🙂 W końcu udaje się zebrać, bo przestaje powoli padać – ale to znów ktoś idzie do toalety (do której jest kolejka), ktoś jeszcze do sklepiku… Ale wciąż pada, więc nie wprowadzamy kapralskiej atmosfery. Deszcz nie przeszkadza pewnym nowożeńcom, którzy fotografują się na zewnątrz na tle muzeum 🙂
W końcu jednak pada na tyle mało, że możemy jechać. Jest już piąta – spokojnie, mamy czas, nawet wliczając, że musimy zrobić zakupy. Te robimy po drodze w Lockeby. Kupujemy rzeczy, które nam zasmakowały podczas wyjazdu: czekolady Marabou (słony migdał, malina), jogurty (rabarbarowe i kokosowe), oraz coś tam jeszcze. Ja zostaję na zewnątrz, popilnować rowerów – rozkładam się na workach z korą, czy ziemią ogrodowi odpoczywam 🙂 Nawet słońce próbuje przeświecać przez chmury – kurczę, mamy szczęście dzisiaj, udaje się uniknąć deszczu, a po południu padało rzeczywiście ostro. Zakupy trwają chyba ze trzy kwadranse 🙂 W końcu ruszamy. W większości na szczęście jedziemy drogą rowerową, bo ruch samochodowy całkiem spory.
O 18:30 zajeżdżamy na terminal – czasu mamy całkiem sporo. Nie bardzo wiemy, czy powinniśmy ustawić się w kolejce samochodów, czy podjechać bez kolejki – Natalka podjeżdża do budki i dowiaduje się, że powinniśmy przejść jako piesi, a rowery zostawić gdzieś tam na stojakach. Hm, te stojaki stoją w miejscu ogólnodostępnym, niby za płotem, ale jednak bez zabezpieczenia. Zostawiamy tam w końcu nasze rowery, z poczekalni mamy je wciąż na widoku. W sumie okazało się, że mogliśmy zostawić tam też sakwy, ale na to nie byliśmy przygotowani – trzeba by zrobić reorganizację rzeczy, bierzemy więc wszystkie ze sobą.
Prom z Gdyni przypływa dość późno, chyba z pół godziny przed godziną wypłynięcia w drugą stronę. Na dodatek, piesi są wpuszczani na samym końcu – czekamy i czekamy. No, ale w końcu następuje zaokrętowanie. Ja najchętniej poszedłbym już w kimono, ale chcemy jeszcze popatrzeć na umocnienia twierdzy od strony morza – wyglądają imponująco. Jeszcze chwilę spędzamy w barze, konsumując to i owo, lecz trzeba spać – bo kajuty musimy opuścić chyba 5:30, czy jakoś tak.
2019-07-14
Epilog
Rano wstajemy i wynosimy się z kajut – bagaże możemy zostawić, na szczęście. Lesie po burżujsku zamówili śniadanie, my raczymy się własnymi zapasami. Planujemy wypić kawę gdzieś tam już w Gdyni – w pobliżu terminala jest stacja Lotosu, to może tam. W końcu dopływamy: jest nawet ładna pogoda, świeci słońce. Czekamy na rowery i czekamy – wywożą je na samym końcu, niech ich jasny gwint. Żegnamy się z Lesiami, którzy chcą od razu jechać na stację Grabówek i SKMką do Gdańska, gdzie zostawili samochód. My podjeżdżamy na Lotosa – ale okazuje się, że nawet nie ma gdzie usiąść: decydujmy, że jedziemy do centrum, w okolice dworca głównego i tam czegoś poszukamy.
Mamy zaraz piękne zderzenie z polską rzeczywistością rowerową. Okazuje się, że droga rowerowa biegnąca pod Estakadą Kwiatkowskiego jest zamknięta i zagrodzona siatką, bo na sąsiedniej jezdni powstała wyrwa na skutek opadów. Informacji o objazdach brak – a sprawa dla nietutejszych nie jest banalna, bo z jednej strony jest terminal kontenerowy, a z zdrugiej, od zachodu, tereny przemysłowe, które ciągną się aż gdzieś tam pod ciepłownię, nie wiadomo, czy wcześniej jest jakiś przejazd. W końcu jednak patrzymy, że ludzie przejedżają przez ten zamknięty odcinek – tak robimy i my. Dalej jedziemy już ścieżką. Lesie już wcześniej zorientowali się co i jak (zresztą, Lehoo to prawie lokals, mieszkał w końcu w Trójmieście całe studia i trochę potem) i pojechali tędy. Ale potem i tak wtopili – chcieli dojechać na stację Grabówek, ale droga rowerowa się w pewnym momencie skończyła, a jezdnią nie wolno – znak B-9, jakże ukochany przez wszystkich rowerzystów. Zatem nie ma jak przejechać pod torami – co prawda, niby idzie ścieżka górą, przez tory, ale żadnego przejścia nie ma, trzeba kilka torowisk po prostu na chama przejść. Z osakwionymi rowerami i z dzieckiem nie jest to najlepszy pomysł – decydują, że pojadą na Gdynię Główną 🙂
Śniadanko i kawkę spożywamy na Gdyni Głównej w ekskluzywnym lokalu tzw. „Golden Arches” 😉 Ja zresztą zaraz jadę z chłopakami pociągiem do Władysławowa – tam jeszcze idziemy do kościoła (jest niedziela) i jedziemy do Błot Krawieńskich – zostają tam z dziadkami na pobyczenie się nad morzem przez następny tydzień. Ja stamtąd wracam – z Błot Karwieńskich jadę do trasy rowerowej szlakiem dawnej kolejki – do Swarzewa, a stamtąd pociągiem do Gdyni. Tu jeszcze razem z Anią i Natalią idziemy na obiad, a potem pociągiem wracamy do Torunia (notabene, nie wiem czemu, ale internetowy system IC odmawia sprzedaży biletu z rowerami dla 3 osób – musiałem kupić oddzielnie bilety dla dwóch i jednej osoby. Z Torunia musimy jeszcze dojechać do siebie, na puszczę – od dworca głównego to ok. 30km, dziewczyny mają już dość 🙂 Ale okazuje się, że autobus nie jedzie o tej porze żaden, więc nolens volens jedziemy wszyscy razem. Przed 23 jesteśmy w domu.
Lesie też dojechali do Warszawy – już wcześniej. Uff, to już koniec!